Moje pomadki MAC-a. Temat poniekąd wstydliwy, bo jeśli podliczymy, ile kasy poszło na te cuda, nie pozostaje nic innego, jak tylko usmażyć się w piekle i rozsypać swe prochy w celu użyźnienia matki Ziemi. Tak się jednak składa, że przez ostatnie trzy lata wpadłam po uszy i naprawdę nie mam pojęcia, co się stanie, gdy moje skarby zaczną się psuć, śmierdzieć lub w inny sposób niedomagać. Część z nich to prezenty od najbliższych – tylko tyle mam na swoje usprawiedliwienie. Aha, nie żałuję ani trochę.
![]()
Ten wpis miał wyglądać zupełnie inaczej. Zabierałam się za niego przez wiele tygodni i nie mogłam ani skończyć, ani nawet na dobre zacząć. Planowałam pokazać Wam wszystkie sztuki na ustach, ale nie dało się. Czasowo i technicznie. Wiem jednak, że część z Was czeka na tę prezentację (dostałam w tej sprawie nawet maila, to bardzo miłe!), dlatego postanowiłam, że w pierwszym rzucie pokażę zestawienie kolorów na ręce, a potem, na spokojnie, w kolejnych postach, będę prezentować poszczególne kolory i wykończenia. Takie rozwiązanie ma jeszcze jedną zaletę: wszystko, co powiem na temat każdej z nich, będzie aktualne, bo sprawdzone w najbardziej teraźniejszej ze wszystkich teraźniejszości.
Zanim przejdziemy do prezentacji, krótka ściągawka z MAC-owych wykończeń:
matte– klasyczny mat, który wymaga zadbanych, nawilżonych ust, by wyglądać pięknie;
retro matte– miałam w rękach tylko jedną pomadkę o tym wykończeniu i mam wrażenie, że jest to równie klasyczny mat, który wymaga zadbanych, nawilżonych ust, by wyglądać pięknie, tylko razy 10;
satin– moje ukochane, półmatowe wykończenie, które daje prawie matowy efekt na ustach, a jednocześnie nie ma wysuszającej formuły i nie robi z warg Sahary, a przy tym ma więcej niż zadowalającą trwałość;
lustre– to półtransparentne pomadki o mokrym wykończeniu, przypominające właściwościami kredki typu Color Boost z Bourjois lub Chubby Sticki z Clinique;
cremesheen– wykończenie kremowe i z połyskiem, krycie dobre, ale raczej nie 100%, trwałość bardzo przyzwoita jak na nie-mat;
sheen supreme– niezwykle kremowa, wręcz maślana formuła z dobrym kryciem i właściwościami nawilżającymi, co niestety urywa sporo z trwałości;
amplified creme– mocno kryjąca, kremowa formuła bez drobinek;
pro longwear – pomadki o (faktycznie!) przedłużonej trwałości, matowe lub półmatowe;
mineralize rich– oddzielna kategoria mineralnych pomadek, które mają nawilżającą formułę i raczej niepełne krycie;
frost– efekt chłodnego, mroźnego połysku, metaliczne wykończenie;
glaze– to pomadki o niewielkim kryciu i z drobinkowym połyskiem.
Warto wspomnieć jeszcze o kolekcji kredek do ust Patentpolish. Wszystkie odcienie są tutaj „mokre”, mają nawilżającą formułę i niepełne, ale sensowne krycie. Uwielbiam te kredki, bo komfortowo się noszą, elegancko zwiewają z ust i mają bardzo przyjemne, nienachalne kolory.
W moim zestawieniu zabrakło: zagubionej
Modesty (chlip, chlap, chlup),
czterech błyszczyków (bo wpis jest o pomadkach), intrygującej
Hot Chocolate z tegorocznej, letniej limitki Vibe Tribe (bo swatche powstały wcześniej) oraz płynnych nowości
Versicolour Stain (bo zostały kupione niedawno, a ten wpis zaczęłam tworzyć dawno).
