Quantcast
Channel: Agata Smaruje
Viewing all 320 articles
Browse latest View live

Yves Rocher – Beauté des Pieds – lawendowy balsam regenerujący do stóp /recenzja/

$
0
0
Złuszczyłam sobie niedawno stopy. Użyłam do tego skarpet kwasowych z Hebe*, bo wszędzie czytałam, że są najlepsze. Po moich pierwszych doświadczeniach ze złuszczaniem miałam już nigdy do tego pomysłu nie wracać, ale przez zimę tak zapuściłam pięty, że się nie dało. Chyba poszło okej, bo obecnie stopy mają się dobrze, skóra jest zadbana i postanowiłam nie dać im się znowu zepsuć. Odgrzebałam z dna szuflady zapomniany krem do stóp i... dobrze, że to akurat ten, bo działa.


Aż nie mogę uwierzyć w moje szczęście: lawendowy krem do stóp wciąż jest dostępny w ofercie Yves Rocher! W dodatku możecie kupić go teraz w promocji, co – mam nadzieję – nie oznacza, że właśnie pozbywają się resztek magazynowych po to, by zastąpić go czymś nowym. Na wszelki wypadek będę oszczędna w pochwałach, bo – jak wiedzą już stali Czytelnicy mojego bloga – gdy tylko nadmiernie się czymś podniecę, to coś natychmiast znika z oferty producenta albo, w najlepszym razie, zmieniony zostaje skład, czasem też nazwa. Ciężko mi kochać kosmetyki, a jeszcze ciężej je Wam polecać. Na szczęście lawendowy balsam z Yves Rocher ideałem nie jest. Jest tylko bardzo dobry. Może nam się usra i zostanie ocalony.

„Powiedz good-bye callusom”– zachęca producent, ale od razu Wam zdradzę, że po wsmarowywaniu dwa razy w tygodniu lawendowego balsamu regenerującego (tak jak zaleca Yves Rocher) callusy nigdzie sobie nie pójdą. Wiem, bo próbowałam tego procederu w dawniejszych czasach. Codzienne smarowanie też nie pomoże na callusy, za to stopy, które są po prostu przesuszone i zaczynają się od tego robić białe i szorstkie na piętach i paluchach, mogą liczyć na realną poprawę.

Mamy do czynienia z lekkim, ale całkiem bogatym, półtłustym kremem. Woda lawendowa na drugim miejscu w składzie gwarantuje piękny, naturalnie lawendowy zapach (cóż za miła odmiana od wszechobecnej w produktach do stóp cytryny!), a funkcję regeneratorów pełni mieszanka gliceryny, olejów macadamia, jojoba i kokosowego oraz stare, poczciwe masło shea.


Uwielbiam ten krem za to, że po aplikacji natychmiast czuję przyjemną świeżość, a w czasie się_nim_paćkania relaksuje mnie jego zapach (to oznacza domowe SPA!). To nie jest słodka, ulepkowata, sztuczna lawenda – mamy tu do czynienia z prawdziwie ziołowym, wytrawnym aromatem, który utrzymuje się jeszcze przez pewien czas po wchłonięciu. A jeśli już mowa o wchłanianiu – jest dosyć szybkie i sprawne, ale balsam pozostawia delikatną, tłustą warstwę ochronną, która sprawia, że kiedy zaaplikuję krem przed snem, a potem w środku nocy idę się wysikać, bo znowu wypiłam za dużo herbaty po 22, zostawiam na ciemnym parkiecie tłustawe ślady. No chyba że idę sikać nad ranem – wtedy śladów brak.

Krem/balsam nie daje świetnych efektów od razu, ale przy regularnym stosowaniu (wieeeeeem, wieeeeeem, regularne stosowanie jest taaaaakie truuuuudne) skóra naprawdę ma się lepiej. Teraz jest mi łatwiej, bo kwas ze skarpet odwalił najwstrętniejszą robotę, ale już po tygodniu od ostatecznego złuszczenia skóra na piętach i dużych palcach zaczęła się robić niebezpiecznie sucha. No i balsam z serii Beauté des Pieds natychmiast sobie z tym problemem poradził. Nie nazwałabym go jednak regenerującym – na takie miano zasługują porządniejsze, treściwsze formuły.

Cena regularna jest mało zachęcająca, ale Yves Rocher często sprzedaje ten balsam w promocji razem ze świetnym peelingiem (pisałam o nim tu: klik) lub dodaje jako gratis do zakupów powyżej 39 zł. Jest wart uwagi, ale na cuda nie liczcie.

Pojemność: 50 ml
Cena: 27 zł (teraz za 18,90 zł, ale zastanawiam się, czy kiedykolwiek widziałam ten krem w pełnej cenie)
Ocena: 5/6

*chodzi o skarpety Purederm


Wyniki konkursu urodzinowego

$
0
0
W niedzielę Tomasz wrócił wreszcie z dłuuuugiej majówki z dziadkami. Podobno było świetnie. No cóż, synu, my też się dobrze bawiliśmy :D.

Skoro młodociany już w domu, najwyższy czas rozstrzygnąć konkurs z okazji trzecich urodzin bloga! Przypominam, że nagrodą jest kosmetyk MAC-a wybrany przez zwycięzcę. Zgodnie z przewidywaniami, świetnie było czytać Wasze MAC-owe marzenia. Udało mi się nawet znaleźć inspiracje do kolejnych zakupów. Wiedziałam, że mogę na Was liczyć! To co, zaczynamy?


Do maszyny losującej wpadły losy ręcznie wykonane przez matkę Tomasza, a potem komisja w składzie: Tomasz, mama Tomasza, ciocia Tomasza, czekała na dalszy rozwój wydarzeń. Ciszę przełamał Tomasz we własnej osobie, oświadczając: „Ja będę losował. Idę losować. Losuję!”. 


I tak też zrobił. Losowanie było krótkie i konkretne. Nieco dłużej trwało rozwinięcie karteczki, ale w końcu się udało. Przewodniczący komisji ogłosił, że wygrała... „Optymizma. Tu jest napisane Optymizma”. Pozostali członkowie komisji zweryfikowali odpowiedź przewodniczącego i okazało się, że... chodzi jednak o kogoś innego. Ale było blisko! Optymizmo, kimkolwiek jesteś, może następnym razem los się do Ciebie uśmiechnie ;), 


Prawdziwą wygraną dzisiejszego rozdania jest Optymistyczna. Gratulacje! Czekam na maila z danymi do wysyłki, a potem biegnę na MAC-owe zakupy. Tak, karteczka jest trochę ufajdana. Najwyraźniej przewodniczący nie domył rąk po obiedzie.

Dziękuję Wam za udział w konkursie, wszystkie miłe słowa, ale przede wszystkim dziękuję za to, że jesteście tu ze mną. Mam fantastyczne Czytelniczki, pisanie dla Was to sama przyjemność!

M・A・C – Mineralize Rich – Pure Pout

$
0
0
Moja kolekcja MAC-owych pomadek zawiera tylko jedną sztukę z serii Mineralize Rich. Pure Pout zobaczyłam kiedyś u Obsession i z miejsca się zakochałam. Na ustach Kasi wyglądała lekko i szlachetnie – wiedziałam, że muszę ją mieć. 


Mineralize Rich wyróżnia się na tle pozostałych serii szminek MAC-a. Każda pomadka Mineralize Rich ma nietypowe, większe opakowanie, które szczelnie zamyka się na magnes (ach, ten przyjemny klik!), nieco większą niż standardowe łuski gramaturę, a do tego w składzie 77 minerałów, co – według producenta – gwarantuje nawilżająco-odżywcze właściwości. Kiedy kupowałam Pure Pout, kompletnie mnie to nie obchodziło. Liczył się tylko przyjemny, jasny odcień, który w założeniu miał idealnie pasować do mocniej podkreślonego oka. 

Tak, wiem, miałam Wam pokazać całą moją MAC-ową kolekcję, ale przygotowanie tego wpisu przypomina szykowanie się do wyprawy pod namiot z trzydziestoosobową grupą nadaktywnych przedszkolaków. Czyli: jeszcze chwilę to potrwa. Skupmy się więc na tym jednym kurduplu. Przynajmniej na razie.


Według producenta Pure Pout to brudny, chłodny beż. Ja powiedziałabym, że to beż z domieszką jasnego różu. Na zdjęciach z lampą widać połyskujące drobinki, ale na skórze mieszają się gładko z pigmentem i pełnią funkcję subtelnego rozświetlacza. Sama pomadka ma bardzo przyjemną, kremową konsystencję, po wielu miesiącach od pierwszego otwarcia ani trochę nie wyschła i do dziś gładko sunie po ustach, od czego niezmiennie cieszy mi się micha.

Może trochę Was zaskoczę, ale po pierwszym spotkaniu na żywo z Pure Pout byłam rozczarowana. Na moich ustach pomadka prezentowała się zupełnie inaczej, niż to sobie wyobraziłam – nie była tak jasna i subtelna, jak u Obsession. Nie ta karnacja, nie to wszystko. Ach, smuteczek. Nie mogłam oczywiście tak łatwo się poddać, szminka trafiła więc do torebki i po prostu sama się używała. I było nam razem coraz piękniej! Wcześniej moim ulubionym MAC-owym nudziakiem była Modesty, ale zaginęła w tajemniczych okolicznościach i – nie wiedzieć kiedy – Pure Pout godnie zajęła jej miejsce.


Bardzo trudno było mi oddać na zdjęciach piękno i subtelność tego koloru. Chętnie zrobiłabym porównanie z Modesty, no ale. Pamiętam, że Modesty nie była taka lekka i urocza – to po prostu porządny, klasyczny nude. Pure Pout jest bardzo wdzięcznym odcieniem, a subtelny shimmer tylko dodaje jej uroku. Idealnie wygląda w towarzystwie lekkiej opalenizny i/lub ciemniejszej karnacji od mojej. Warto się jednak zastanowić (najlepiej na żywo), czy jest warta grzechu, bo wymaga wyłożenia z portfela ponad stówy, a to już jest trochę zobowiązujące.

To nie mat, nie retro mat i nie pro longwear, dlatego trwałość na ustach nie należy do powalających. Przy piciu i gadaniu znika w ciągu trzech godzin, ale za to robi to w sposób kulturalny (przy takich łatwych, nude'owych odcieniach to oczywiście żadne wielkie halo). Podobnie jak znakomita większość MAC-owych pomadek Pure Pout pachnie/smakuje waniliną. Nie zauważyłam jej odżywczych mocy, ale na pewno nie wysusza ust. Nosi się przyjemnie, nie podkreśla suchych skórek, nie wymyśla nowych.

Ja ją uwielbiam, choć nie nazwałabym jej ideałem. Chętnie zostawię miejsce na coś jeszcze piękniejszego!

Ile: 3,6 g
Cena: 106 zł
Dostępność: salony MAC, sklep internetowy MAC, Douglas.pl


Secrets Of Beauty V – byłam tam i ja!

$
0
0
Secrets Of Beauty miało się odbyć w Ustce, ale – z powodu niepowagi właścicieli pewnego hotelu – Michał, organizator imprezy, w ostatniej chwili musiał wszystko odkręcić. SoB przeniósł się z kwietnia na maj i znad morza do Warszawy. Urodowy weekend przymusowo zamienił się w kosmetyczną sobotę na Saskiej Kępie. Ach, przynajmniej miałam blisko!

Jacek, właściciel marki Polskie Świece, obsypał nas swoimi wyrobami. Najbardziej spodobał mi się zapach świecy okolicznościowej. Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności, że jest największa i posłuży mi najdłużej! 


Dzięki ludziom z dupy Ustki nie musiałam ładować tyłka do pendolino, pośpiesznego i pekaesu, żeby dotrzeć na spotkanie. Wystarczyło uśmiechnąć się do męża, zatrzepotać rzęsami ubranymi w Twist Up The Volume z Bourjois (polecam!) i obiecać mu, że dzień później będzie zaopiekowany na milion sposobów. W ciągu 20 minut znalazłam się w miejscu przeznaczenia – trzeba uczciwie przyznać, że interesy z tą odnogą rodziny to sama przyjemność.

Wspomniane miejsce przeznaczenia, znane w praskich kręgach jako NANA cafe, okazało się ciepłą, niewielką kawiarnio-jadalnią z funkcją komisu rzeczy pięknych, prowadzoną przez prawdziwych pasjonatów. Wszyscy lubimy pasjonatów, szczególnie tych prawdziwych, dlatego brak wygodnej sali konferencyjnej nie zepsuł nikomu humoru, a przynajmniej ja nie zauważyłam na twarzach współtowarzyszek jakichkolwiek oznak nadkwasoty. Poza tym strona internetowa NANY wita nas tekstem: „Proponujemy Wam bardzo specjalne miejsce, wypełnione rzeczami pięknymi, dość pięknymi lub pięknymi w pewien sposób” – i to już jest wystarczający powód, by ich polubić. To, czego nie należy w tym miejscu przegapić (i co towarzyszyło nam przez całe spotkanie, niejednokrotnie sprawiając pewne kłopoty organizacyjno-savoir-vivre'owe), nazywa się miksem pierogów. Możecie go kupić za piętnastaka. Szczerze polecam.

Ciekawe wnętrza, żarcie i mnóstwo świec. Ideał.

Wiecie, trochę się stresowałam. Do tej pory, poza wyściubieniem nosa z ursynowskiej norki na dwie edycje Meet Beauty, nie wychylałam się prawie wcale. Jako Rasowa Mistrzyni Ciętej Riposty Pięć Minut Po Fakcie najlepiej czuję się w domowym zaciszu, przed klawiaturą, która pozwala mi odczekać wspomniane pięć minut i sprzedać Wam w lekkiej formie to, co sobie zaplanowałam. Bezpośredni kontakt z przebojowymi blogerkami teoretycznie mógł więc wypaść nędznie, ale – poza tym, że czasami za dużo gadałam (hm, chyba zawsze za dużo gadam) – zdaje się, że nie było tak najgorzej. I nawet nie musiałyśmy rozmawiać o pogodzie*!

Wybaczcie, ale braki w zdjęciach mam okropne, bo okropnie się rano spieszyłam i bardzo okropnie zapomniałam aparatu. Musiał wystarczyć telefon, który oczywiście robi wspaniałe fotografie, ale niekoniecznie pod światło, w półmroku i podnieconą ręką. Na tych powyżej widać jeszcze co nieco z ustrojonych Polskimi Świecami i dobrym żarciem wnętrz, ale potem było tylko gorzej. Dlatego zdjęć jest mało, a to, czego nie dooglądacie, musicie sobie dowyobrazić. No nic nie poradzę.

Rozkład jazdy był mniej więcej taki:
12:00 „Światło, kolor, zapach” – Polskie Świece
13:00 „Od pomysłu do gotowego kosmetyku” – NASINE
14:00 „Światowe innowacje w kosmetologii – struktury lamelarne w pielęgnacji” – Norel dr Wilsz
15:00 „Intensywne działanie kosmetyku dzięki technologii ciekłych kryształów” – Podopharm
16:00 „Kompleksowa pielęgnacja przyspieszająca wzrost włosów” – DermoFuture
16:30 Zapoznanie z marką MELLI Care
17:00 Wręczenie Złotych Jabłek 2016 

Zdjęcie po lewej: Michał zapowiada występ Anety Oleszek, założycielki marki Podopharm, po prawej: kosmetolog Anna Lechowicz z firmy Norel opowiada o strukturach lamelarnych w pielęgnacji i o mocy preparatów Norela w walce z cellulitem. WSZYSTKIE byłyśmy żywo zainteresowane tym wykładem ;)

Miło się słuchało Jacka Krzanowskiego, właściciela Fabryki Świec Light (Polskie Świece), który opowiadał o swoich świeczkowych wyrobach, w czasie gdy po kolei konstruowałyśmy na własne potrzeby wymarzony zestaw zapachowy do wypróbowania. Obejrzałyśmy różne kształty, formy, rozwiązania – również te nieplanowane: neonowo różowe gumki w słojach, będące efektem niedogadania się z producentem i późniejszej niemożności odkręcenia całego zamieszania. Jacku, ten róż może być Twoim znakiem rozpoznawczym, świeczkową legendą – przemyśl to :). Ach, Polskie Świece mają dla Was kod rabatowy 10% na cały asortyment sklepu www.hurtowniaswiec.pl: SOB2016. Ważny do końca lipca.

