Majówka wciąż trwa, Tomasz wdycha górskie powietrze, jara się Bulwarami Słowackiego i przeciska w krupówkowych tłumach, a ja wreszcie mam czas na nadrabianie blogowych zaległości. Jeśli jesteś rodzicem i obawiasz się zostawić dziecko z dziadkami na dłużej niż dwa dni, wiedz, że to bardzo poprawia relacje z młodocianym i nie ma nic złego w tym, żebyście trochę od siebie odpoczęli. Ja po takich rozstaniach zawsze jestem bardzo stęskniona, mam więcej energii, cierpliwości i pomysłów na wspólne zabawy. Poza tym odpoczynek od kurdupla to świetny czas dla starych, którzy mogą się ze sobą lepiej zintegrować. Polecam: 6/6.
Integracja integracją, ale sprzątać trzeba. W kwietniu zabrałam się za wykańczanie tego, co było otwarte od dawna lub zbyt dawna. Po wielu miesiącach walki z nadmiarem zakolejkowanych kosmetyków wreszcie widzę światełko w tunelu (oczywiście nie mówimy o kolorówce, bo tu nie mam nic przeciwko mojemu rozpasaniu). W każdym razie z przyjemnością zaglądam do szafki z zapasami, bo coraz mniej tych nieszczęsnych kolejkowiczów – w niektórych kategoriach nic już na mnie nie czeka, a to oznacza jedno: ZA-KU-PY!
Lirene – Stop Cellulit – Antycellulitowy peeling myjący– stał na podprysznicowej półce jak wyrzut sumienia, a przecież jest bardzo dobry! Ładnie pachnie, grube ziarna ścierające są całkiem sensowne jak na peeling typu myjącego, skóra jest po nim gładka, no nie mam się do czego przywalić. Oczywiście nie rozpatruję go w kategoriach pogromcy cellulitu, bo to trochę śmieszne obietnice, ale wiadomo, peelingi stosowane regularnie ogólnie poprawiają strukturę skóry, więc z pewnością warto ich używać. Ten z czystym sumieniem mogę polecić, w niczym nie ustępuje moim ulubieńcom z Joanny.
Philosophy – Christmas Cookie – żel pod prysznic– czy ja się kiedyś wyleczę z miłości do kosmetyków, które pachną jak jedzenie? Przecież to czysty masochizm. Żel o aromacie świątecznych ciastek jest obłędny, a może raczej... doprowadza mnie do obłędu. Bo chciałabym zjeść, to, co tak fantastycznie pachnie, a się nie da. To znaczy... da się, tylko trzeba sobie upiec. Przepis jest na butelce.
Apart Natural – mydło Zielona herbata i konwalia– a to fajne, przyjemnie pachnące mydło do rąk. Nie wysusza, jest tanie i łatwo dostępne, tylko szybko się zużywa w porównaniu z Isaną i Baleą. Niemniej chętnie wrócę.
Pat&Rub – Hipoalergiczny balsam do rąk– polubiłam go, chociaż nawilża raczej przeciętnie. Nie jest to balsam, który pomoże mocno wysuszonym dłoniom, ale takim, które nie potrzebują wielkiej regeneracji, powinien wystarczyć. Pozytywne w nim jest to, że wchłania się szybko i nie zostawia tłustej powłoki, więc na co dzień jak znalazł. Lubię kremy w opakowaniach typu airless, uwielbiam zapach linii Hipoalergicznej, tylko ta cena trochę wygórowana (bez promocji 39 zł) jak na produkt do rąk, który nie oszałamia działaniem.
Pat&Rub – Home SPA – Bogaty balsam do dłoni– tamten do rąk, ten do dłoni... ciekawa sprawa. A Wy: macie dłonie czy ręce? Wersja Home SPA jest nieco tłustsza i trochę dłużej się wchłania, ale warto poczekać, jeśli Wasze dłonie (lub ręce) potrzebują ratunku. Receptura Bogatego balsamu jest bardziej skuteczna w procesie regeneracji, a przy regularnym stosowaniu najwyraźniej działa na dłużej, bo po chwilowym kryzysie i tygodniu naprawiania tym kremem moje dłonie wróciły do normy i gdy przestałam wsmarowywać cokolwiek, nic się nie zepsuło. Ale może to tylko zbieg okoliczności. Warto zwrócić uwagę na pretensjonalny zapach (intensywny, cytrusowo-leśny), który nie każdemu podejdzie (mnie się podoba), że nie wspomnę o niepodchodzącej cenie regularnej 55 zł za 100 ml.