Fan Fare (cremesheen)– to piękna i bardzo miła w użytkowaniu pomadka, którą dostałam od mamy na urodziny, co jest superfajne, bo mamie udało się wybrać naprawdę pasujący do mnie kolor, którego NIE MIAŁAM. Fan Fare to przygaszony róż wpadający w koral – bardzo twarzowy, dziewczęcy i ożywiający kolor. Formuła cremesheen nosi się komfortowo, bo jest nawilżająca, kremowa i jednocześnie dobrze kryje. Trwałość niezła, ale nie powala (ręka do góry, kto widział kremowe, nawilżające pomadki, które trzymają się ust jak maty).
Viva Glam V (lustre)– półtransparentny, beżo-brązowy nude z wyraźnym, shimmerowym połyskiem. Powinien pasować każdemu, niezależnie od karnacji. Współcześnie świat nie kocha już takich rozwiązań – moim zdaniem zupełnie niesłusznie, bo pięknie odbijają światło, a przy tym mają lepszą trwałość od błyszczyków.
Oxblood LE (satin)– trudny kolor, zdecydowanie nie dla wszystkich i nie jestem pewna, czy dla mnie. Miałam kiedyś podobny mat w płynie z Manhattanu i niby był okej, ale taki jasny, brzoskwiniowy (a więc ciepły) brąz bez domieszek wygląda naprawdę dziwnie. Rzadko go noszę, chociaż czasami dobrze mi pasuje do ciepłobrązowych makijaży (jeśli zdarzy mi się takimi ozdobić). Jego plusem jest moje ulubione, półmatowe wykończenie
satin, które nie ma właściwości wysuszających, a jest tylko odrobinę mniej trwałe od matu. Tak naprawdę kupiłam tę pomadkę, bo zakochałam się w szacie graficznej limitki Isabel and Ruben Toledo.
Pure Pout (mineralize rich)– śliczny, neutralny nude z odrobiną shimmerowego blasku. To pomadka z kolekcji mineralnej, co dla mnie nie oznacza nic ponadto, że więcej kosztuje (106 zł) i ma nieco inne opakowanie. Ostatnio wróciłam do niej po dłuższej przerwie i do mocniejszego oka latem bardzo mi się podoba. Nie jest jaśniejsza, niż powinna, trochę rozświetla i ożywia usta mimo tak neutralnego różo-beżu. Jest łatwa w aplikacji i nosi się bardzo przyjemnie (formuła nawilżająca), co ma swoją cenę: za szybko znika.
Revved Up (patentpolish)– kredka półtransparentna, w odcieniu brzoskwiniowym. Na ustach pięknie lśni, ociepla pomarańczowymi tonami, nie przekłamując przy tym koloru zębów na niekorzyść istoty noszącej. Wrzucam ją do worka z napisem nude, bo – mimo ciepłej tonacji – to jeden z najbardziej neutralnych kolorów w mojej kolekcji. Niestety, szybko się zjada – patentpolishe to właściwie balsamy koloryzujące, więc trudno się dziwić.
Coral Bliss (cremesheen)– a to wdzięczny, żywszy od Revved Up jasny koral, złagodzony domieszką różu, który niestety w bardzo przykry sposób podkreśla suche skórki – zabarwia ja na neonowo. Nie mam pojęcia, jak to robi, ale jest w tym niezwykle skuteczny. Sam odcień nie jest żarówiasty (jak np. Costa Chic), dlatego dobrze by było mieć idealnie wypielęgnowane usta, zanim się człowiek zmierzy z Coral Bliss. Jeśli ten warunek zostanie spełniony, dalej jest już tylko przyjemnie (bo kremowo, bo nawilżająco, bo po prostu ładnie).
Blossom Culture (sheen supreme)– to bardzo podobny odcień do Coral Bliss, tylko bardziej wyrazisty i o całkowicie mokrym wykończeniu. Nie jest to moja ulubiona formuła, bo mimo że zapewnia ustom cudownie maślaną kołderkę, łatwo się zbiera w bruzdach, podkreśla skórki, znakuje szklanki, a przy tym nie zachwyca trwałością. Z pewnością warto ją odcisnąć w chusteczkę – wtedy łagodnieje i staje się półtransparentna. Aha, to jedna z niewielu pomadek MAC-a, które nie pachną waniliną (wyczuwalna jest jakaś lekko cytrusowa nuta).