Przedstawiciele NASINE, nowej marki kosmetyków naturalnych dla mężczyzn (ściśle związanej z kosmetykami Femi), przybliżyli nam historię powstania swojego projektu i pokazali jedyny (na razie) w ofercie krem rewitalizujący. Zapowiada się ciekawie, bo ma dobry skład, ziołowy zapach i nie zostawia tłustej warstwy. Jeśli mojemu mężowi będzie dane go wypróbować, możecie liczyć na recenzję.

Najciekawsze z całego programu SoB były wykłady marek Norel i Podopharm. Przedstawicielka Norela, pani Anna Lechowicz, bardzo dobrze przygotowała się do tego spotkania (co nie dziwi, bo jest m.in. szkoleniowcem marki) i w taki sposób przekazała nam wieści z nowoczesnego laboratorium Norel, że najpierw słuchałam z niedowierzaniem (i prawdopodobnie również z lekko rozdziawionym otworem gębowym), a potem miałam ochotę natychmiast lecieć do Douglasa i wykupić cały katalog marki (BTW, do 23 maja na Douglas.pl jest zniżka 20% na pielęgnację twarzy, kod: FACE20, zakupy powyżej 229 zł). Zaczęłam nawet wątpić w zasadność dalszego prowadzenia bloga, bo skoro wszystkie kosmetyki Norel mają tak świetnie na mnie zadziałać, to o czym ja będę dalej pisać? Wisienką na torcie okazały się zdjęcia damskich tyłeczków w wersji przed kuracją kosmetykami Norela i po niej. Powiem tylko tyle: szokują i dają nadzieję! Zamierzam sprawdzić, ile faktycznie można wycisnąć ze struktur lamelarnych.

Aneta Oleszek, założycielka markiPodopharm(związana również z Norelem), zachwyciła mnie swoją charyzmą i pomysłowością. Uwielbiam ludzi, którzy mają wizję, wiedzę i nie boją się próbować, a Aneta wydaje się być nie do zatrzymania. Marka Podopharm ma tylko 2,5 roku, a znana jest już nie tylko w Polsce, ale też na Zachodzie i u naszych czeskich sąsiadów. Podopharm, zgodnie z nazwą, kieruje swoją naukową siłę w stronę pielęgnacji stóp. Aneta stworzyła i opatentowała Podoklamrę – innowacyjny system korekcji wrastających paznokci, a oprócz klamry w ofercie marki jest też wiele profesjonalnych kosmetyków do pielęgnacji stóp, od niedawna również do ciała. Składy zachwycają bogactwem, a ja już za chwilę zaczynam testy kosmetyków Podopharm. Bardzo jestem ciekawa, co wyjdzie z tej znajomości.

Niestety, z przyczyn niezależnych, nie dotarli do nas przedstawiciele DermoFuture i MELLIcare. O produktach przeciwdziałających wypadaniu włosów (coś zdecydowanie dla mnie...) opowiedział Michał, a kilka słów o MELLIcare przekazała Beata Wielgosik z Beauty Management.

1. Złote Jabłko jest lżejsze, niż wskazuje jego wygląd 2. Urocza jamniczka to Marysia – przyjaciółka ogarniających cały ten bajzel Michała i Grzegorza. 3. Spotkanie z Angel było highlightem SOB. Przekonałam się, że na żywo jest równie śliczna, co na pięknych (zwycięsko pięknych!) zdjęciach,  a do tego jest bardzo ciepłą i fajną osobą. Ta z lewej to Agata Smarująca. Pewnie widzieliście ją do tej pory głównie w kawałkach. 4. Zajrzała do nas nawet Red Lipstick Monster. Niestety, nie dało się z nią pogadać. 

Zebraliśmy się w NANA Cafe również po to, żeby oficjalnie ogłosić laureatów Złotych Jabłek 2016. Mimo dobrych chęci mojego telefonu, zdjęcia robione pod światło kompletnie mi nie wyszły, dlatego zdradzę Wam tylko, kto zwyciężył w poszczególnych kategoriach.

Blog prowadzony merytorycznie: Arsenic.pl
Blog pisany lekkim piórem: Lifeincolour.pl
Blog zilustrowany bajecznymi zdjęciami: Angel / Kosmetyki bez tajemnic
Blogowy odkrywca: mistrz ceremonii, Michał / Twoje Źródło Urody
Ulubione miejsce w sieci: Gosia / Esy, floresy, fantasmagorie
Najlepszy vloger urodowy: Red Lipstick Monster

Gratuluję wszystkim laureatom, a Wam dziękuję za głosy, które oddaliście na mnie w kategorii „Blog pisany lekkim piórem”. Jeszcze nie przestałam się jarać faktem, że dzięki Waszym spontanicznym typom znalazłam się wśród nominowanych. Złote Jabłka przygarnęły moje dwie blogowe ulubienice: Gosia i Angel. Dla Was, kochane, wieeeeeeelkie buziaki i przytulasy – niech Wam nigdy do głowy nie przyjdzie, żeby kończyć swoją przygodę z blogowaniem.

Na koniec jeszcze tylko wielkie torby z darami od sponsorów (to tyle, jeśli chodzi o moje uszczuplanie zapasów), pamiątkowe zdjęcia i... już. To już? No już. Ale było warto!

Od lewej: Ola (Arsenic Makeup), Margareta (Life in Colour), Michał (Twoje Źródło Urody), Angel (Kosmetyki Bez Tajemnic) i Gosia (Esy, floresy, fantasmagorie).

Jesienią planowana jest kolejna edycja Secrets Of Beauty. Nie mam pojęcia, jak się tam dostanę, ale w najgorszym razie wpakuję się komuś do walizki, a po wyjściu będę szczekać. Możecie mówić do mnie: „Marysiu”. Nie ma problemu! Michale, bardzo Ci dziękuję za rewelacyjne spotkanie, mnóstwo towarzysko-kosmetycznych radości i za to, że ciągniesz z nami ten blogowo-urodowy wózek. Jak mawiał kiedyś kabaret Mumio (nie, nie lubię kabaretów): NIECH TO TRWA, NIECH TO TRWA!


Secrets Of Beauty V 
sobota, 14 maja 2016 @ NANA Cafe


*Spoko, rozmawiałyśmy o niej i tak, bo było deszczowo, chłodno i trudno było zrobić przyzwoite selfie.  

Pod oczy, wokół ust: Caudalie Polyphenol C15 /recenzja/

$
0
0
Przeciwzmarszczkowy krem pod oczy i na kontur ust od Caudalie kupiłam i rozpakowałam z wielką radością. Wyobraziłam sobie, że będzie działał super, bo przecież Caudalie też jest super. No i cóż.

Krem z polifenolem brzmi jak coś dobrego, bo polifenole słyną z silnego działania przeciwutleniającego, a więc neutralizują wolne rodniki, a w przypadku działania na skórę oznacza to opóźnione jej starzenie. Występują w naturze, m.in. w oliwkach, orzechach, herbacie i kakao, dużo jest ich w piwie i winie, przy czym wysoka zawartość polifenoli w winie wynika z faktu, że mieszkają one w winogronach, a dobrze wiemy, z czego te nasze radosne trunki powstają. No, a jeśli nie jesteście w temacie, zdradzę, że winogrona to największa siła nie tylko przemysłu winnego, ale również marki Caudalie. Firma miłuje winogrona i wyciska z nich wszystko, co tylko. Nie odpuszczają ni pestce, ni skórce, ni miąższowi. Zawsze gdy nawpycham się winogron, z łatwością przychodzi mi tłumaczenie sobie, że to dla mojego zdrowia. Caudalie wskazuje drogę tym pasibrzuchowym mądrościom.

Jeśli zaś chodzi o linię kosmetyków Polyphenol C15, to w reprezentacji mamy również olejek detoksykujący do twarzy (na noc), emulsję przeciwzmarszczkową z filtrem SPF20 i przeciwzmarszczkowe serum. Bardzo byłam ciekawa pozostałych kosmetyków, ale teraz sama już nie wiem, czy warto brnąć w polifenolowe zakupy, bo krem, o którym próbuję Wam dziś opowiedzieć (a w czym przeszkadzają mi liczne dygresje), niespecjalnie mnie zachwycił.


Niby wszystko gra, bo wierzę w magiczne moce polifenoli, bo konsystencja jest lekka i przyjemna i bo to przecież Caudalie. Krem nie ma wyraźnego zapachu (choć pod koniec zaczął mi trochę podśmierdywać nieświeżą fazą tłustą), nie roluje się, więc jest idealny pod makijaż. Problem w tym, że zanim wezmę jakikolwiek pędzel do ręki, skóra wysysa mój Polyphenol C15 tak skutecznie, że zaczynam rozkminiać, czy przypadkiem nie zapomniałam się wypaćkać. Nieraz musiałam dokładać drugą warstwę, żeby poczuć jakiekolwiek działanie kosmetyku.

Kilka razy zdarzyło mi się zaaplikować go wokół ust i tu nie mam uwag. Lekko kwaskowy smak, który czasem napotykałam przypadkowo językiem, jest całkiem okej, a fakt, że krem się nie roluje, bardzo pomagał przetrwać podkładowi, który – jak wiemy – lubi spierniczać z tych terenów przy okazji jedzenia, picia, pocierania ręką i pocenia.

Trudno obiektywnie ocenić beznadziejność lub nadziejność tego kremu, bo jego głównym działaniem ma być prewencja przeciwzmarszczkowa, a – jak wiemy – tego tu i teraz ocenić się nie da. Sprawa jest jednak taka, że od każdego kremu pod oczy oczekuję porządnego nawilżenia, bo bez tego bieda, a tu nawilżających mocy bardzo mi brakuje. Kosztuje niemało (w internecie od 70 złotych, stacjonarnie raczej powyżej 100), a działa na skórę podobnie jak te wszystkie drogeryjne średniaki, których używamy, a potem natychmiast o nich zapominamy. Nie jest zły, bo nie podrażnia, nie powoduje łzawienia, ma fajny aplikator. Ale żebym miała do niego wrócić? Bardzo nie sądzę.

Pojemność: 15 ml
Cena: ok. 110 zł
Ocena: 3/6 
Dostępność: sklepy i apteki internetowe, wybrane apteki stacjonarne

Garść minirecenzji: Organique / Balea / Organic Therapy / Apis / Vintage Body Oil

$
0
0
Nie ustaję w porządkowaniu mojej kosmetycznej rzeczywistości, a ostatnio zabrałam się nawet za zalegające w blogowym folderze zdjęcia. Jak na nie patrzę, to trochę mi smutno, że tak często nie potrafię się zebrać i wykonać fotek, które zaprą dech w Waszych piersiach. Co więcej, nie mam też dziś dla Was zapierających dech kosmetyków, dlatego zrozumiem, jeśli zamiast czytania tego tekstu, wybierzecie rozrywki outdoorowe.

Organique – Creamy Whip – Lavender & Lemon

Piankami myjącymi Organique już zdążyłam się nazachwycać na blogu (klik), ale nie wspominałam wtedy o wersji Lavender & Lemon, która weszła do sprzedaży później. 

Ten zapach mniej mi się podoba od pozostałych, bo połączenie lawendy z cytryną przywodzi na myśl cytrynowy płyn do naczyń, a najdalsze zakątki mojej zapachowej pamięci podsuwają mi nawet aromat pasty do podłogi (to ta lawendowa część). Nie zrozumcie mnie źle, z powodzeniem da się używać lawendowo-cytrynowej pianki, ale niewiele ma to wspólnego z podprysznicową aromaterapią. Zarówno zapach płynu do naczyń, jak i pasty do podłogi kojarzy mi się z czystością i porządkiem, a to przecież bardzo miłe skojarzenia. Problem w tym, że od kiedy nie jestem małą dziewczynką, to na mnie pada i na mnie bęc, jeśli chodzi o czynienie porządkowych honorów. Dlatego oprócz skojarzeń ze świeżym, wysprzątanym mieszkaniem, pojawiają się te dotyczące domowej pracy u podstaw. Ale poza tym pianka jest tak samo fajna jak koleżanki pianki. To najbardziej udana odskocznia od tradycyjnego żelu pod prysznic. W przeciwieństwie do wstrętnych maseł myjących od Bomb Cosmetics, używanie pianki z Organique to przyjemność. Już niewielka ilość potrafi skutecznie się spienić i umyć całe ciało, a efekt, jaki pozostawia na skórze, jest gdzieś pomiędzy piszczeniem czystością po mydlinach z kostki a miękkością i gładkością po użyciu żelu. Pianka nie traci swojej zbitej konsystencji nawet po wielu tygodniach od otwarcia. Nie zamienia się w mydlaną breję po dostaniu się wody i nie zmienia zapachu. Plus: w międzyczasie producent wziął pod uwagę fakt, że ludzie są wstrętni i lubią otwierać kosmetyki, a potem zostawiać je na sklepowych półkach, i w końcu zapewnił piankom bezpieczeństwo w postaci folii ochronnej.


Balea – Bodybutter Kakao – masło do ciała dla skóry suchej

Masło Balei zrobiło na mnie lepsze wrażenie niż poprzednik, choć jego zapach również do idealnych nie należy. Niby czekolada, niby wszystko okej, a jednak coś tam nie do końca halo i na dłuższą metę aromat potrafił zmęczyć. Dużo lepsze wspomnienia mam z użytkowania masła The Body Shop Chocomania, choć tam z kolei gorsze były właściwości. Idealnie byłoby połączyć apetyczny kolor i zapach TBS-u z działaniem Balei.

Kakaowa Balea powstała na bazie shea i gliceryny. W składzie masła kakaowego nie zabrakło... masła kakaowego. Fajnie, bo prawdziwie.  Kosmetyk ma zbitą konsystencję i pozostawia na skórze tłustą, długo wchłaniającą się warstwę. Latem niekoniecznie wielbię takie rozwiązania, ale w chłodniejszych miesiącach doceniam to przyjemne otulenie, które na szczęście idzie w parze z dobrymi właściwościami pielęgnacyjnymi. Tak, tak, masło Balei nawilża, pielęgnuje, czyli po prostu działa. Oczywiście pod warunkiem, że stosujecie je regularnie. Mimo wszystko nie planuję powrotu, bo znam inne, równie dobrze działające kosmetyki o zdecydowanie milszym zapachu.