Bath&Body Works – PocketBac – żele antybakteryjne– wspominam o nich dlatego, że bardzo jestem zła na zmiany, jakie wprowadziło BBW. Przy tej samej pojemności cena poszybowała w górę, a promocja: kup pięć, to będzie taniej, pojawia się tylko od czasu do czasu. Same żele są świetne – pięknie pachną, przyjemnie nosić je w torebce, ale ofukać BBW należy, co niniejszym czynię.
W kwietniu tylko dwa produkty do włosów wydały ostatnie tchnienie. Na podprysznicowej półce zalega kilka otwartych szamponów i przyznam, że trochę mi to już ciąży, dlatego albo muszę się za nie zabrać, albo podlać nimi mój łoter klozet.
Reference Of Sweden – REF.445 – szampon nadający objętość (miniatura) – najpierw byłam zachwycona, potem mi przeszło, ale ostatecznie mogę ten szampon pochwalić. Po umyciu włosy są sypkie i dobrze się układają, zapach jest bardzo ładny, taki uniseks, a wydajność zadowalająca, bo miniatura wystarczyła na kilka (może nawet 10?) użyć. REF.445 okazał się delikatny dla skóry głowy, skład ma interesujący... Byłoby idealnie, gdyby objętość czupryny pozostała większa na dłużej niż kilka godzin i gdyby trochę wydłużył się czas świeżości skóry głowy (mam wrażenie, że szampon minimalnie przyspieszał przetłuszczanie). Za 25 zł plus wysyłka (tyle kosztuje prezentowana 75-mililitrowa buteleczka, a za 300 ml zapłacimy 70 zł) oczekiwałam więcej.
Pervoe Reshenie – Receptury Babuszki Agafii – Balsam do włosów nr 3 na łopianowym propolisie przeciw wypadaniu włosów– nic się nie zmieniło, ten balsam pachnie mi bezdomnym z Centralnego, który się umył, a potem założył na siebie swoje nigdy nieprane spodnie i sztywne od brudu skarpety. Jedynie spoconej koszulki tu nie czuję, więc najwyraźniej jest to zapach bezdomnego, który się wykąpał, ubrał, ale klatę pozostawił gołą. Jeśli chodzi o działanie balsamu, to jest ono poprawne i używam go, kiedy nie mam pomysłu, co polać na głowę po jej umyciu. Nie zauważyłam wpływu na wypadanie, ale może zbyt nieregularnie używam. Moim niezbyt długim włosom 600 ml wystarcza na wieczność. Podobno szampon z łopianem jest dużo lepszy, ciekawe, czy tak samo przyjemnie pachnie? (żeby nie było, do zapachu jestem przyzwyczajona, nie jest taki straszny, ot, skojarzonko).
Auriga – Flavo C – serum z witaminą C 8%– po zapoznaniu się z wersją 15% to słabsze serum wydaje mi się mało szałowe. Ale może jest tak, że to, co było w nim najlepsze, czyli wyrównywanie kolorytu poprzez walkę z przebarwieniami słonecznymi, nie jest już tak bardzo widoczne, bo moja cera zwyczajnie ma się lepiej. Na pewno warto się zapoznać z kosmetykiem tego typu, choć ja ostatnio odkryłam serum Sesdermy, którego przyjemniej się używa. Wersja 15-procentowa Aurigi może podrażniać, ale jeśli Wasza skóra da radę, to warto, bo efekty naprawdę są widoczne.