Frolic – to matowa kredka z serii Velvetease Lip Pencil w typowo ciepłym, brzoskwiniowo-łososiowym odcieniu. Dostałam ją od męża na imieniny w lutym i już wtedy mnie zachwyciła, ale dopiero teraz, przy lekko opalonej cerze, pokazała swą moc. Ma pudrową formułę, a cienki profil pozwala precyzyjnie obrysować kontur ust. Jest trwała, pięknie ożywia, a jednocześnie nie rzuca się w oczy na tyle, żeby odciągnąć uwagę od makijażu oka. Na szczęście nie trzeba jej temperować.
See Sheer (lustre)– nie umiem opisać tego koloru, więc posilę się tym, co mówi internet. Temptalia twierdzi, że to stłumiony koralowy pomarańcz z błyszczącym wykończeniem. Ja tam widzę jeszcze różowe tony, więc to nam daje po prostu ciemniejszy, łososiowy koral (w odróżnieniu od całkiem innych korali w typie brzoskwini). Nie sięgam po niego zbyt często, bo nigdy o nim nie pamiętam. Nosi się przyjemnie i nawet długo się utrzymuje na ustach (znika w przyjemny sposób: blednąc – za to powinniśmy wszyscy kochać niedoceniane wykończenie lustre).
On Hold (cremesheen)– w moim świecie On Hold można już zaliczyć do czerwonych pomadek. MAC opisuje ją jako „mid tone yellow raspberry”, co nie ma szans powiedzieć komukolwiek czegokolwiek. Tak naprawdę to ciemny, ocieplony róż, który właśnie według mnie wpada już w czerwień (może to te żółte tony?). Jest jednocześnie mocny i stonowany. Nie wyglądam dobrze w prawdziwie czerwonych pomadkach, co może potwierdzić wiele osób, dlatego ratuję się takimi nieoczywistymi dziwakami. On Hold nosi się przyjemnie, bo cremesheen zapewnia jak zwykle prawie pełne krycie, kremowość i całkiem przyzwoitą – jak na te niematowe warunki – trwałość.
Please Me (matte)– jeden z pierwszych kolorów w mojej kolekcji. Jasny, matowy, chłodny róż z wyraźnymi niebieskimi tonami, który inaczej wyglądał w internecie, a potem wyszło jak zwykle. Przez większość roku wydaje mi się zbyt ordynarny i przede wszystkim za jasny – nie czuję się w nim dobrze. Zdecydowanie wolę go w zimowe miesiące, kiedy moja cera jest blada i bez słonecznych tonów, ale od początku miłości brak. Takie odcienie noszą albo bardzo modne dziewczęta (które potrafią dopasować ten kolor do reszty makijażu i chłodnego, awangardowego looku), albo te w typie barbie'owym. Nie jestem żadnym z tych przypadków, więc Please Me przymierzam od czasu do czasu głównie po to, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie stałam się już modna i awangardowa.
Ultra Darling (sheen supreme)– uwielbiam ten odcień, jest idealny! To totalnie kremowy, średni, koralowy róż bez dodatków, za to z nieskończonym połyskiem. Koralu jest tu mniej, różu dużo więcej. Pasuje do wszystkiego, jest bardzo twarzowy. Używam go chętnie na różne okazje, tylko żałuję, że nie jest bardziej trwały. Na szczęście po odciśnięciu nadmiaru w chusteczkę czy papier, mamy do czynienia z mniejszą kremowością, a zatem i lepszą trwałością. Poza tym w takim scenariuszu schodzi z ust, kulturalnie blednąc.
Full Speed (sheen supreme)– bardzo wyrazisty, ciepły, żywy róż, który niestety podkreśla żółte zęby. Z tego względu nieczęsto mam go na sobie (niech żyją chłodne, wybielające kolory!), choć przyznać trzeba, że na lato jest przepiękny. PS Nie pachnie waniliną.