Organic Therapy – Pore-Minimizer Face Serum z organicznym olejem manuka

Jak patrzyłam na skład tego serum, byłam pewna, że nasza znajomość będzie należała do udanych. Marzę o tym, żeby moje kratery na policzkach i czole zmniejszyły się choć trochę, dlatego przez pewien czas inwestowałam w kosmetyki obiecujące upragnione zwężanie porów. Niestety, już wiem, że raczej nie tędy droga. To serum, podobnie jak dwa czy trzy inne, które miałam okazję sprawdzać, po wchłonięciu pozostawia wyczuwalną warstwę, która jest lepka, a do tego się roluje. To dyskwalifikuje Pore-Minimizer jako kosmetyk dzienny, pod makijaż, a dla mnie to duży problem, bo na noc funduję zwykle skórze solidną dawkę nawilżania i odżywiania – nie ma tam miejsca na takie nienawilżające dziwactwa. No bo właśnie: serum nie nawilża ani trochę. Wyraźnie wygładza skórę, przy tym faktycznie nieco maskuje pory, ale mam wrażenie, że robi to w sposób mechaniczny, podobnie jak wygładzające silikonowe bazy pod makijaż. Mimo pozornie lekkiej konsystencji jest obciążające dla skóry i mam przeczucia, że zamiast wspomagać nas w walce z zanieczyszczonymi porami, może je dodatkowo zapychać. No ale to tylko moje gdybanie. Nie jestem w stanie wypowiedzieć się na temat długotrwałego działania (dlatego też nie powstała na jego temat osobna, duża recenzja), bo robiłam kilka podejść do tego kosmetyku, a potem zwyczajnie go sobie odpuściłam. Szkoda tym bardziej, że cena była przystępna (ok. 25 zł), a pojemność 50 ml w połączeniu z precyzyjną pompką gwarantuje długą koegzystencję.


Apis Professional – Orange Stem Cells – Skoncentrowany eliksir przeciwstarzeniowy pod oczy z komórkami macierzystymi z pomarańczy Citrustem™

Ręka do góry, kto zna dłuższą nazwę kosmetyku pod oczy. Kupiłam ten eliksir w parze z wygładzającą emulsją pod oczy, która autentycznie prasowała moje, niezbyt wprawdzie głębokie, ale wciąż obecne – zmarszczki (niestety po odstawieniu wszystko wróciło do normy). Tutaj komórki macierzyste z owoców mają działać przeciwstarzeniowo i – jak zwykle w takim przypadku – nie da się tego sprawdzić tu i teraz. Można za to testować inne właściwości, a te są całkiem przyzwoite. Emulsja jest lekka i dość wodnista (ale nie lejąca), idealnie aplikuje się w trudnych, podocznych rejonach, dobrze współpracuje z korektorami. Z powodu parafiny wysoko w składzie pozostawia skórę gładką i lekko natłuszczoną. Ten efekt mi się podoba, ale w poprzedniej wersji eliksir nie zawierał parafiny i gdybym miała wybierać, oczywiście postawiłabym na to starsze INCI. W tym wypadku olej mineralny nie robi mojej skórze krzywdy, ale wydaje mi się, że może skutecznie blokować przenikanie składników aktywnych. Właściwości nawilżające produktu są przeciętne, więc nie widzę wielkiego sensu w dalszym użytkowaniu. Eliksir jest bardzo wydajny, nie ma zapachu i na stronie producenta można go kupić za 45 złotych. Nie jest zły, ale ja postawiłabym na coś innego.


SPA Vintage Body Oil – Dwufazowy cukrowy peeling do ciała, rąk i stóp

Na koniec mały koszmarek. Okropnie tłusty peeling cukrowy, nie wiadomo po co dwufazowy (i na czym ta dwufazowość polega? chyba tylko na tym, że na dnie zbiera się cukier, a cała reszta to morze parafiny). Miło, że na trzecim miejscu w składzie jest olej z migdałów i śmiesznie, że producent postanowił pochwalić się na etykiecie zawartością oleju arganowego, którego w tym kosmetyku jest dużo mniej. Myślę, że zadecydowało podążanie za modą na argan (btw: zauważyliście, że argan powoli odchodzi do lamusa?), ale wciąż całość wydaje się mocno niespójna. Żeby użycie tego kosmetyku miało jakikolwiek sens, najpierw należy trochę się namachać. Cukier z dna leniwie rozpełza się po butelce i jeśli biegusiem nie wylejemy na dłoń peelingu, chętnie wróci na swoje ulubione miejsce przy denku. To oznacza, że gdy potrzebujemy więcej produktu, musimy całą procedurę machania butelką zaczynać od nowa. Już sam ten fakt mocno zniechęca, ale równie zniechęcająca jest cała koncepcja peelingu. Parafina z dodatkami wylewa się na zewnętrzne ścianki butelki, która szybko staje się ufajdana, a naklejka pomarszczona. Oleju jest duuuużo za dużo względem cukrowych drobinek i choć peeling jest całkiem porządnym zdzierakiem, jest przez to beznadziejnie niewydajny. Zużyłam go (z niemałym obrzydzeniem) na trzy razy. Po zdzierakowej sesji łatwo wybić sobie zęby, bo skóra jest całkowicie oblepiona tłustą powłoką, którą niełatwo zmyć nawet z pomocą żelu pod prysznic. Zapach jest ładny, słodko-owocowy (w sumie należałoby się spodziewać innego po orientalnej etykiecie), peeling można kupić za ok. 13 zł za 130 ml. Nie widzę absolutnie żadnego powodu, dla którego ktokolwiek miałby wybrać peeling SPA Vintage Body Oil, zamiast któregokolwiek ze zwartych tłuściochów innych firm.

Too Faced – Better Than Sex – serio, producencie?

$
0
0
Deklaracja producenta, jakoby tusz do rzęs miał być lepszy od seksu*, jest równie ciekawa, co... głupawa. Rozumiem, że miało być śmiesznie i lekko, ale... no nie wiem. Po prostu nie wiem. Może gdyby ten tusz był absolutnym ideałem, podśmiewałabym się pod nosem i z radością go używała, ale tak się składa, że ideałem nie jest. Choć wiele na to wskazywało.



Wspominałam już w marcu o tym tuszu, ale była to tylko minirecenzja przy okazji opowieści o całym  zestawie świątecznym Le Grand Palais de Too Faced, wydanym w kooperacji z Sephorą. Już wtedy zgłaszałam pewne zastrzeżenia, ale po paru tygodniach przerwy znów sięgnęłam po Too Faced i stwierdziłam, że warto poświęcić tej sprawie nieco więcej miejsca.

Moja maskara jest w wersji podróżnej i podobno to ma znaczenie, bo pełen wymiar jest gorszy. Różnica ma polegać na gęstości owłosienia szczoteczek, ale czy tak jest naprawdę – głowy nie dam, bo dużego Better Than Sex nie macałam, więc weźcie pod uwagę, że tylko rozpuszczam ploty. Jestem w stanie uwierzyć w to duże i gorsze, bo ten sam problem zgłaszała mi moja droga Luiza z tuszem Benefit They're Real. 


Zarówno szczotka, jak i konsystencja są zadowalające. Tusz jest odpowiednio mokry i w duecie z gęstymi, niechlujnie wyglądającymi silikonowymi włoskami fantastycznie rozprowadza się na rzęsach. Czerń jest niezwykle głęboka i piękna– to wielka zaleta Better Than Sex, bo rzadko można spotkać czarny tusz, który na rzęsach byłby tak bardzo... czarny. Według producenta maskara ma bardzo szerokie zdolności: podkręca, wydłuża i zwiększa objętość. Na temat podkręcenia się nie wypowiem, bo moje rzęsy są naturalnie mocno wywinięte, wydłużenie jestem w stanie zaobserwować przy odpowiedniej technice tuszowania, której Wam nie streszczę, bo to jak tańczenie o śpiewaniu, a najprościej można moją technikę opowiedzieć tak: yyy, nooo, tuszuję te moje rzęsy jakoś inaczej i potem są takie  bardziej wydłużone. I wszystko jasne. Za to jeśli chodzi pogrubianie... uuuu, to dopiero przygoda!

Na zdjęciach poniżej możecie zobaczyć dwie warstwy Better Than Sex. Pojedynczą tuszową szpachelkę pokazywałam w poście o Le Grand Palais: klik


Według mnie efekt jest super. Jak zwykle zdjęcia trochę przekłamują rzeczywistość, bo rzęsy na żywo wyglądają o niebo lepiej, są mocno pogrubione i wcale nie sprawiają wrażenia posklejanych. Chętnie malowałabym się nim nawet na noc, żeby poduszka i kołdra mogły się cieszyć tym pięknym widokiem, ale jest z tym tuszem mały, cholerny problem: osypuje się jak wściekły. Co więcej, nie robi tego za każdym razem, tylko... w około 90% przypadków. Czyli prawie zawsze, a jednak nie zawsze. Od czego to zależy, jak to możliwe? Nie mam najzieleńszego pojęcia. Niestety, osypywanie jest krytyczne, generuje pod oczami sypką, a pod koniec dnia rozmazaną pandę i nie mam pojęcia, co można na to poradzić. Gdybym wiedziała, od czego to zależy, bardzo bym się postarała, by wyeliminować to osypywanie, bo efekt na rzęsach jest naprawdę piękny. Jedna warstwa daje ładnie rozczesane, lekko pogrubione firanki, a dwie – efekt wow, pasujący do mocniejszych makijaży i pięknie ozdabiający „gołe” oko. Byłabym bardzo szczęśliwa, gdybym mogła ogłosić ten tusz moim ideałem i cieszyć się nim, dopóki go nie wycofają (czyli pewnie ze trzy kolejne miesiące, jak to u mnie). Niestety, szukam dalej i jak na razie najlepsze, co znalazłam, to Twist Up The Volume od Bourjois, ale o nim – wiadomo – inną razą.


Cena: 39 zł za moją wersję mini i 97 zł za pełnowymiarowy produkt
Ocena: za efekt: 5+/6, za trwałość: 2/6
Dostępność: w Polsce wyłączność ma Sephora

PS Wakacyjna Magda zgłaszała mi ostatnio, że u niej osypywania nie odnotowano, więc może dla innych jest nadzieja?


*a jeśli nie sam tusz, to co, gapienie się na moje ubrane w Better Than Sex oczy miałoby być dla faceta bardziej atrakcyjne od wszystkich lubieżnych rzeczy, jakie moglibyśmy zrobić po tym, jak już się pogapi? No haloooo!

Projekt denko, odc. 38

$
0
0
To już czerwiec? To naprawdę on? Hurra dla czerwca! Panuj nam, czerwcu, i z łaski swojej bądź umiarkowanie ciepły, maksymalnie leniwy i doprowadź nas szczęśliwie do lata. Przesyłam ci buziaczki.

Tymczasem zajrzyjmy dziś sobie do mojej ufaflonionej torby z pustymi-i-nie opakowaniami, które winny dawno smażyć się na wysypisku, ale postanowiłam przedtem zrobić im sesję zdjęciową (ach, te głupiutkie blogereczki i ich nietęgie pomysły). W pomajowej torbie niespodziewanie znalazła się mocna reprezentacja DM-owej Balei. Kto by pomyślał, że jeszcze tyle jej zostało w moich przepastnych zbiorach?


Balea – Dusche & Creme – Vanille & Cocos– zgodnie z zupełnie przypadkową tradycją denkową zaczynam tę niekończącą się opowieść od produktów do mycia cielska. Waniliowo-kokosowy żel pod prysznic był doskonały – kremowa formuła wykluczała nieprzyjemne uczucie wysuszenia i ściągnięcia, wydajność była bardzo przyzwoita, a delikatnie słodki aromat waniliowo-kokosowego deseru dopieszczał należycie. Jeśli już po coś wracać do DM-u, to na pewno po ten żel! 

Planeta Organica – Organic Oblepikha Shower Gel– rokitnikowy kolega ze Wschodu też zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Duże opakowanie z pompką to doskonałe rozwiązanie pod prysznicem, a przyjemny, lekki i świeży zapach w połączeniu z niezbyt obfitą, ale sensowną pianą, okazał się strzałem w dziesiątkę. Szkoda, że żel nie doczekał lata i upałów, bo na pewno dobrze by współgrał z chłodnym prysznicem, ale na pewno jeszcze się spotkamy, szczególnie że ma dobrą cenę i jest bardzo wydajny.

Balea – Creme Seife – Milch & Honig– kolejne opakowanie uzupełniające mojego ulubionego mydła w płynie. Mleko z miodem w wydaniu Balei nie męczy miodową nutą, jest idealnie wyważoną kompozycją, która uprzyjemnia tę mało pasjonującą czynność higieniczną (hym, to znaczy mało pasjonującą dla mnie – Tomasz uwielbia taplać się w wodzie, więc mycie rąk potrafi przeciągać się w nieskończoność, a jego napompowane z radości i satysfakcji pyzy mówią same za siebie). 


Balea, Balea i jeszcze więcej Balei. O peelingu myjącym z limitowanej edycji jabłkowo-cynamonowej nie ma sensu się rozpisywać, bo nie dość że już niedostępny, to jeszcze koszmarny. Zapach to jakaś pomyłka, a drobinek jak na lekarstwo. Wywalam prawie całe opakowanie, bo na szczęście kończy mu się termin ważności i już nie musi stać na podprysznicowej półce, udając, że może jeszcze się do czegoś przyda. Nie przydasz się, jesteś nędzny! Papa, niedopieczona szarlotko. 

Żel myjący do twarzy z ekstraktami z lotosu i bambusa to już nieco inna para kaloszy. Pochodzi ze stałej oferty marki Balea, a producent przeznaczył go dla wrażliwych cer normalnych i mieszanych. Chętnie używałam tego żelu, chociaż posiadał jedną nieprzyjemną cechę zaprzeczającą idei służenia wrażliwcom: od czasu do czasu wywoływał pieczenie skóry w trakcie mycia (szczególnie w duecie z myjącym dyskiem Sephory), co było nieprzyjemne, ale na szczęście niegroźne, bo pieczenie przechodziło natychmiast po spłukaniu kosmetyku. Z uwagi na wspomniane efekty specjalne nie planuję powrotu, bo znam dobre żele myjące, które nie robią takich numerów, więc po co się męczyć? Aha, całkiem dobrze spisywał się w roli detergentu do mycia pędzli – w taki właśnie sposób spokojnie dobił dna.


Nie żebym zużyła w ciągu miesiąca pięć opakowań kremów i balsamów do ciała. Gdyby tak było, musiałabym je chyba zjadać. W maju zabrałam się za wykańczanie tego, co pootwierane, i wywalanie tego, co marne. Tak oto udało się pozbyć kilku niewygodnych towarzyszy codziennych rytuałów.

Balea – Bodybutter Kakao – masło do ciała dla sucharów, zbita konsystencja, tłustawy film na skórze, ale działanie bardzo dobre. Zapach mógłby być ładniejszy, bo ten ma w sobie coś cierpkiego, jakąś fałszywą nutę, ale ogólnie na plus. Nie będę do niego wracać, bo znam lepsze. 

The Body Shop – Body Butter w wersji Moringa (mini)– bardzo lubię rozmaite warianty zapachowe kosmetyków TBS, ale ta przyprawiała o ból głowy. To ładny, ale ekstremalnie intensywny kwiatowy aromat, trudny do zniesienia nawet dla mnie – tej, która uwielbia mocne zapachy w kremach i balsamach do ciała. Działanie poprawne, ale – jak to w przypadku maseł TBS często bywa – wielkiego szału w temacie nawilżenia nie było, dlatego zupełnie odradzam inwestowanie w ten wariant. 

Lirene – Stop Cellulit 5 – Aktywny balsam antycellulitowy– tego balsamu w ofercie Lirene już nie ma i to akurat dobrze, bo miał w sobie dużo parafiny (co musiało poważnie ograniczać przepuszczalność składników aktywnych), a do tego opakowanie było koszmarne. Butelka z bardzo sztywnego plastiku, z której od początku ciężko było wydusić gęsty balsam (który – btw – nazwałabym prędzej kremem lub masłem niż balsamem, no ale), odbierała chęć do smarowania się czymkolwiek. Z powodu ogólnej niechęci usuwam z mojego życia 2/3 zawartości.

