Zanim wysypię na Was tonę denkowo-porządkowych śmieci, muszę wspomnieć o tym, jak przestałam się dąsać na suche szampony. A dąsałam się na nie bardzo! Bo to przecież nieprawdziwe, bo nie myje, tylko udaje, bo nie pozostawia włosów świeżych i lekkich...
Mojej przygody z suchymi szamponami nie zaczęłam od słynnego Batiste. Pierwszy był Klorane, który nie miał zapachu wiśni czy tropików, ale skutecznie odświeżał fryzurę – i o to się mnie przecież rozchodziło, proszę szanownego państwa. To, co odstraszało od Klorane, to cena (22 zł + wysyłka lub 25–27 zł stacjonarnie), dlatego szukałam dalej. Tak oto w moim życiu pojawiła się marka Batiste, a niedługo potem pojawiła się też w szerokiej świadomości konsumentów. Sieci drogeryjne wywęszyły biznes, zaprosiły Batiste na swoje półki i marka stała się łatwo dostępna. I właśnie wtedy, gdy miałam suche szampony w niezłej cenie na wyciągnięcie ręki, coś zaczęło się psuć... Z jakiegoś powodu zaczęło mi bardzo przeszkadzać to oszukaństwo. Psikanie zamiast mycia? Odrażający pomysł. Tym bardziej odrażający, że w moje ręce trafiały kolejne, coraz intensywniej pachnące wersje suchych szamponów. Jedyną, która nie wywoływała na mojej twarzy miny kogoś, kto właśnie sztachnął się zasraną pieluchą, była Original – nieperfumowana, pachnąca w zasadzie podobnie do pokrzywowego Klorane. Ale i do niej coraz rzadziej wracałam. Wiecie, to naprawdę do dupy mieć przetłuszczającą się skórę głowy. Dzięki nadmiarowi łoju otrzymałam 2w1: ulizane tłuścielce na co dzień plus wzmożone wypadanie. Z tym wypadaniem była dłuższa historia, w każdym razie skupiłam się na tym, by mu zapobiegać, odstawiłam więc wszystko, co nienaturalne i co oblepia mi włosy. Suche szampony również.
Ruszyła faza odżywiania, mycia włosów w delikatesach i suplementacji biotyną, tranem i czym tam jeszcze. Tak bardzo się w to wciągnęłam, że nie zauważyłam pewnej istotnej zmiany – zaczęłam myć włosy codziennie. Każdego dnia namaczałam, mydliłam, spłukiwałam i tak dalej, co doprowadzało mnie do szału, rozwalało mi poranek i w dodatku dołowało kolejnymi wyrzucanymi do kibla kępkami włosów. Niestety, nie miałam wyjścia, bo gdy mijała doba od umycia, włosy były tłuste, oklapnięte, strąkowały się. Po kilkunastu tygodniach udało się ograniczyć wypadanie, ale skalp wciąż przetłuszczał się za bardzo. Któregoś poranka, kiedy wyjątkowo mi się spieszyło, otworzyłam szafkę w łazience, spojrzałam spode łba w stronę Batiste i dokonałam pierwszego od tygodni rytualnego psiknięcia. Zrobiłam wszystko zgodnie z instrukcją, nie chciałam przesadzić z białym pyłem, a do tego bardziej skupiłam się na wmasowaniu proszku w skórę głowy (wcześniej mniej się do tego przykładałam) i nagle... wow. Szok. Jeśli używacie Batiste regularnie, pewnie Was to nie dziwi, ale ja byłam pod wrażeniem – włosy przechodziły wielką przemianę i nagle zyskiwały świeżość, dobrze się układały, coś pięknego. Wciąż przeszkadzało mi, że nie są świeże jak po umyciu, ale wyglądały idealnie, to musiało wystarczyć. Psikałam Batiste za każdym razem, kiedy w dniu niemycia głowy nie mogłam się ogarnąć z tym, co zastałam, i wiecie, co było dalej? Skalp przestał wariować. Mogłam wrócić do mycia co drugi dzień, bo dopiero trzeciego dnia rano włosy wyglądały źle. Dla kogoś, kto nie ma problemów z przetłuszczaniem, to pewnie niespecjalnie zachwycający wynik, ale dla mnie – rewelacja. Suche szampony naprawdę uratowały mi tyłek i już nigdy nie zamierzam na nie psioczyć.
Obecnie unikam tych najintensywniej pachnących, a w stałym użyciu jest wersja Original i ta dla blondynek (niewidoczna na zdjęciu). Zapach Cherry też nie jest jakiś bardzo męczący, więc może być, za to jeśli tak jak mnie, przeszkadza Wam głowa pachnąca tanią wodą toaletową, nie polecam eksperymentów z nowymi zapachami. Limitowana wersja Eden, którą kupiłam w Hebe w czasie ostatniej wyprawy do Trójmiasta, ma bardzo świeży, kwiatowo-owocowy aromat, ale niestety, ciągnął się za mną przez długi czas po psiknięciu. Kiedy przyjrzałam się opakowaniu, odkryłam przerażający komunikat: „New long lasting fragrance”, a pod spodem dopisek, że możemy się cieszyć zapachem nawet do czterech godzin. O mamusiu, tylko nie to! Jeśli mam oszałamiać ludzi na ulicy zapachem, niech będzie to zapach wybranych przeze mnie perfum, a nie odświeżacza tłustych włosów. Mimo wszystko.
Jak widać, nie warto odwracać się dupą od suchych szamponów, bo naprawdę mogą być przydatne. Pozostawiam Was z tą złotą myślą, jednocześnie życząc radosnej celebracji Święta Pracy. Aha, wyniki MAC-owego konkursu niestety się opóźnią, bo jeden z członków komisji udał się na tydzień w góry z dziadkami.
Obecnie unikam tych najintensywniej pachnących, a w stałym użyciu jest wersja Original i ta dla blondynek (niewidoczna na zdjęciu). Zapach Cherry też nie jest jakiś bardzo męczący, więc może być, za to jeśli tak jak mnie, przeszkadza Wam głowa pachnąca tanią wodą toaletową, nie polecam eksperymentów z nowymi zapachami. Limitowana wersja Eden, którą kupiłam w Hebe w czasie ostatniej wyprawy do Trójmiasta, ma bardzo świeży, kwiatowo-owocowy aromat, ale niestety, ciągnął się za mną przez długi czas po psiknięciu. Kiedy przyjrzałam się opakowaniu, odkryłam przerażający komunikat: „New long lasting fragrance”, a pod spodem dopisek, że możemy się cieszyć zapachem nawet do czterech godzin. O mamusiu, tylko nie to! Jeśli mam oszałamiać ludzi na ulicy zapachem, niech będzie to zapach wybranych przeze mnie perfum, a nie odświeżacza tłustych włosów. Mimo wszystko.
Jak widać, nie warto odwracać się dupą od suchych szamponów, bo naprawdę mogą być przydatne. Pozostawiam Was z tą złotą myślą, jednocześnie życząc radosnej celebracji Święta Pracy. Aha, wyniki MAC-owego konkursu niestety się opóźnią, bo jeden z członków komisji udał się na tydzień w góry z dziadkami.