Hopelessly Devoted (patentpolish)– mocny róż w nawilżającej, patentpolishowej formule. Odcień plasuje się gdzieś pomiędzy fuksją a maliną. Ma bardziej malinowy kolor, ale za to fuksjowy, niebieskawy chłód. Nie daje pełnego krycia, ma lekko mokre wykończenie. Na razie miałam tę pomadkę dwa razy na ustach, więc nie wypowiem się na temat trwałości.
Lustering (lustre)– malinowy, półtransparentny róż, na moich ustach brakuje mu polotu i to akurat przykład szminki, za którą nie warto dawać 86 złotych. Ja dostałam ją gratis do zakupów przy okazji jakiejś akcji promocyjnej z babską prasą w tle. Jest ładna, poprawna, nosi się miło, ale od MAC-a oczekuję więcej (trwałości lub finezji).
Impassioned (amplified)– piękny, mocny, żarówiasty róż plus kremowa, maślana konsystencja dają wesołą pomadkę, na którą trzeba bardzo uważać, bo jak się rozmaże, zje lub gdzieś odciśnie (o co nietrudno), wszyscy będą to wspominać, niekoniecznie z rozrzewnieniem. Po usunięciu nadmiaru kolor wydaje się bardziej stonowany, ale wciąż trudno przestać gapić się na usta nosicielki.
Speak Louder (cremesheen)– Speak Louder i Impassioned są do siebie podobne, ale Speak Louder jest odrobinę ciemniejsza i chłodniejsza, tym samym uciekając w stronę maliny. Formuła cremesheen jakoś lepiej wgryza się w usta od maślaka Impassioned, ale obie mają podobną, niezbyt imponującą trwałość. Obie też nie pozwalają ustom wyschnąć, a po odciśnięciu w chusteczkę (lub w papier toaletowy, co zawsze czynię, albowiem marna ze mnie dama) trudno je odróżnić.
Kittenish (patentpolish)– dziewczęcy, dość jasny róż, który nie jest matowy, dzięki czemu nie wyglądam w nim idiotycznie. W słoneczny dzień wygląda neutralnie (co widać na zdjęciach w recenzji), ale w chłodnym, dziennym świetle kolor jest wręcz niebiesko-różowy. Ma lekko mokre wykończenie (mniej od pozostałych kredek z serii Patentpolish, które posiadam), nosi się dobrze. Nie sięgam po ten kolor, kiedy mam opaloną cerę, ale zimą wygląda bardzo twarzowo.
Craving (amplified)– piękny, śliwkowy róż o kremowym wykończeniu i pełnym kryciu. To bardzo elegancki, stonowany, ciemniejszy odcień, który bardzo lubię. Formuła
amplified jest dużo przyjemniejsza od zbyt maślanych
sheen supreme, a podobnie jak ona pilnuje, żeby usta nie wysychały.
Unlimited (pro longwear)– półmatowy, chłodny róż z tych średnio-ciemnych, jednak sporo jaśniejszy od Craving. Pro longwear = fantastyczna, wielogodzinna trwałość mimo jedzenia i picia. To jedna z moich najukochańszych pomadek. Dziwię się, że nigdy Wam jej nie pokazałam.
Spontaneous (patentpolish)– to pierwsza kandydatka do zdenkowania, bo ciągle ląduje na moich ustach, mimo że mam Taką Jedną Szufladę, w której kryją się dziesiątki nie-tylko-MAC-ów. Kolor z serii: nie wiem, co pasuje do makijażu/nie chce mi się myśleć. Mokre, półprzezroczyste wykończenie wygląda ładnie i świeżo, a brudny, wpadający w śliwkę róż jest jakiś wyjątkowo twarzowy (oczywiście wciąż rozmawiamy o mojej twarzy – nie widziałam w innych kontekstach).