Organique – Shea Butter Body Balm w wersji Magnolia– cudowny zapach, bardzo dobra odżywka dla skóry, ale ci, którzy nie znoszą tłustych kosmetyków pielęgnacyjnych (w dodatku takich z grudkami), wykończyliby się przy tym maśle. To tłuścioch przeraźliwy. Kiedyś sama nie wyobrażałam sobie, że mogłabym się smarować czymś takim, ale uzależniający zapach i dobre działanie skutecznie zachęcały mnie do kolejnych aplikacji. Niewielki słoik okazał się podejrzanie wydajny, ale cieszę się, że przekonałam samą siebie do tego typu pielęgnacji, bo Organique ma przecież tyyyyyle cudownych wersji zapachowych (i wciąż wypuszczane są pięknie pachnące limitki!).  

Clarena – Caviar Slim Balm (miniatura) – balsam wyszczuplający z kropelką kawioru – no cóż, ta spora miniatura nie zrobiła na mnie wrażenia. Kosmetyki polskiej Clareny pachną jakoś staroświecko i obciachowo (czyli babcinym pudrem), nie oferując w zamian nadzwyczajnych właściwości (a przynajmniej ja nie trafiłam na ich dobry produkt, choć przyznaję uczciwie – nie zgłębiałam tematu pielęgnacji twarzy). Pełen wymiar wyszczuplającego balsamu, czyli 200 ml, kosztuje 55 złotych, ale nie wygląda, jakby miał ocalić ludzkość przed cellulitem i nadmiarem tkanki tłuszczowej, a nawet gdyby to umiał, nie chce mi się tego sprawdzać. 


Batiste – suchy szampon w wersji Cherry– wróciłam, szanuję, a wersja Cherry pachnie na tyle nieinwazyjnie, że zyskała moją szczególną sympatię. Co ciekawe, do suchych szamponów przekonała się również wybitnie przetłuszczająca łepetyna mojego małżonka. Kolejny kosmetyczny postęp na natolińskich włościach!

Nivea – Dry Comfort Plus– pięknie pachnąca i niezawodna kulka, której nie mam ochoty zmieniać na nic innego, bo cena, wydajność i działanie całkowicie mnie satysfakcjonują. Jedyne, co jeszcze mogłoby mnie zainteresować, to słynna zielona kulka Vichy. Zakładam, że działa podobnie, więc nawet kupiona w promocji za 25 zł w Super-Pharmie nie będzie miała większego sensu, ale jak znam siebie, kiedyś w końcu ją capnę. Może zapach będzie miłą odmianą od niveowej – było nie było –nudy? 

Alpa – Luna – Vlasova Voda Bylinna– wcierka z czeskiego DM-u, po której włosy rosną w sposób nieco zwariowany, ale wysoka zawartość alkoholu uniemożliwia swobodną radość z tego faktu. Więcej w recenzji, a ja tylko dorzucę niusa: gdy próbowałam wylać przestarzałą resztkę do zlewu (nie żebym cheatowała z denkiem, po prostu opakowanie nie ma zamknięcia) i lekko nacisnęłam butelkę, ta pękła w kilku miejscach. Plastik okazał się cienki i sztywny – zupełnie, jakby przeleżał z pięćdziesiąt lat w słońcu na skraju sosnowego lasu. Także gdyby ktoś miał ochotę się zaopatrzyć w tę taniutką i – mimo wszystko – skuteczną wcierkę, warto pamiętać o delikatnym obchodzeniu się z opakowaniem.


John Masters Organics – Bearberry Skin Balancing Face Serum– zdjęcia są, kopia robocza czeka, ale nie ma jej kto wypełnić treścią, bo moja głowa jeszcze nie wymyśliła, co Wam powiedzieć na temat tego serum. Sprawa nie jest prosta, ale miejmy nadzieję, że rozwiązanie nadejdzie niebawem. Na pewno jest w nim COŚ. 

Caudalie – Polyphenol C15 – krem pod oczy i na kontur ust– o, a w tym, dla odmiany, nie ma NIC. Nie szczególnego, zachwycającego, czy nawet dobrego. Przeciętny do bólu i zdecydowanie za drogi na tę swoją bolesną przeciętność. Wielka szkoda, bo to przecież Caudalie!

Bioderma – Sébium Mat – krem nawilżająco-matujący– oj nie, to nie zasługuje nawet na pół ocha i ćwierć acha. Kiedyś wydawało mi się, że to dobry krem matujący, ale gdy wróciłam do niego po przerwie, okazało się, że działanie matujące jest o wiele za krótkie jak na poświęcenie w postaci braku nawilżenia (no właśnie, bo to guzik prawda, że nawilża). Z tej firmy i tej serii do matowania polecam Pore Refiner

Yves Rocher – Omega 3-6-9 – balsam do twarzy intensywnie rekonstruujący na dzień i na noc– nie ma sensu się rozwodzić na jego temat, bo w przyrodzie już nie występuje. Otworzyłam go niedawno, bo zalegał w zapasach i zostało mu około pół roku do się_zepsucia, ale po tygodniu wywaliłam do denkowej torby, bo zaczął mnie zapychać. 

Jeśli chodzi o próbki, to hydrolipidowa, dyniowa maseczka do twarzy z Organique wykonała całkiem niezłą pracę w temacie nawilżająco-odżywiającym, ale na razie nie planuję zakupu, bo obecnie bliżej mi do lekkich, wodnistych formuł. Takim lekkim czymś była nowość Lancome, ale zupełnie nie przypadła mi do gustu po jednorazowym spotkaniu, więc nie zamierzam zgłębiać tematu. 


Sephora – Instant Nail Polish Remover For Glitter– o mojej miłości do zmywaczy gąbkowych Sephory napisałam już wiele pochwalnych peanów. Zdanie podtrzymuję, a kolejna butelka została już wzięta w obroty. Płyn wlany do butelki z gąbką jest piekielnie skuteczny, a jeśli trafi się wyjątkowo upierdliwy lakier, rozprawia się z nim dodatkowa szorstka gąbka (którą w razie większych ubrudzeń można wyjąć, umyć i włożyć z powrotem). Jedyny minus – jak to przy gąbkowych zmywaczach bywa – jest taki, że gdy używacie dużo ciemnych odcieni, szybko będzie trzeba zmywacz podmienić na nowy. To cena, jaką płacimy za skuteczność i wygodę.

Sally Hansen – Continuous Treatment Hardening– odżywka do paznokci, która najwyraźniej została wycofana z produkcji, bo od dawna jej nie widuję, ale moich stałych czytelników na pewno to nie zdziwi. W końcu ją uwielbiałam! Świetny, mleczny odcień nadawał się do noszenia solo, ale był też dobrą bazą pod manikiur. Wylewam łzy rozpaczy, że już do siebie nie wrócimy.

Maybelline – Dream Matte Mousse, odcień 020 Cameo– nie udało mi się zużyć całego opakowania, bo po pierwsze: mam trochę za dużo otwartych podkładów i skaczę między nimi w zależności od okoliczności, a po drugie: gdy już powoli widać było prześwit na dnie, przybyła moja Mama nr 2 i wręczyła swój świeżutki, ledwo napoczęty słoiczek Dream Matte Mousse, w tym samym odcieniu (dla niej za jasny). Nie myśląc wiele, mój wywaliłam do denkowej torby, a kolejny egzemplarz z ciężkim westchnięciem wrzuciłam do szuflady z podkładami... Dream Matte Mousse ma na blogu swoją recenzję, więc napiszę tylko krótko, że matuje, a mimo różowych tonów dobrze stapia się z moją nielubiącą świnkowych klimatów cerą, ale wybitnie irytuje mnie tym, że zostawiam go na telefonie, t-shircie męża i wszystkim tym, o co oprę się czołem, policzkiem lub brodą.

Absolute New York – Eyeshadow Primer– kiedy w pradawnych czasach zdarzało mi się zamówić pudełko BeGlossy, w jednym z takowych przybyła do mnie baza pod cienie zupełnie nieznanej marki. Baz miałam wtedy pod dostatkiem, więc tą wrzuciłam na dno szuflady i zapomniałam na wiele długich miesięcy. Pod koniec zimy wpadła mi w ręce i okazało się, że jest całkiem w porządku – wygodna forma gąbkowego, błyszczykowego aplikatora w połączeniu z ładnie wyrównującą koloryt skóry paćką działały, jak należy. Ale to wszystko nie ma już znaczenia, bo w międzyczasie Absolute New York zamieniło się w Nicka K New York, a obiecująca baza za dwie dychy rozpłynęła się w kosmetycznym niebycie.

Busy Bee – Caramel Apple– przy okazji nie mogę nie wspomnieć o najbezsensowniejszych woskach zapachowych marki Busy Bee. To woski sojowe, które mają wiele wariantów, tylko jest z nimi jeden maciupeńki problemik: wszystkie pachną IDENTYCZNIE. Nie różnią się między sobą absolutnie niczym. Wariant Caramel Apple, podobnie jak pięćdziesiąt pozostałych, pachnie ciastkowo-karmelową bazą, sponad której nie jest w stanie wybić się żaden inny akcent. Sama baza pachnie za to tak intensywnie, że mała kostka jest w stanie zaczadzić moją, wcale niemałą, sypialnię w trzy do pięciu minut. Zapach jest przyjemny, ale uczciwiej by było, gdyby producent zmienił strategię i zaczął sprzedawać te woski pod wspólną nazwą: „Busy Bee Caramel Something” wraz z dopiskiem: „and from now on we do not fuck with our clients at all”.


3 produkty do makijażu twarzy, które kupiłam okazyjnie i... nie było warto

$
0
0
Czasy wielkich łowów w internetowych outletach z kosmetykami mam już chyba za sobą, ale w bogatych kolorówkowych zbiorach wciąż znajduję moje mniejsze i większe zakupowe niewypały. Niektórym próbuję dać szansę, inne przekazuję dalej w świat, a z resztą rozprawiam się za pomocą kosza z IKEI i 120-litrowego worka Jan Niezbędny. Bez względu na to, jaki jest finał naszej znajomości, niezmiennie jest mi przykro, bo nie lubię wyrzucać kosmetyków i nie rajcuje mnie wywalanie kasy na rzeczy kiepskie. Ale bywa i tak, że słabiaki się trafiają, a ja pocieszam się, że... przynajmniej mam o czym pisać.




Revlon ColorStay Whipped Crème MakeUp

Jednym z zupełnie zbędnych wynalazków, które moje blogerskie ja zapragnęło wypróbować, był kultowy podkład Revlon Colorstay, tyle że w wersji Whipped. Whipped sugeruje lekką, chmurkowo-musową konsystencję i byłam bardzo ciekawa, jak taka forma wpłynie na jakość produktu, który słynie z mocnego krycia i zastygania na beton. Przy pierwszym spotkaniu rozczarowująca okazała się już sama konsystencja. Niby lżejsza, ale w praktyce podobna do śmietany ubijanej przez bardzo leniwą gospodynię domową. W dodatku ColorStay Whipped ma ze śmietaną jeszcze tyle wspólnego, że na twarzy wygląda... tłusto. Producent przy tej wersji nie podał, do jakiej cery kieruje produkt, z czego wniosek, że podkład powinien sprawdzić się lepiej lub gorzej na każdej. Na mojej sprawdza się gorzej, bo a) tłusto, b) jest bardzo widoczny, c) nie trzyma się dobrze na przetłuszczającej się strefie T. To daje nam właściwie zero pozytywów. Cieszyłam się, że łatwiej wydobyć podkład z wygodnego słoika niż z tej beznadziejnej, szklanej butelki bez pompki (tak jak w podstawowym ColorStayu), ale teraz już nawet to nie ma znaczenia, bo producent podobno wprowadza na rynek ColorStaye z pompkami. Zamiana siekierki na kijek bezsensowna – jak to zwykle z kijkami i siekierkami bywa.


NYC Smooth Skin Pressed Face Powder

Po pudrze NYC od razu widać, że jest tani. Lekki, tandetny plastik i tragiczna gąbka w środku robią jak najgorsze wrażenie, ale przecież liczy się wnętrze. Należy oddać sprawiedliwość temu pudrowi za kilka złotych: jest bardzo drobno zmielony, więc przymiotnik smooth jak najbardziej na miejscu. Odcień z tych bielących i widocznych na twarzy, podkreśla szczątkowe owłosienie i ogólnie daje efekt oprószonego mąką bochenka wiejskiego chleba. To nie pierwszy puder bielący, który miałam u siebie, ale różni się od pozostałych tym, że tamte lepiej lub gorzej trzymają mat, więc przynajmniej wiadomo, w imię czego wyglądamy z bliska nieoptymalnie. Ten nawet nie ma zamiaru matować, powinien być więc pięknie wykańczający, ale wykańcza wybitnie brzydko, zatem zupełnie nie warto zawracać sobie nim głowy. 


e.l.f. High Definition Undereye Setting Powder

Puder HD, mający utrwalać korektor pod oczami, to wynalazek, którego swego czasu bardzo potrzebowałam. To był okres, kiedy moje pudrowe zakupy kompletnie nie sprawdzały się w kontakcie z wrażliwą i lekko już pomarszczoną skórą w ocznych okolicach, dlatego hasło „Undereye Setting Powder” przyjęłam z wiarą, nadzieją i radosnym pochrumkiwaniem. Od początku nie byłam szczęśliwa z powodu sypkiej formy, bo w kilka chwil od zakupu miałam pod nakrętką prawdziwe pudrowe usypisko, z którego ciężko pobrać niewielką ilość produktu, ale uznałam, że jeśli cała reszta będzie idealna, to nie będę zrzędzić na tę niedogodność. Sam kosmetyk jest przyjemnie miałki, ma delikatnie różowy odcień i sprawiał wrażenie odpowiedniego pod oczy, ale szybko okazało się, jaki jest jego prawdziwy problem. Starałam się uchwycić go na zdjęciu robionym o zachodzie słońca i chyba nawet mi się udało. Puder ma bardzo widoczne, brokatowe drobinki, które nie rozświetlają, tylko połyskują w słońcu jak naszyjnik królowej balu w pobliskim przedszkolu. Kiedy myślę o rozświetleniu pod oczami, nie do końca to mam w głowie... Ale poza tym puder działa dobrze: jest idealnie gładki na skórze, skutecznie utrwala korektor pod oczami. Jeśli lubicie takie podoczne disko, mogę go nawet polecić!

Pilomax / Wax Angielski – szampon Daily Wax do przetłuszczających się włosów i skóry głowy /recenzja/

$
0
0
Dziś na blogu prosta laurka dla szamponu Pilomax, bo Daily Wax do codziennej pielęgnacji tłuściochów uratował mi łeb. Tak, to zdecydowanie wymaga laurki. A wszystko dzięki Meet Beauty. 




Właściwie powinnam nie lubić tego szamponu, bo nie byłam w stanie ustawić go do pamiątkowej fotografii na tyle wyjściowo, by potem nie musieć się wstydzić obciachowego, krzywego zdjęcia, które jest kadrowane w taki sposób, że byłam zmuszona wymyślić mu jeszcze jakiś tytuł.  Szampon jest wysoki i szczupły, nigdzie nie mógł dobrze się wpasować. Dziś oczywiście zrobiłabym to zupełnie inaczej, lepiej, ale tak się składa, że nie mam już czego fotografować, bo smukła flaszka powoli dobija dna, a ja – przy tej okazji – koniecznie muszę Wam opowiedzieć, dlaczego ten Daily Wax wydał mi się taki fajny.