Zrób Sobie Krem – Organiczny olej z pachnotki – ten olej czyni cuda! Niestety, skóra po jakimś czasie przyzwyczaja się do jego działania i nie ma już tego efektu wow, którym cieszyłam się przez pierwsze tygodnie stosowania. Cuda polegają na tym, że mimo iż wieczorem aplikuję na twarz coś bardzo tłustego, rano nie zalewa mnie sebum. Wręcz przeciwnie: skóra dłużej utrzymuje mat i jest to wspaniała informacja dla tych z Was, które mają tak samo intensywnie tłustą strefę T jak moja. Wywalam pół butelki olejku, bo nie wracałam do niego, kiedy przestał tak dobrze działać, a data ważności minęła. Szkoda, że ograniczenie sebum to nie zmiana na zawsze, może trzeba by pokombinować z rzadszą aplikacją? Poszukiwanie kolejnych cudów in progress, ale myślę, że jeszcze się spotkam z tym olejkiem i popróbuję wydłużyć jego nadzwyczajne działanie.
Lierac – Exclusive Intense Nuit – zaczęłam używać, sprawdziłam datę (po aferze z Truskawkowymi zakupami mam świra na punkcie dat – ten krem też pochodzi z Truskawki) i wyszło mi, że mam jeszcze 3 tygodnie na bezpieczne używanie tego produktu. Poużywałam, a potem grzecznie odłożyłam do siatki ze śmieciami, żeby nie kusić losu. Tym razem Stawberrynet nie zawiniło, tylko ja o wiele za długo czekałam z otwarciem tego kremu. Szkoda, bo ma cudownie maślaną konsystencję (przypomina mi Shiseido z serii Benefiance) i mógłby się świetnie sprawdzić przy dłuższym stosowaniu.
Yves Rocher – Ovale Lifting – krem liftingujący kontur oka– niezły, choć liftingu nie zauważyłam. Był treściwy, przyjemnie się rozprowadzał, tylko rolował mi się na nim podkład przy skroniach, co doprowadzało mnie do rozpaczy. Jakiś czas temu seria Ovale Lifting została zastąpiona przez Serum Vegetal. Opakowania wyglądają prawie identycznie, zobaczymy, jak będzie z działaniem (mam krem z tej nowej serii, bo był gratisem przy którychś zakupach). Dam znać, ale nieprędko, bo w kolejce czeka gwiazda z Origins.
Apis Professional – Skoncentrowany eliksir przeciwstarzeniowy pod oczy z komórkami macierzystymi z pomarańczy Citrustem™– to najdłuższa nazwa kosmetyku, jaką sobie przypominam. Dobrze, że eliksir okazał się średniakiem, bo ciężko by mi było polecać go koleżankom. Zachwycona wersją z jagodami acai, liczyłam na więcej. Trochę pomagał przy nawilżaniu i właściwie tyle. Mam nadzieję, że przez kilkanaście tygodni użytkowania dbał o to, by moja skóra nic a nic się nie zestarzała. No przecież powinien, w końcu obiecaaaaaliiiii.
Balneokosmetyki Malinowy Zdrój – Biosiarczkowy żel głęboko oczyszczający do mycia twarzy– żel o zapachu pomarańczowych cuksów ze słodką masą w środku. Pamiętacie? Pamiętamy! Nie wiem, czy oczyszczał nadzwyczaj głęboko, ale robił to poprawnie i nie uszkodził mi cery, a to już całkiem sporo. Na pewno bez sensu były utopione w nim drobinki, bo szybko się rozpuszczały i trochę irytowały, nie dając nic w zamian. 300-mililitrowa butla zużyła się dziwnie szybko, ale tęsknić nie będę, bo znam lepsze produkty oczyszczające.
Stenders – Body Yogurt – Southern Grapefruit – mogłabym się trochę poznęcać nad beznadziejnym składem tego kosmetyku i zrobiłabym to z przyjemnością, ale producent w międzyczasie zmienił szatę graficzną i porządnie pogrzebał w INCI, więc pozostanę przy naigrawaniu się z lejącej konsystencji. To w istocie jogurt typu Danone, więc trudno mi zrozumieć pomysł zamknięcia go w szerokim słoju. Człowiek odkręca słoik, moczy palce, a potem przy próbie przeniesienia kosmetyku na ciało, rozlewa te paćki na podłogę. Napisałabym, że ciekawi mnie nowa wersja jogurtowego grejpfruta, ale tak się składa, że mam ją głęboko inside dupa po tym, jak się ten Stenders zaprezentował. O, i czytałam kiedyś u Hexxany, że wyskoczyły jej po nim krosty. Wspaniale! A, byłabym zapomniała: nawilżenie równie lekkie co konsystencja.