Ruby (patentpolish)– czerwień wpadająca w brąz, czyli kolor... hmmm, wigilijnego barszczu mojej cioci? Formuła nawilżająca, półtransparentna, ale odcień jest mocny i widoczny. W recenzji wspominałam o nieudanych początkach (nieestetyczne grudki), potem było już dobrze. Kiedy wróciłam po długim czasie do tej kredki, problem niestety powrócił. Mój egzemplarz pochodzi z LE Sharon & Kelly Osbourne – wtedy kredki Patentpolish nie były w stałej sprzedaży, ale MAC na szczęście usunął usterkę.
Te wyglądają najmniej wyjściowo, a najczęściej je noszę. Oczy w bezpiecznych (najczęściej chłodnych) brązach, a usta podobnie się-nie-wyróżniające – trudno o skuchę, przyznacie. Zgaszone róże, mauve i beże chyba nigdy mi się nie znudzą. Poza tym są wielofunkcyjne!
Soft Sell (pro longwear)– nie wiem, jak to się stało, ale zupełnie zapomniałam, że mam w swojej kolekcji ten piękny odcień i przez to prawie go nie używałam. Klasyczny zgaszony róż, nadający się zarówno na dzień, jak i na wieczór. Elegancki i bez udziwnień. Formuła
pro longwear to trwający na ustach w nieskończoność półmat, który nie wysusza.
Faux (satin) – to chłodny, dość jasny róż w typie mauve (zupełnie inaczej prezentuje się na ustach niż w sztyfcie). Najbardziej lubię go zimą, czyli wtedy, kiedy moja skóra jest najjaśniejsza z możliwych. Wykończenie
satin daje kremowość i dobre nasycenie koloru, a przy tym zapewnia dobrą trwałość. Bez wielkiego obżarstwa po drodze potrafi przetrwać nawet pół dnia (tak, łatwo wsadzalne do otworu gębowego przekąski nie przeszkadzają). Wygląda podobnie do Mystic Mauve z Maybelline, ale jest trochę jaśniejszy (i nieporównywalnie trwalszy).
Hot Gossip (cremesheen) – nigdy nie pamiętam, która pojawiła się u mnie pierwsza: Hot Gossip czy Syrup. Obie darzę sympatią i ogromnym sentymentem, obie zostały dla mnie wybrane z całej ogromnej kolekcji MAC-owych odcieni i wykończeń jako te, które na pewno będą mi pasować. To coś znaczy! Hot Gossip to kolejny klasyczny, bezpieczny róż zmiksowany ze śliwką, który nada się na każdą okazję. Ma połyskujące (żeby nie powiedzieć: perłowe) wykończenie i kremową formułę. Nosi się dobrze, schodzi ładnie, choć trzeba przyznać uczciwie, że creemsheeny nie są najtrwalsze na świecie. Nie wiem, czy istnieje jakikolwiek dzienny makijaż, do którego Hot Gossip mogłaby nie pasować.
Brave (satin) – to odcień, który pasuje prawie każdej znanej mi damie, z wyjątkiem
ślicznej Luizki o wielkich ustach i porcelanowej cerze. U niej Brave wygląda topielicowato (podobnie zresztą jak wszystkie inne, chłodniejsze i bardziej nude kolory). Reszta świata powinna być zachwycona tym totalnie uniwersalnym odcieniem z serii
my lips but better.
Syrup (lustre)– kolejny średni, zgaszony, chłodniejszy róż, podobny do Hot Gossip, tylko inaczej połyskujący: bez shimmera, po prostu ma mokre wykończenie. Masełkowa formuła
lustre komfortowo się aplikuje i nosi, można ją już chyba nazwać nawilżającą. Oczywiście ma to swoją cenę: szybko złazi, ale przynajmniej robi to bardzo kulturalnie.
Mehr (matte)– bardzo lubię i często wracam. To ciemniejsza i mniej fiołkowa wersja Faux (na zdjęciu sztyftów możecie zobaczyć, jakie wydają się podobne). Na swatchu robionym w ciepłym, słonecznym świetle wyszedł ciemno i śliwkowo, a to taki klasyczny, matowy mauve.
Uff, dobrnęliśmy do szczęśliwego końca. Muszę przyznać, że po napisaniu tego tekstu kocham moje MAC-owe cuda jeszcze bardziej!