Zacznijmy od tego, że normalnie nawet bym go w przyrodzie nie zauważyła, bo Pilomax jakoś nigdy nie rzucał mi się w oczy. Etykiety są skromne i mało krzykliwe, w mojej okolicy marka niespecjalnie się wychyla ze sklepowych (a może raczej aptecznych) półek. Za to na obu edycjach Meet Beauty Pilomax był widoczny i bardzo zachęcający do odwiedzin, bo oferował blogerkom badanie trychologiczne, z którego w październiku chętnie skorzystałam. Po badaniu przedstawicielki Pilomaxu dobrały mi dwa produkty do testów: aloesową maskę do włosów i wspomniany szampon – pewnie miało to coś wspólnego z faktem, że bardzo narzekałam na mocne przetłuszczanie i niedające się opanować wypadanie moich cienkich, słabych włosów.

Szampon przeznaczony jest do codziennego mycia głowy, która przetłuszcza się wściekle, co z kolei często idzie w parze z nadmiernym wypadaniem. Zupełnie, jakby ktoś pomyślał o mojej makówce i postanowił stworzyć produkt idealny dla niej. To miłe, dzięki! Wśród składników aktywnych znajdziemy ekstrakt z mięty wodnej (oczyszcza), łopian (wzmacnia, ogranicza wypadanie) i ekstrakt z lukrecji (nawilża). Szampon nie zawiera parabenów, silikonów i SLS, a jednak ma odpowiednio długą datę ważności, dobrze domywa, ale bez efektu skrzypienia, i dobrze się pieni. Czary! (i SLeS-y...) Piana jest bardzo gęsta i przypomina mi tę ze świeżo nalanego Guinnessa, zapach – bardzo delikatny i przyjemny. Szampon ma nawilżać i zostawiać włosy puszyste – wyobraźcie sobie, że na mojej głowie dzieją się wszystkie te rzeczy.


Zwykle nawilżanie nie idzie w parze z objętością, przynajmniej nie na moich cienkich włosach. Jeśli użyję czegoś, co zapewnia nawilżenie, otrzymuję na głowie piękny, efektowny uliz. Pewnie byłoby łatwiej, gdybym użyła pianki do stylizacji, ale jakoś nigdy się nie składa... Pilomax bardzo polubiłam przede wszystkim za to, że jest łagodny, ale skuteczny: dobrze domywa, dzięki gęstej pianie przyjemnie się z niego korzysta i przede wszystkim zostawia włosy w takim stanie, jakiego życzę sobie zawsze: są miękkie i sypkie, odbite od nasady i fryzura tworzy się sama. Przez wiele godzin po umyciu mam ochotę ciągle ich dotykać, bo nie dowierzam, że to moje takie miłe w dotyku i ładnie wyglądające. To nie jest jakiś ósmy cud świata, ale – w przeciwieństwie do wielu obiecujących poprzedników – wykonuje tę samą świetną pracę za każdym razem, już od ponad 200 mililitrów. Wszystko, co do tej pory dawało podobny efekt na mojej głowie, po pewnym czasie wysuszało skalp i powodowało nieznośne swędzenie, a potem rozpaczliwy wylew tłuszczu. Daily Wax daje mi dwa pełne dni czystości, co oznacza, że jeśli umyję głowę w poniedziałek rano, to do wtorkowego wieczora nie ma wstydu, a włosy wymagają szamponowych pieszczot w środę rano. W moim przypadku to dobry wynik, a jeśli z jakiegoś powodu we wtorek po południu włosom robi się gorzej, wystarczy spryskać je Batiste i już wszystko gra. Nie oczekuję więcej, bo i tak nie lubię mieć niemytej głowy dłużej niż dwa dni. Szampon nie rozwiązuje tylko kwestii wypadania, ale wynika to z faktu, że u mnie sprawa jest bardziej złożona (długotrwały stres, hormony). Widzę jednak, że kiedy włosy nie taplają się w smarze, upadek mojej już-nie-lwiej czupryny jest spowolniony, więc mimo wszystko warto dbać o to, by skóra nie zatracała się w łojotoku.

Wersja szamponu, którą otrzymałam od Laboratorium Pilomax, ma pojemność 250 ml i nieco inną niż obecna etykietę. W sklepie internetowym marki można nabyć szampon w nowej, 200-mililitrowej butelce za niecałe 20 złotych.

PS Szampon jest na tyle gęsty, że starcza na długo. Mam tylko nadzieję, że milej się korzysta z nowej butelki, bo stara pod koniec trochę jest upierdliwa.

Pojemność: 200 ml
Cena: 18,90 zł
Ocena: 6/6 
Dostępność: apteki i sprzedaż online

Mącznica lekarska w akcji: John Masters Organics – Bearberry Skin Balancing Face Serum /recenzja/

$
0
0
Oj, ciężko wrócić do pisania po tygodniu przerwy, szczególnie jeśli mamy za sobą tydzień w klimacie wakacyjnym. Nieoczekiwany weekendowy wypad w Tatry, litry mrożonej herbaty z miętowym wiechciem i spanie w salonie (żeby było jeszcze bardziej letnio i nietypowo) – to wszystko sprawiło, że wieczorami z lubością zajmowałam się niczym_konkretnym, a ostatnio nawet... oglądaniem chłopców kopiących piłkę. Taaak, miałam też czas na Pudelka, na którym widziałam niemieckiego trenera wąchającego rękę świeżo wyjętą z przepoconych majtek. Uroczy dżentelmen.

No dobrze, zostawmy sportową kloakę i wróćmy do tego, co miłe i czyste. W ostatniej torbie z moimi kosmetycznymi śmieciami (które pachną, ha!) znalazła się butelka po serum John Masters Organics. Czas podzielić się wrażeniami.

To moje pierwsze i – jak na razie jedyne – spotkanie z amerykańską marką John Masters Organics. Serum regulujące z mącznicy lekarskiej kupiłam po rekomendacji Ani z bloga Po tej stronie lustra. Bardzo spodobał mi się prosty i estetyczny design opakowań JMO (ach, te słodkie buteleczki z ciemnego szkła!) i miałam nadzieję, że zawartość będzie równie przyjazna. Łatwo zauroczyć się już samym składem kosmetyku: sok z aloesu i hydrolat lawendowy zamiast wody plus moc naturalnych składników– to robi wrażenie. 

Bearberry Skin Balancing Face Serum przeznaczone jest dla cer tłustych i mieszanych i ma za zadanie regulować wydzielanie sebum, zmniejszyć widoczność porów i sprawić, że skóra będzie wyglądała świeżo i zdrowo. Takie obietnice zawsze na propsie, bo moje kratery na policzkach i stylówa a'la Rudolph The Red Nosed Reindeer wołają o ratunek. W miksturze JMO o lepsze jutro dla cery walczą: organiczny ekstrakt z mącznicy lekarskiej (seboregulacja), ryż (łagodzi, działa przeciwzmarszczkowo), ekstrakt z kory wierzby (antyseptyk, działa ściągająco i przeciwzapalnie) i zielona herbata (antyoksydant o działaniu antybakteryjnym). Zestaw naprawdę godny uwagi, ale czy wart grzechu kasy_wywalania?



Serum ma słabo wyczuwalny, lekko kwaśny aromat, który nie jest ani przyjemny, ani odrażający. Konsystencja żelowa i komfortowa w aplikacji, produkt dość szybko się wchłania, ale trzeba dać mu chwilę, bo jeśli niecierpliwe serdelki zabiorą się przedwcześnie do makijażu, mogą napotkać... hmmm... kleiste problemy. Po wchłonięciu skóra jest świeża i naturalnie matowa, nic się nie roluje, więc serum idealnie nadaje się pod makijaż. Po otwarciu mamy pół roku na rozprawienie się z zawartością butelki i mnie udało się zmieścić w wyznaczonym czasie bez większego problemu. Niestety, przyczyniła się do tego niewydarzona pompka, która dozowała produkt w sposób szalony, chętnie rozbryzgując mącznicowe pawie na podłogę, szafkę i ubranie. Później nauczyłam się neutralizować to szaleństwo, ale co się nawkurzałam, to moje.

Jeśli chodzi o to, co najważniejsze, czyli działanie, to jestem jednocześnie zadowolona i yyy... nienasycona? W czasie stosowania serum moja skóra miewała się całkiem dobrze, nie przypominam sobie żadnych spektakularnych, ropnych wyprysków, ale nie zauważyłam aż tylu rewelacji, co Ania i John. Zabrakło widocznego zwężenia porów i skutecznego pozbycia się problemu połyskującego nosa, ale nie odmówię serum działania seboregulującego, bo było widoczne. Skóra wysysała tego przyjemnego żelka do cna, ale próżno szukać tu jakiegokolwiek nawilżenia. Nawilżać musi w tej sytuacji jakiś inny kosmetyk, ale nie ma co trzaskać fochów, bo nikt nigdy nie obiecywał, że serum regulujące odwali robotę za nawilżacz. Ania ma cerę trądzikową, ja nie, więc bardzo możliwe, że u niej zadziało się więcej, bo większe było pole do popisu. Na pewno będę to serum miło wspominać i chętnie wypróbuję inne produkty John Masters Organics, ale nieprędko spotkam się z mącznicą, bo w temacie ograniczania łojotoku więcej dobrego jak na razie zrobiło zielone serum z Bielendy, które jest nieporównywalnie tańsze (choć na razie nie wypowiadam zachwytu Bielendą oficjalnie, bo wciąż na to za wcześnie).

Aha, w 2014 roku Ania wspominała o tym, że serum można kupić u polskiego dystrybutora za pół ceny. Dwa lata później nic się nie zmieniło i na TEJ stronie nabędziecie miksturę z mącznicy i dodatków za 95 zł. Czy warto? Oceńcie samodzielnie. Dla mnie trochę za drogo jak na ten nie-łał efekt.

Pojemność: 30 ml
Cena: ok. 175 zł
Ocena: 4/6
Dostępność: internet, Douglas.pl


M・A・C – Versicolour Stain: Tattoo My Heart & Last Minute /swatche/

$
0
0
Wielkimi, słoniowymi krokami zbliża się dawno obiecany wpis, prezentujący kolekcję produktów do ust z MAC-a, jakie udało mi się uzbierać przez niecałe trzy lata. Moja słabość do MAC-owych pomadek nie bierze się znikąd – mnogość odcieni, wykończeń i formuł w połączeniu z dobrą jakością sprawia, że naprawdę można dla nich stracić głowę wraz z kawałkiem szyi. Moim (prawie...) najnowszym zakupem są dwa odcienie z kolekcji błyszczyko-pomadek Versicolour Stain, która polską premierę miała w kwietniu.

Last Minuteobejrzałam najpierw u Kasi z bloga Sweet & Punchy. Na jej ustach kolor był jednocześnie delikatny i zadziorny, a leżał podobnie jak popularne swego czasu flamastry do ust, tyle że bez wszelkich flamastrowych mankamentów (o których możecie poczytać w moim pradawnym wpisie: klik). Wiedziałam, że muszę go mieć, ale kto by kupował online MAC-owe produkty pojedynczo?! W dodatku wcale nie w sklepie MAC-a, tylko w onlajnowym Douglasie, a w jeszcze bardziej dodatkowym dodatku: z 20-procentowym rabatem? Nie byłam tak bardzo szalona i nieodpowiedzialna, żeby wrzucić Last Minute do koszyka i sfinalizować transakcję. Musiałam dołożyć coś jeszcze. Wujek Google podpowiedział mi, że stonowany Tattoo My Heart to może być coś dla mnie.


Versicolour Stain to nowość w ofercie MAC-a, ale tego typu produkty na rynku istnieją nie od dziś. Koncepcję błyszczyko-pomadki poznałam wcześniej dzięki kolekcji L'Oréal Color Riche Extraordinaire Liquid Lipstick, a jeszcze bardziej zbliżony produkt mam z limitki KIKO. Wiedziałam więc, czego mniej więcej można się spodziewać po takiej płynnej pomadce i jakie są wady i zalety takiego rozwiązania. Wybrałam odcienie Last Minute i Tattoo My Heart, bo chciałam mieć coś żywego, walącego po gałach, a do tego coś dziennego, czym mogłabym się cieszyć latem na co dzień (to ważne, że latem, bo trupich, chłodnych nude'ów mam w kolekcji sporo, a chodziło o to, żeby rozweselić pocieszny ryjek jakimś cieplejszym koralem*).

Tapetowanie uprzyjemnia gąbkowy aplikator, choć przy ciemniejszym Last Minute muszę bardzo uważać, żeby nie zrobić sobie makijażowego kuku. Łatwo wyjechać za linię, niełatwo posprzątać potem ten bałagan. A dlaczego? Bo pomadki z serii Versicolour Stain wgryzają się w skórę kolorem. O to się mnie oczywiście rozchodziło, ale – jak widać – ostrożność mocno zalecana. Żeby nie było, że nie ostrzegałam.


Swatche na nadgarstku zaanonsowały obie pomadki w sposób bardzo obiecujący. Kremowa konsystencja, dużo pigmentu, problemy z domyciem ręki– wybornie! Tattoo My Heart trochę mniej mi się podobał na moim nadgarstku, niż na wszystkich pozostałych nadgarstkach (i ustach), na których wcześniej go widziałam, ale postanowiłam nie nastawiać się źle – w końcu 110 zł minus 20 procent zobowiązuje. W niedługim czasie rozpoczęłam testy naustne. Efekty poniżej:


Jeśli chodzi o Last Minute, to świeżo po aplikacji usta wyglądają obłędnie (jeśli ręka się omsknie przy nakładaniu, wtedy uzyskujemy efekt błędny – phihi, czerstwy żarcik). Róż jest intensywny, soczysty, malinowy, piękny! Trzeba Wam jednak wiedzieć, że ten efekt nie utrzyma się zbyt długo (zupełnie tyle samo co przy klasycznym błyszczyku z tych mniej klejących). Gadanie, picie i podjadanie skazują efekt wow na szybkie sobie_pójście, a gdy już sobie_pójdzie, wtedy na salonach brylujemy ustami prawie matowymi, z efektem, jakby to ująć...  poflamastrowym. Dobre wiadomości mam dwie: po pierwsze możecie natychmiast ponowić aplikację, a jeśli tego nie zrobicie, to [tu wjeżdża dobra wiadomość numer dwa] będziecie się radować tintowo-flamastrowym ujęciem Last Minute przez kolejne naście albo i dzieści godzin. Niedawno zdarzyło mi się użyć Last Minute koło godziny 18 i... przetrwała cały wieczór gadania, jedzenia, picia i całowania, potem poszła spać, potem obudziła się rano i... wcale nie tak blady cień koloru wciąż był na ustach widoczny. Mhm, przed spaniem myłam zęby i się. Taki to beton. Przynajmniej u mnie. Ze skóry znika prawie idealnie, ale warto zaznaczyć, że przy wysuszonych, poobgryzanych wargach rewelacji nie będzie. No ale to chyba jasne?

Jeżeli chodzi o Tattoo My Heart, niestety miłości brak. Kolor na ustach okazał się na szczęście fajny (beżo-koral z tych bardziej pomarańczowych, a mimo wszystko nie dosrywa moim żółtawym zębom, więc jest dobrze), ale rozprowadza się gorzej od poprzednika. Gorzej się też utrzymuje i nierównomiernie złazi. Z daleka nie rzuca się to w oczy, ale wścibskim gałom koleżanek z pracy na pewno nie umknie. To nie jest zła pomadka (lub zły błyszczyk), ale za tę cenę oczekuję więcej.