Sephora – Super Supreme Body Butter (miniatura)– ten mały, przyjacielski słoiczek jest formą zachęty do zakupu pełnowymiarowego, półlitrowego słoja. To przyjemny, lekki, a zarazem treściwy krem o aksamitnej, maślanej konsystencji i przyjemnym, męskim zapachu. Zużyłam na wyjazdach, było miło, ale na razie nie pędzę do Sephory po więcej, bo to jednak drożyzna (75 zł za 450 ml), a w podobnej cenie mam masła The Body Shop, które dużo fajniej pachną.
Pszczela Dolinka – Mazidełko miodowe do ust, wersja Owoce i shea– naturalny, przyjemny i przede wszystkim skuteczny balsam do ust, który wygładził moje wargi i pozbawił je wysuszonych, brzydkich zadziorków. Sprawdził się w warunkach ekstremalnych (-15 st. C) i dramatycznych (poparzone usta Tomasza). Co najmniej tak samo dobry jak balsam Nuxe, tylko niestety, z uwagi na całkowicie naturalny skład, zbyt mało trwały. Nie zdążyłam zużyć całego i wyrzucam, bo stracił ważność, a razem z nią również i zapach.
Po moich wielkich kolorówkowych porządkach wyrzutki tym razem już skromne. W ostatnich dniach kwietnia do torby trafiła baza pod cienie marki Grashka, która kiedyś drażniła mnie swoim zbyt beżowym odcieniem, a przez ostatnie miesiące bardzo mi to pasowało, bo ładnie wyrównywało koloryt nieidealnych powiek. Wciąż nie jestem zachwycona jakością tej bazy, ale w chłodnych miesiącach, gdy moje powieki są mniej tłuste, dawała radę. Chętnie do niej wracałam, bo spodobała mi się wygodna forma pomady, ale niestety, niektóre cienie szybko zbierały się nie tam, gdzie trzeba. Oprócz Grashki żegnam 1/3 butelki wysuszacza Seche Vite, który zgluciał, niebieski kremowy lakier MG Magic (nie pamiętam, czy był fajny, bo przeleżał w szufladzie co najmniej dwa lata), bardzo przyjemny i trwały liner NYC w pięknym, miedzianym kolorze i miniaturę maskary Benefit They're Real, która była w porządku, bo ładnie rozczesuje i nie znika w ciągu dnia, ale jednak wolę tusze dodające objętości.
Na koniec słów kilka o saszetkach. Peelingujący, enzymatyczny żel Rodial jest wart uwagi, bo już po jednym mililitrze odczułam jego złuszczające działanie; zapach So Elixir z Yves Rocher w wersji Bois Sensuel był interesujący i intensywny, ale trochę mnie przytłoczył; próbki produktów na noc Ahava były za małe, żebym mogła coś o nich powiedzieć poza tym, że nie obsyfiły mi cery.
Stopy przez zimę zdziczały okrutnie, a ja nie miałam do nich serca ni cierpliwości, więc w końcu dałam się namówić samej sobie na kolejne spotkanie z czymś, co złuszcza słoniowe podeszwy (pierwsze spotkanie z kwasowymi skarpetami było nie na moje nerwy). Wyczytałam, że Purederm to najlepsze skarpety na rynku, cena też nie była wygórowana, więc pognałam do Hebe i kupiłam. Po tygodniu od zabiegu zaczęłam się denerwować, bo poza tym, że skóra wysuszyła się na wiór, nie było śladów złuszczania. Koleżanka poradziła mi, żebym wymoczyła i nakremowała stopy, co uczyniłam i już następnego dnia coś się zaczęło dziać. Złuszczanie zostało przeprowadzone spokojnie, zupełnie inaczej niż w przypadku Almea Baby Foot i choć ostatecznie wciąż mam twarde pięty, to sama skóra jest w całkiem niezłym stanie. Skuteczność skarpet Purederm potwierdziła tarka, która po użyciu na mokro nie zgarnęła ani kawałka martwego naskórka. Może żeby mieć idealnie zadbane, gładkie stópcie, czas kupić kapcie i przestać chodzić po domu z gołymi stopami?