Wnioski: dla Last Minute warto stracić głowę, Tattoo My Heart swobodnie można olać.
Cała kolekcja Versicolour Stain liczy 16 odcieni. Podgląd, jak zawsze, dostępny u Temptalii. Wpadło Wam coś w oko?

Pojemność: 8,5 ml
Cena: 110 zł
Dostępność: salony MAC, MAC online, Douglas.pl


*Nie to, że nie mam koralowych szmineczek w kolekcji. No ale same wiecie, jak jest.

Jest moc! Yves Rocher – Mango & kolendra – Energizujący żel pod prysznic i Energizujące mleczko do ciała /recenzja/

$
0
0
Najpierw mnie wkurzyli. Linia Les Plaisirs Nature była fajna i ją lubiłam, a oni znowu coś namieszali. W ogóle łatwo się przyzwyczajam i równie łatwo złoszczę, kiedy świat każe mi się odzwyczajać. Poprzednie zapachy odchodzą w zapomnienie, resztki magazynowe możecie jeszcze promocyjnie kupić online (a czy stacjonarnie, to nie wiem). Słowem: pozamiatane. 


Tylko czy to naprawdę takie złe? 
Niekoniecznie, Agato, niekoniecznie. W nowej odsłonie jest mniej kompozycji zapachowych, ale za to jakie udane! Postanowiłam tym razem nie zatracić się w zużywaniu zapasów i zdecydowałam się na zakup kilku kosmetyków z nowej Plaisirs Nature. Zapachy bardzo obiecujące, a dziś o moich już_ulubieńcach, czyli balsamie i żelu, których aromat powstał na bazie mango i kolendry, a ja odpłynęłam z zachwytu.


Kolendry w żarciu nie lubię. W smaku przypomina mi znienawidzoną natkę pietruszki, tylko jest mniej intensywna od podłego pietruszkowego krzaka. Okazuje się, że w kosmetyku może sprawdzić się dobrze, szczególnie jeśli producent zmieli i doda owoce zamiast liści. Mleczko do ciała pachnie jak mango lassi. Kto lubi hinduskie żarcie, ten wie, a kto nie lubi, temu zdradzę, że mango lassi to pyszny narodowy napój Hindusów, powstały na bazie jogurtu i pulpy z mango. Mimo że kuchnia indyjska kocha świeżą kolendrę, nie pamiętam, żebym kiedykolwiek słyszała o dodawaniu jej do napoju z mango, a jednak: wcieram w ciało mango lassi, a na opakowaniu jak byk, że z kolendrą. Naprawdę wyszło wyśmienicie: aromat jest naturalny, owocowa nuta oddana idealnie, nie jest za słodko (a w temacie mango łatwo przedobrzyć), jednocześnie jakoś tak przyjemnie i otulająco... 

Żel pod prysznic zachował właściwości kosmetyków myjących z poprzedniej edycji: jest średnio gęsty, pieni się bardzo dobrze, za to cieszy fakt, że opakowanie – miast świecić nieprzyzwoicie szerokim otworem (do którego można było oddzielnie dokupić pompkę, ale nie każdy o tym wiedział) – pozwala podlewać nasze ciała w sposób kontrolowany. Kąpiel w asyście tego żelu to czysta (haaa, see what I did there?) przyjemność, a w związku z wprowadzeniem sensownej wielkości otworu dozującego poprawiła się też wydajność. Wśród składników coś_robiących mamy żel z eko-aloesu i roślinną bazę myjącą (Ammonium Lauryl Sulfate), a gdzieś na samiutkim końcu INCI kilka kropli ekstraktu z mango. Ciekawostką jest fakt, że pod prysznicem nuta zapachowa zmienia swe koleandrowo-mangowe oblicze i mój nos wyłapuje subtelny aromat... świeżych truskawek! Takich najprawdziwszych, dojrzewających w słońcu, pyszniastych truskawkowych bulw rozgniecionych widelcem i potraktowanych śmietanowym kleksem. Jest to jednocześnie pierwszy kosmetyk, który dał mi tak naturalne wrażenia truskawkowo-zapachowe (jakim cudem – się pytam?!), bo zazwyczaj truskawka w kosmetykach jest sztuczna i dusząca. Także bez względu na to, czy kochacie mango, czy truskawkę, powinniście być zadowoleni z tego, co wywąchacie. 


Mleczko do ciała rozkochało mnie w sobie jednak głównie zapachem, bo właściwości nawilżające ma raczej przeciętne (jak to mleczka mają w zwyczaju). Mango lassi utrzymuje się na ciele dość długo, więc wcieranie tego w ciało to najwyższa przyjemność, element domowego SPA. Ostatnio nie miewam problemów z przesuszoną skórą na odnóżach, dlatego taka forma pielęgnacji po kąpieli bardzo mi odpowiada, ale wiem, że kiedy nadejdą trudniejsze czasy dla mojej skóry, odstawię tego pachnącego przyjemniaczka i przybiegnę w podskokach po pomoc do starych, dobrych kumpli – maseł do ciała. Nie ma jednak co obwiniać mleczka, że jest mleczkiem – i tak nawilża lepiej od kilku innych lekkich kosmetyków pielęgnacyjnych do ciała, jakich zdarzyło mi się używać (to pewnie dzięki glicerynie na drugim miejscu w składzie). Ma też bardziej treściwą formułę od wielu mleczek, więc dla mnie to bardziej balsam do ciała – nie jest lejuchem. Zapach utrzymuje się długo, wchłanianie ekspresowe– czego chcieć więcej w letni wieczór lub poranek?

Ten duet jest naprawdę rewelacyjnym zestawem na ciepłe miesiące i chętnie zabiorę go jutro na nasz górski weekend. Wstępne węszenie w nowo przybyłych butelkach zachęciło mnie też do szybkiego powitania na podprysznicowej półce żelu o zapachu malin i mięty. Jak będziecie mieć możliwość, zajrzyjcie do salonu Yves Rocher i zbadajcie temat – naprawdę można się zauroczyć!


Pojemność: 200 i 400 ml
Cena: 11,90 zł i 16,90 (żel), 13,90 zł (mleczko o pojemności 200 ml)

Coś dobrego dla skóry: tonik Pat&Rub – Smoothing Toner /recenzja/

$
0
0
Wiele napisano na blogach na temat tego toniku Pat&Rub, a znakomita większość opinii była połączeniem miłości i szalonego zachwytu. Jak to możliwe, ze tak mało zobowiązująca część pielęgnacji, jaką jest tonik, może wywołać takie emocje? 



Zacznijmy od spraw powierzchownych. Kolor w butelce i na waciku w prostej linii nawiązuje do uryny, a zapach – do wilgotnego runa leśnego, które kisi się w słońcu, w tej charakterystycznej letniej duchocie. Czyli: to, co ma odświeżać skórę, wywołuje dość nietypowe wrażenie radosnej brudaśności. No bo niby świeżość ziołowo-leśna, ale tak wrednie podgrzana promykami słonka i przyprawiona duszną wilgocią... Na szczęście to nie ma większego znaczenia wobec fachowości, z jaką tonik Pat&Rub zajmuje się naszą cerą. A poza tym wcale nie twierdzę, że on cuchnie – ot, pachnie  o s o b l i w i e

To, że zapach wyszedł dusząco ściółkowy, nie jest niczym dziwnym, jeśli wyobrazimy sobie mieszankę wody różanej, lawendowej i rozmarynowej z maruną nadmorską, zwaną też rumiankiem solnym. W składzie nie widać wprawdzie mchów i paproci, ale to kwiatowo-ziołowe mydło i powidło spokojnie może dać nam opisane przeze mnie doznania zapachowe. Na początku aromat był dla mnie dziwaczny i trudny do zaakceptowania, ale szybko przyzwyczaiłam się do niego i potem nawet zaczął mi się podobać. 

Ciekawa jest też przyjazna dla oka butelka z odkręcanym dozownikiem (w postaci niewielkiej dziurki) – estetycznie wygląda, ale trochę może irytować takie finezyjne rozwiązanie – parę razy zdarzyło mi się odkręcić za dużo. Mimo wszystko na pewno jest to o wiele lepsze rozwiązanie niż kretyńskie atomizery (jak np. w toniku i płynie micelarnym Bandi – myślałam, że zwariuję, gdy ich używałam). 


Tonik, jak to bywa w przypadku Pat&Rub, składa się właściwie z samych naturalnych składników. Te aktywne, o których wspomniałam wyżej, a które mają za zadanie łagodzić, działać antyseptycznie i przeciwzapalnie, stanowią większą część składu kosmetyku. Pełne INCI poniżej:

INCI: Aqua, Rosa Damascena Flower Water, Rosmarinus Officinalis (Rosemary) Leaf Water, Lavandula Angustifolia (Lavender) Flower Water, Propanediol, Maltooligosyl Glucoside/Hydrogenated Starch Hydrolysate, Tripleurospermum Maritima Extract, Dehydroacetic Acid, Benzyl Alcohol, Sodium Phytate.

Cóż rzec? Jeśli w jakimkolwiek toniku szukać mocy i widocznego działania, to właśnie w tym! Mogłam się o tym przekonać niedawno, po zużyciu innych, drogeryjnych tanioszek, dających nic lub niewiele (oczywiście pomijamy zadanie wyrównywania pH, bo tego sprawdzić się nie da, a teoretycznie każdy tonik właśnie tym powinien się zająć w pierwszej kolejności). Tonik Pat&Rub w chwilę po aplikacji daje uczucie przyjemnego nawilżenia, a przy regularnym stosowaniu wyraźnie przyczynia się do poprawy stanu skóry. Dobrze nadaje się do przetarcia twarzy rano, jeśli nie mamy czasu na dokładne szorowanie, a poza tym szorowaliśmy kilkanaście godzin wcześniej i teraz jest na niej tylko resztka kosmetyków z nocnej pielęgnacji. Tonik ma więc właściwości delikatnie oczyszczające, a przy tym nie wysusza, jak te wszystkie antybakteryjne, naszprycowane alkoholem cholery do skór tłustych i trądzikowych. Poleciłabym go właśnie cerom zmagającym się z zanieczyszczeniami, bo pomaga pozbyć się brudu/sebum i odetkać pory, ale ogólnie nadaje się absolutnie do każdej skóry, nawet tej wrażliwej (pod warunkiem, że nie jest przewrażliwiona na punkcie wody różanej czy innego naturalnego składnika – nie od dziś wiadomo, że natura potrafi przywalić uczuleniem jak mało która chemiczna miksturka).

Wiadomo, że Smoothing Toner solo cudów nie uczyni, ale bardzo pomoże, a w połączeniu z sensowną, przemyślaną pielęgnacją może być czarnymżółtawym, podśmierdującym skiszoną ściółką koniem w walce o piękną cerę.

Niniejszym przyłączam się do ogólnych zachwytów nad tonikiem za 60 złotych i polecam przynajmniej raz go wypróbować. Jeśli nie zauważycie różnicy, to trudno & szkoda, ale kto wie, może i Was dopadnie tonikowa miłość?

Pojemność: 200 ml
Cena: 60 zł (warto polować na promocje, których na stronie Pat&Rub nie brakuje)
Ocena: 5+/6

Projekt denko, odc. 39

$
0
0
Czerwiec upłynął mi dość nieprzyjemnie, bo już trzeci tydzień zmagam się ze swoim podejrzanym statusem zdrowotnym i wciąż nie wiem, co mi jest (lekarze, skierowania, terminy, 12 prac Asteriksa). W tym wszystkim mniej było czasu na dopieszczanie ciała, dlatego moja pielęgnacja okazała się nieco chaotyczna, ale za to zupełnym przypadkiem zajęłam się kolejnymi butelkami i tubkami, które leżą otwarte trochę za długo i zmęczyły mnie nawet swym widokiem. Mówię: papa & buziarrr również kilku ulubieńcom – jednemu, niestety, bezpowrotnie.



Kneipp – Radość życia – żel pod prysznic– pierwszy raz poznałam go dzięki próbce i zakochałam się w intensywnie cytrynowym zapachu. Proste, że pod prysznicem znalazła się w końcu tuba pełna Radości życia, skoro faktycznie paszcza się raduje od polewania się zawartością. Recenzja jest już na blogu, więc powiem tylko tyle: cukiereczek!

Yves Rocher – Jardins du Monde– Migdał z Kalifornii– a tego mi się jakoś wyjątkowo źle używało. Nie wiem, może mój nos znudził się już nutami migdałowymi, bo o tej konkretnej nic złego powiedzieć nie mogę, ale mimo wszystko jakoś było przyciężko. Podprysznicowe nieszczęście nie trwało długo (jak zwykle w przypadku serii Jardins du Monde), bo: za duża dziura i za rzadka konsystencja.

Cussons Carex Splash – mydło antybakteryjne – po raz pierwszy mydło Carex kupiłam wiosną, a zainspirowała mnie kochana Lulu i jej mikrobowa schiza. Luizka dezynfekuje ręce regularnie, ba – dezynfekuje również swój telefon! Sama bym na to nie wpadła, ale od kiedy jestem w posiadaniu dziecka w liczbie jeden o właściwościach przeziębiająco-się-kaszlących, temat dezynfekcji stał mi się podejrzanie bliski. Mydło Carex jest super, bo niby myje jak wszystko inne, ale jakoś tak LEPIEJ, z antybakteryjnym rozmachem. Moja głowa w sezonie jesienno-zimowym jest dzięki niemu spokojniejsza, a to bardzo ważne, bo Tomaszowi wylosowała się matka z nerwicą lękową, więc lęka się ona chorób niezwykle. Mydło Carex Splash ślicznie, świeżo pachnie i latem jest równie przydatne, bo myje ręce oraz rączki LEPIEJ, w czasie gdy owe rączki dotykają na dworze wszystkiego, a potem chętnie grzebią w buzi. W gruncie rzeczy srakorzyg czai się za rogiem przez cały rok, więc chętnie dorzucam do żelu antybakteryjnego również antybakteryjne mydło.

Nivea – Creme Care – kremowy żel pod prysznic (miniatura) – jedna z czterech miniatur, które dostałam kiedyś w gratisie do zakupów w Hebe. Kosmetyki Nivea po kilku latach blogowania wydają mi się takie... hmmm... zwyczajne? Angielski zbiera to dobrze w trzech słowach: casual, basic i regular. Nie wiesz, co kupić? Bierzesz Niveę. Nie zachwyci, ale nie powinna też zaszkodzić. Kremowy żel pod prysznic jest właśnie taki: ma perfekcyjny, idealny dla wszystkich zapach, nie za gęstą i nie za rzadką konsystencję i... myje. Niczym nie zachwyca, nikomu nie wadzi. Czasem to nawet przydatne. 


Yves Rocher – Beauté des Pieds – peeling do stóp– jest gruboziarnisty, skuteczny i bardzo lubię jego rześki, lawendowy zapach. Chętnie wracam, choć warto zaznaczyć, że nie na wiele się zda w przypadku zaniedbanych, słoniowych podeszew z odciskami. Najpierw należy trochę się wysilić i reanimować odnóża, a potem z najwyższą przyjemnością można zająć się pielęgnacją z pomocnikiem w postaci tego peelingu. Dobrze radzi sobie za to z odrażającymi piętami. Warto zwrócić na niego uwagę przy okazji zakupów w Yves Rocher. 

Kompleks Urody – Peeling do dłoni Avocado– kupiłam kiedyś ten wynalazek w hurtowni kosmetycznej i przeleżał w nieszczęsnych zapasach co najmniej dwa lata. Otworzyłam go ubiegłej jesieni i zaczęłam używać nieśmiało, mimo że nie miałam pojęcia, jaka jest jego data produkcji i/lub ważności. Peeling okazał się tłustym kremem z drobinami i najskuteczniejszy był po podlaniu wodą ubabranych nim rąk. Ogólnie zupełnie bez rewelacji. Wywalam pół opakowania, bo pachnie pudrem babci i naprawdę czas się pożegnać. 

Essence – 24h Hand Protection Balm – Banana Dark Chocolate– bardzo lubię kremy do rąk z Essence, bo – choć tłuste – da się je wmasować w skórę, a działanie mają zacne. Dla mnie to raczej kremy zimowe – wersja bananowo-czekoladowa pachniała obłędnie, podobnie jak zeszłoroczna wakacyjna limitka Cookies&Cream. Żałuję, że Cosnova nigdy nie przywraca ich do sprzedaży, tylko ciągle zapodaje nowe wersje zapachowe z lekko różniącymi się składami, bo banan był wyjątkowo uroczy. Wyrzucam resztkę zagubioną w torebce, bo po ponad dwóch latach krem wreszcie dał sobie spokój z byciem wspaniałym i trochę zmienił zapach. 

Opakowanie po starej wersji żelu antybakteryjnego BBW wrzucam tylko po to, by znów oficjalnie zirytować się na Bath&Body Works i jego fatalną decyzję o wprowadzeniu nowych opakowań w tych samych pojemnościach i z dużo wyższą ceną. Nowe pachną tak samo ślicznie, ale jestem głęboko zniesmaczona. Phi&Pff.


Yves Rocher – Organic Vanilla – peeling do ciała– tych opakowań już nie zobaczymy, a na stronie producenta wyprzedają się resztki starej linii kosmetyków Les Plaisirs Nature. Przyszło nowe i świetne, o czym niedawno pisałam, a stare... no cóż, należy pożegnać słodkim buziakiem w etykietkę. Opakowanie peelingu bardzo mi się spodobało, ale zawartość była przeciętna – delikatny, waniliowy zapach, mało zachwycająca moc zdzierania (trochę lepiej było po rozrobieniu z wodą). Niewart grzechu, resztkę wywalam. Zobaczymy, jak sprawdzi się jego następca. 

Yves Rocher – 3min. Cranberry Cooling Effect Mask– od miesięcy próbowałam zużyć tę maseczkę, ale motywację miałam marną, bo nie robi nic. Lekko chłodzi – tyle zresztą obiecywał producent. Bez sensu.

Yves Rocher – Ovale Lifting – krem na dzień– kolejny zalegający w zapasach gratis, za który w końcu się zabrałam, a potem chciałam napisać recenzję i... klops, nie ma go już w sprzedaży. Serię Ovale Lifting zastąpiła Serum Vegetal, której jeszcze nie sprawdzałam, ale jeśli pachnie tak samo kiepsko jak Ovale Lifting, to nie wiem, czy w ogóle się za to zabiorę. O tym kremie nie ma sensu pisać, skoro już nie istnieje w przyrodzie.  


Alverde – Beauty & Fruity – krem matujący– jabłkowo-cytrynowy zapach i przyjemna konsystencja nie rozwiązały niestety problemu posiadania twarzy wykończonej na wysoki połysk. Kremu swego czasu próbował używać mój mąż, ale potem sprawy się skomplikowały (ŁZS), więc przejęłam go ja. Po kilku użyciach wiedziałam już, że to nic specjalnego, więc odstawiłam i tak sobie stał w łazienkowej szafce za lustrem i czekał na przeterminowanie. Doczekał się!

Eisenberg Homme – żel hydrolipidowy z kompleksem przeciwstarzeniowym dla mężczyzn– piszę o nim dlatego, że kosztuje TYYYYYYLE, a mojemu mężowi zrobił masakrę na twarzy. Mąż ma łojotokowe zapalenie skóry, więc różne syfiaste tematy mogą się na jego ślicznej buźce wydarzyć, ale pomyślałam, że warto mieć na uwadze tę historię, kiedy planuje się zakup żelu hydrolipidowego za prawie 400 złotych. A miał być taki świetny prezent... 

Balea – Aqua – nawilżający krem-żel pod oczy– tu niestety kolejny niewypał, który leci do kosza prawie w całości. Ogólnie instytucja kremu-żelu jakoś do mnie nie przemawia, ale w zakupowym DM-owym szale nie spojrzałam, wrzuciłam do koszyka i... wyszło jak zwykle. Słabe nawilżanie, a do tego w gratisie delikatne pieczenie. Pod oczami – niewybaczalne!


Garnier – Płyn Micelarny 3w1 do skóry wrażliwej– myślałam, że nic nie dorówna skutecznością różowej Biodermie, ale Garnier działa na tyle dobrze, że już prawie zapomniałam, jaka Bioderma jest mocarna. Wciąż pamiętam za to gorzki smak droższego konkurenta, dlatego z przyjemnością wrócę do sklepu po kolejną wielką butlę Garniera, który bardzo pomaga, a nie uprzykrza. 

The Body Shop – Rainforest Volume – szampon zwiększający objętość– o, a to jest dobre. Dawno nie miałam w rękach tak beznadziejnego kosmetyku. Szampon do włosów, który ma zwiększać objętość, nie tylko tego nie robi, ale też okropnie zbija w strąki i sprawia, że kilkanaście godzin po wyschnięciu włosy kwalifikują się już tylko do ponownego mycia. Zapach bardzo ładny, ale skład mocno średni. No i kto miałby ochotę wyglądać jak szczur świeżo wyjęty z kibla? 

Biolaven – Żel myjący do twarzy– najbardziej rozczarowałam się zapachem. Miała być lawenda, a czuć głównie duszące, sztucznie winogronowe coś z odrobinką lawendowej nuty. Żel oczyszcza dobrze, nie wiem, czy nie za dobrze – zdaje się, że może wysuszać, choć u mnie tak się nie stało. Butelka jest śliczna i z przyjemnością gościłam ją na podprysznicowej półce, ale dopóki producent nie zrobi czegoś z zapachem, nie wrócę. 


Bourjois – maskara Twist Up The Volume– zachwyciła mnie, ale mam teraz drugie opakowanie i do miłości jakby dalej. Być może tusz musi swoje odleżeć (pierwszy egzemplarz zabrałam niezadowolonej mamie), więc zanim wydam osąd, zrobię to, czego nie cierpię: po-cze-kam.

Philosophy – Divine Volumizing Mascara– najlepszy tusz ever. Niedostępny, bo już nieprodukowany. To był ostatni egzemplarz z zapasów. Na pamiątkę zostawiam sobie szczoteczkę, która wygląda zupełnie zwyczajnie i klasycznie, więc nie sądzę, żeby miała kiedykolwiek pomóc innemu tuszowi stać się ideałem. No ale... nadzieja umiera ostatnia.

Yves Rocher – Stylo Regard Waterproof – czarna kredka do oczu– przez kilka lat to była moja ukochana kredka, ale w międzyczasie poznałam inną, z Max Factor (ciekawe, czy jeszcze jest w sprzedaży?) i Yves Rocher poszła w odstawkę. Kilka tygodni temu znalazłam resztkę w kosmetyczce i nawet próbowałam używać, ale nie działała jak kiedyś. Wniosek? Zepsuta.

To tyle w dzisiejszym odcinku. Życzę Wam przemiłego weekendu!


Koreańskie zakupy z W2Beauty

$
0
0
Nieczęsto robię zagraniczne zakupy, bo i potrzeby tego typu u mnie niewielkie, i dużo zachodu (a nawet wschodu – jak w tym przypadku). Czasem jednak człowiek coś przeczyta na innym blogu i... po prostu musi. Bo inaczej coś w nim pęknie. Lub coś mu pęknie.


W moich zakupach poszło o to, że zoila nagadała u siebie o pudrze, który pochodzi z Korei i jest najlepszy na świecie, bo utrzymuje mat jak żaden inny. No i już. Chciałam mieć najlepszy puder na świecie, który utrzymuje mat jak żaden inny, więc go sobie znalazłam w sklepie W2Beauty

Sklep W2Beauty.com = jedno dziewczę o imieniu Alice, które sprawnie używa angielskiego, a zakupy przed wysyłką w świat daleki i szeroki robi tuż po złożeniu przez nas zamówienia. Czasem wychodzą z tego pewne problemy, które Alice samodzielnie (czyli bez konsultacji) rozwiązuje i może się to podobać, choć zdecydowanie nie musi.

Szokujący okazał się fakt, że na żywo pudry są maciupeńkie. Człowiek ogląda zdjęcia i spodziewa się potem czegoś formatu Rimmela Stay Matte lub innego tradycyjnego pudrowego dysku. A tu proszę: wersja dla krasnoludków – porównanie pokażę przy okazji recenzji.

Tak właśnie stało się w przypadku mojego zamówienia. Kupiłam w sklepie W2Beauty.com dwa pudry sypkie Innisfree i dwa prasowane, do tego dorzuciłam jeszcze po durności serum peptydowe marki Mizon, zapłaciłam poprzez PayPal (bardzo wygodna opcja, brawo dla Alice) i spokojnie czekałam na przesyłkę. Kilka dni później otrzymałam maila, w którym były podwójne przeprosiny: za zwłokę w wysyłce (święto narodowe, zamknięta poczta, obsuwa dosłownie jednodniowa) i za to, że w paczce nie będzie jednego pudru, bo... biegała po sklepach, biegała i drugiego opakowania nigdzie nie mogła znaleźć.


W normalnym świecie sprzedawca zapytałby przed wysłaniem, co ma zrobić, lub ewentualnie wysłał zamówienie i zwrócił pieniądze za to, czego nie udało mu się dla klienta zdobyć. Ale w Korei Południowej to działa inaczej – naczytałam się sporo na ten temat :). Czasem zdarzają się sprzedawcy, którzy wysyłają takie wybrakowane paczki do klientów i w ogóle ich nie informują o brakach, o zwrocie kasy też mowy nie ma (lub jest mowa, że zwrócili, a że nie doszła...). Po prostu wysyłają, co się udało, i już. Gotowe. Czasem paczki w ogóle nie dochodzą.

Alice rozwiązała to inaczej. Wysłała mi kod, który jest voucherem na kwotę, jaką zapłaciłam za nieotrzymany puder. Mogę go zrealizować w jej sklepie w dowolnym czasie; nie ma daty ważności. Założę się, że w świecie Alice to przykład najbardziej uczciwej praktyki handlowej, jaką można sobie wyobrazić. Hej, Alice, czyżbyś nie wiedziała, jak się zwraca kasę w PayPalu? A może chodzi o coś innego? 


Oprócz kodu dostałam kilka ciekawych próbek, dwie pełnowymiarowe maseczki do twarzy i słoiczek z miniaturą masła do demakijażu. Bardzo miło rozpakowywało mi się to zamówienie i właściwie w ogóle nie byłam zła na Alice, bo przecież taka ona sympatyczna, wesoła i przyjacielska. Poza tym: w mailu zapytała mnie, czy „I'm okay with that”, więc teoretycznie mogłam jej kazać spadać na drzewo, oddawać kasę na konto i wsadzić sobie ten voucher w... no, wiadomo. Postanowiłam, że zanim orzeknę, czy I'm okay, poczekam na przesyłkę, a potem ewentualnie wyruszę na wojnę, ale tak się złożyło, że paczka doszła szybko, w idealnym stanie, była wypełniona dobrociami, miłością sprzedawcy i tak dalej, więc ostatecznie odpuściłam negocjacje, bo już wiedziałam, że i tak tam wrócę. Poza tym przecież Alice jest taka miła... Aż zrobiło mi się jej szkoda, że nie dała rady znaleźć mojego drugiego pudru i, biedna, wyszła do mnie z tą przemiłą propozycją vouchera... Ups, czyżbym zapomniała, że w owym voucherze jest MOJA kasa, którą ona powinna mi ODDAĆ, bo nie wypełniła warunków umowy kupna-sprzedaży? No, trochę jakby zapomniałam, bo Alice jest taka sympatyczna, wesoła i przyjacielska. 


Paczka dotarła dobrze zabezpieczona, opisana jako gift, co zawsze trochę usypia czujność celników w razie potrzeby/większych zamówień. Ze strony sklepu dowiedziałam się później, że istnieje cały system dokładania próbek w zależności od wydanej kwoty, więc moje dodatki poniekąd należały mi się jak psu miska wody. Cóż, miło i tak.

Na szczególną uwagę zasługuje fakt, że sklep W2Beauty.com wysyła paczki zagraniczne za darmo* lub za 2,5$, jeśli wybierzecie opcję paczki rejestrowanej, której losy możecie obserwować na stronach trackingowych. No chyba że Koreańczycy mają w zwyczaju oferować wysyłkę za free, a potem nie dosyłać części zamówienia i w ten dziwny sposób zwracać sobie koszty transportu... W każdym razie opcja wysyłki z trackingiem działa rewelacyjnie, a zamówienie wpada w nasze ręce za pośrednictwem Poczty Polskiej. 

Istnieje jeszcze opcja wysyłki za pośrednictwem kuriera EMS. Kosztuje 25$ i paczki można się wtedy spodziewać w tempie ekspresowym – podobno dochodzi zwykle w ciągu dwóch dni roboczych.


Ciekawie robi się interesy z Koreańczykami. Alice jest najmilszym sprzedawcą w kosmosie i ostatecznie jestem zadowolona z transakcji. Mam nadzieję, że gdybym wymieniła z właścicielką sklepu jeszcze kilka maili, dogadałybyśmy się w kwestii zwrotu pieniędzy na konto. Postanowiłam jednak wykonać eksperyment i wykorzystać jej voucher w przyszłości, a tym samym sprawdzić moją teorię na temat ukrytych kosztów wysyłki. Mam nadzieję, że wspomniana teoria upadnie z hukiem i mnóstwem pyłu, bo Alice przecież taka miła i przyjacielska... Na pewno dam Wam znać, co z tego wyszło. Fajnie, że w W2Beauty można łatwo porozumieć się ze sprzedawcą po angielsku, fajne są też próbki, no ale przy zakupach trzeba brać pod uwagę, że coś się może udać inaczej, niż zaplanowaliśmy – jak to w życiu w Korei bywa. W każdym razie donoszę uprzejmie, że sklep istnieje naprawdę, realizuje zamówienia i można w nim znaleźć bardzo ciekawe kosmetyki.

A czy pudry Innisfree są najlepsze na świecie i utrzymują mat jak żadne inne? O tym opowiem, jak tylko lepiej się z nimi zapoznam. Na razie moja przetłuściutka strefa T zdradzi Wam, że jest... obiecująco.


*No, z tym „za darmo” to nie do końca tak, bo nawet w dziale terms of use wyraźnie stoi, że o koszty przesyłki nie trzeba się martwić, bo są upchnięte w cenach produktów. Ale ceny nie wyglądają na przesadzone, więc klient naprawdę ma poczucie, że Alice z dobrego serca wysyła zagraniczne paczki na swój koszt. Bo lubi. 

Pierwsze spotkanie z Origins – Starting Over – odmładzający krem pod oczy z mimozą /recenzja/

$
0
0
Piszę do Was z Zakopanego, choć niestety – wszystko, co dobre, kończy się migusiem i już niedługo przywita mnie ursynowskie blokowisko oraz balkon udający kurort. Cóż, cieszmy się chwilą (i balkonem w sumie też). Korzystając z deszczowego dnia, postanowiłam dać odpocząć mięśniom i przysiąść nad recenzją kremu pod oczy Origins, którego używam od kilku tygodni i który zabrałam ze sobą na mój tatrzański wyjazd. 


Odmładzający krem pod oczy Starting Over kupiłam w Sephorze przy okazji jednej z wielu akcji rabatowych, dlatego bez wielkiego wysiłku udało mi się urwać 20% ze 169 złotych. Nie wiem, ile ten krem kosztuje w salonie Origins, ale jeśli wyszłam na moim interesie jak Zabłocki na mydle, to bardzo Was proszę, nie informujcie mnie o tym. Szczęśliwi ci, którzy nie wiedzą i głupio się radują, choć świat wie, że nie ma się czym podniecać.   



Tytuł tego wpisu właściwie podpowiada Wam, że to pierwszy kosmetyk Origins, z jakim przyszło mi się zmierzyć. Może dlatego zdziwiła mnie niekończąca się lista składników, z których ukręcono ten mimozowy specjał. Gdzieś z tyłu głowy tliła się wizja krótkiego, lekko chemicznego INCI z solidną porcją drogocennych olejów i ekstraktów, nie przekreśliłam jednak Starting Over, bo fakty są takie, że nieraz zachwycił mnie kosmetyk, którego INCI miało objętość nowelki Prusa. Po prostu te drzewa w logo mnie zmyliły, a prawda jest taka, że Originsowi bliżej do Kiehl'sa niż do Phenome. Nie zmienia to faktu, że wysoko na liście składników, oprócz tytułowej mimozy, widnieją tacy mocni zawodnicy, jak: olej z pestek moreli, oliwa z oliwek, ekstrakt z kadzidłowca, kurkuma czy ekstrakt z nasion kopru włoskiego, który zazwyczaj pomaga ludziom się wypierdzieć, ale tutaj ma pomóc w walce z nierównościami na powiekach. Przyroda bywa zaskakująca, prawda? Jeśli wczytacie się w skład, odkryjecie jeszcze wiele innych modnych lub nieznanych wyciągów roślinno-warzywnych, co w sumie powinno dać pięknie działającą miksturę. Powinno. 

Obietnica age-erasingu, czyli odjęcia mojej skórze pod oczami co najmniej kilku lat, wydała mi się bardzo kusząca, tym bardziej że coraz więcej zdjęć robionych w niekorzystnym świetle uświadamia mi, że tereny pod-oczne mają się gorzej, niż mi się wydaje, gdy uskuteczniam rytualne, poranne tapetowanie. Worki i coraz wyraźniejsze zmarszczki od krzywienia się na przesadnie słoneczne słońce to sygnał, że skóra pod oczami jest daleka od bycia wypoczętą, a lata świetności ma już za sobą. Uwierzyłam mocno w to originsowe „zaczynanie od nowa”, a pierwsze dni z moim kremem wspominam jako bardzo obiecujące.


Konsystencja jest maślano-idealna, zapach słabo wyczuwalny, a wchłanianie nadzwyczaj prędkie. Skóra wypija wszystko, co dostaje, a człowiek cieszy się, że teraz już dobrze, już w porządku, głask głask, skóro. Świetne jest też to, że w kilka chwil po aplikacji kremu można swobodnie zarządzać korektorem pod oczy i absolutnie nic się nie zroluje tudzież w inny sposób skaszani – jest i-de-al-nie. W moim przypadku zaraz po aplikacji występuje delikatne uczucie rozgrzania, ale szybko mija, więc ani to podrażnienie, ani coś, nad czym warto się dłużej zastanawiać. Po pierwszych zachwytach nie pozostaje nic innego, jak tylko wklepywać regularnie krem i czekać na to starting over. Czekam i czekam. I czekam. I co? No nic właśnie.

Skóra po kremie Starting Over jest nawilżona, makijaż wygląda świetnie, ale poza tym brak jakichkolwiek oznak poprawy. Wory jak były, tak są, zmarszczki mają się dobrze, nie widzę rozświetlenia, świeżości, poprawy jędrności, a zmieniło się tylko to, że coraz trudniej jest mi wydobywać krem z niezbyt wygodnego, choć estetycznego wizualnie słoiczka. Zastanawiałam się przez chwilę, czy skóra nie jest bardziej napięta, ale nie – to było tylko wysuszenie po tym, jak zapomniałam się któregoś dnia posmarować. Starting Over jest w obiegu dwa razy dziennie. Wieczorem nakładam go sporo, dlatego przez kilka tygodni zużyłam już ponad pół opakowania (wydajność należy jednak zaliczyć do wysokich). Rano skóra jest przyjemnie nawilżona, ale więcej dobrego zrobił krem Kiehl's z awokado używany w ten sam sposób, poza tym Starting Over ma przecież nie tylko nawilżać, prawda?

Miałam nadzieję na wielkie lub przynajmniej średnie łał, a wyszło... zbyt przeciętnie. To nie jest zły krem, a skóra młodsza i mniej pogryziona zębem czasu od mojej ma prawo się zachwycić, bo jeśli potraktujemy Starting Over jako lekki krem pod oczy na dzień i pod makijaż, trudno będzie się tu do czegoś przyczepić. Nie wiem tylko, czy jest sens takiej młodej, pięknej skórze fundować tak drogi krem, skoro te pięć razy tańsze wykonują w sumie podobną pracę. Normalnie nie mam w zwyczaju wierzyć producentom, którzy oferują działanie przeciwzmarszczkowe na już istniejące zmarszczki, ale tutaj muszę się najeżyć, bo krem został nazwany odmładzającym, a nie odmładza nawet metodą zalepienia zmarszczek silikonami i rozświetleniem za pomocą brokatu. No szkoda bardzo.

Pojemność: 15 ml
Cena: 169 zł (w Sephorze), 41$ na stronie origins.com
Ocena: 3/6
Dostępność: Sephora, salony Origins

Owczy pęd, odc. 1

$
0
0
Tam tada daaaaaaam! Niestety, już po urlopie, ale żeby nie było smutno, postanowiłam zainicjować serię wpisów pod wspólnym hasłem: Owczy pęd, w której będę Wam pokazywać moje zakupy poczynione wyłącznie pod wpływem. Pod blogerskim wpływem. Przez blogosferę przeszło wiele mód, dzięki którym producenci zapewne niejednokrotnie dziwili się nagłemu wzrostowi sprzedaży tego-konkretnego-hmm-to-bardzo-dziwne-produktu. Powspominajmy!


Przed Wami lakiery do paznokci polskiej, uroczo taniej marki LeMax, które zazwyczaj sprzedawały się na bazarach i w osiedlowych drogeryjkach. DO CZASU. Tak, do czasu, aż ktoś – pamiętacie może, kto to był?? – raz jeden wspomniał o nich na blogu, a potem kilka innych osób uczyniło to samo, a potem... dystrybutor z Allegro zdziwił się, że ma tyle zamówień na... te, no, kwadraty w kropki, na blogach okrzyknięte marmurkami. Po wyprzedaniu ostatnich sztuk z pewnością popędził do producenta po kolejne, a producent był nie mniej zdziwiony od dystrybutora. Kwadraty to popularne lakiery LeMax w niedużych, kanciastych buteleczkach. Sprzedają się dobrze, ale żeby nagle cała Polska rzuciła się na kwadraty akurat z czarnymi drobinkami, które ktoś tam kiedyś dorzucił dla zabawy, żeby stworzyć coś innego niż zwykle? Tak właśnie się stało. Brawo, koleżanki blogerki trendsetterki!


Rzecz działa się w 2013, a właściciel marki tanich lakierów pewnie do dziś opowiada na mocno zakrapianych imprezach o tym, jak kiedyś nieźle się zdziwił, gdy nagle, ni z gruszki, ni z pierdziuszki klientki wyczyściły mu magazyn z lakierów z czarnymi kropkami. W 2013 dopiero zaczynałam przygodę z blogowaniem, chciałam być ze wszystkim na bieżąco, więc byłam celem podobnie skomplikowanym, co przemiła pani w krótkiej lateksowej spódniczce, stojąca niewinnie przy drodze krajowej numer siedem.

Zamówiłam na Allegro czwórkę marmurkowych LeMax-ów i byłam bardzo dumna, że udało mi się złowić ten rarytasik. Na zdjęciach widzicie trzy sztuki, bo czwartą – ciemniejszy róż – wrzuciłam jako cenny łup do któregoś rozdania!

Na blogach wrzało dalej, a pod wpisami dedykowanymi marmurkom można było znaleźć takie oto komentarze:

„Ja marmurków jeszcze nie mam, ale mam je obiecane na urodziny. Już się nie mogę ich doczekać, bo jestem w nich zakochana! :)”
„Teeeeeż chcę!! U mnie nigdzie nie mogę znaleźć :(”

Lakiery okazały się mało trwałe, wolno schły, przy zetknięciu z wysuszaczem bąblowały, czyli w zasadzie jakość odpowiadała cenie 2–3 zł za sztukę w sprzedaży bazarowo-osiedlowej. A teraz najważniejsze: efekt. 


Faktycznie, warto było się o nie zabijać.

Musy do ciała z Biolove i Nacomi. Co je łączy?

$
0
0
Mus do ciała Biolove po raz pierwszy zobaczyłam w drogerii Kontigo (a nie na blogach – zaskoczeni?). Zakochałam się, kupiłam, przepadłam i nawet szybko zrecenzowałam: klik. Kiedy zaczęłam węszyć wokół marki Biolove, okazało się, że cały jej asortyment powstaje... w fabryce Nacomi. To oczywiście rozczarowujące, bo zawsze milej jest, kiedy pojawia się całkiem nowa firma, z nowymi pomysłami, formułami, zapachami, działaniem... W tej sytuacji powinnam więc zapytać nie o to, co te musy łączy, tylko o to, czy da się je w ogóle odróżnić.


Cóż, na pewno różnią się etykietami – nie tylko graficznie. Mus Biolove niczego nie obiecuje. Po prostu kupujesz, wcierasz „mus do ciała mango” i masz wtarte. Dla śmiechu dołączono nutritional values, a w nich: 12 ml entuzjazmu, 9 ml radochy i 35 ml orzeźwienia. Niestety, nie wiem, czy otrzymamy te wartości po jednorazowej aplikacji, czy należy w tym celu zużyć od razu cały słoik. Mus Nacomi ma... wyszczuplać. „Zapobiega i redukuje cellulit” – czytamy i już nam gorzej, bo to jakieś idiotyzmy, w dodatku zupełnie niegramatyczne (zapobiega cellulit? heloł!). „Modeluje sylwetkę, przywraca jędrność skóry”. No, może jest na to jakaś szansa, bo musy są bardzo tłuste, więc można by się nimi długo i intensywnie nacierać, co daje pole do popisu ekspertom modelowania przez masowanie. Ogólnie przychylniej jestem nastawiona do etykiety Biolove, bo jest przyjemniejsza dla oka i nie wali po oczach natrętnym, pozbawionym logiki bla bla bla i srutututu. 


Po odkręceniu identycznych plastikowych słoików z metalowymi nakrętkami, różnice widać od razu. Mus Biolove jest używany, a Nacomi to świeżynka! A tak serio, są prawie identycznie. Wsadziłam nos w obydwa słoiki i zrobiłam dokładne oględziny w świetle dziennym. Okazało się, że pachną tak samo (syropem owocowym), a Biolove jest tylko odrobinę bardziej zielonkawy od brata bliźniaka z Nacomi. Oba mają konsystencję ptasiego mleczka, a po zetknięciu ze skórą zmieniają formułę na olejową. Nacomi na skórze nie pachnie już tak dobrze jak w słoiku. Biolove – a i owszem. 


Składy bardzo podobne, choć nieidentyczne wskazują, że mus Biolove to najpewniej ulepszona wersja starszego musu Nacomi. Nie mam pewności, czy na rynku pierwszy był słoik z Nacomi, ale myślę, że tak właśnie było, bo przecież Biolove to stosunkowo świeży temat.

Wniosek: jeśli znacie już Biolove, nie ma sensu poznawać musu Nacomi. Jest prawie identyczny, a różnice wychodzą na minus.

DI END.
kurtyna

Z cyklu: don't judge! Moja kolekcja MAC-owych pomadek

$
0
0
Moje pomadki MAC-a. Temat poniekąd wstydliwy, bo jeśli podliczymy, ile kasy poszło na te cuda, nie pozostaje nic innego, jak tylko usmażyć się w piekle i rozsypać swe prochy w celu użyźnienia matki Ziemi. Tak się jednak składa, że przez ostatnie trzy lata wpadłam po uszy i naprawdę nie mam pojęcia, co się stanie, gdy moje skarby zaczną się psuć, śmierdzieć lub w inny sposób niedomagać. Część z nich to prezenty od najbliższych – tylko tyle mam na swoje usprawiedliwienie. Aha, nie żałuję ani trochę.


Ten wpis miał wyglądać zupełnie inaczej. Zabierałam się za niego przez wiele tygodni i nie mogłam ani skończyć, ani nawet na dobre zacząć. Planowałam pokazać Wam wszystkie sztuki na ustach, ale nie dało się. Czasowo i technicznie. Wiem jednak, że część z Was czeka na tę prezentację (dostałam w tej sprawie nawet maila, to bardzo miłe!), dlatego postanowiłam, że w pierwszym rzucie pokażę zestawienie kolorów na ręce, a potem, na spokojnie, w kolejnych postach, będę prezentować poszczególne kolory i wykończenia. Takie rozwiązanie ma jeszcze jedną zaletę: wszystko, co powiem na temat każdej z nich, będzie aktualne, bo sprawdzone w najbardziej teraźniejszej ze wszystkich teraźniejszości.

Zanim przejdziemy do prezentacji, krótka ściągawka z MAC-owych wykończeń:

matte– klasyczny mat, który wymaga zadbanych, nawilżonych ust, by wyglądać pięknie;
retro matte– miałam w rękach tylko jedną pomadkę o tym wykończeniu i mam wrażenie, że jest to równie klasyczny mat, który wymaga zadbanych, nawilżonych ust, by wyglądać pięknie, tylko razy 10;
satin– moje ukochane, półmatowe wykończenie, które daje prawie matowy efekt na ustach, a jednocześnie nie ma wysuszającej formuły i nie robi z warg Sahary, a przy tym ma więcej niż zadowalającą trwałość;
lustre– to półtransparentne pomadki o mokrym wykończeniu, przypominające właściwościami kredki typu Color Boost z Bourjois lub Chubby Sticki z Clinique;
cremesheen– wykończenie kremowe i z połyskiem, krycie dobre, ale raczej nie 100%, trwałość bardzo przyzwoita jak na nie-mat;
sheen supreme– niezwykle kremowa, wręcz maślana formuła z dobrym kryciem i właściwościami nawilżającymi, co niestety urywa sporo z trwałości;
amplified creme– mocno kryjąca, kremowa formuła bez drobinek;
pro longwear – pomadki o (faktycznie!) przedłużonej trwałości, matowe lub półmatowe;
mineralize rich– oddzielna kategoria mineralnych pomadek, które mają nawilżającą formułę i raczej niepełne krycie;
frost– efekt chłodnego, mroźnego połysku, metaliczne wykończenie;
glaze– to pomadki o niewielkim kryciu i z drobinkowym połyskiem.

Warto wspomnieć jeszcze o kolekcji kredek do ust Patentpolish. Wszystkie odcienie są tutaj „mokre”, mają nawilżającą formułę i niepełne, ale sensowne krycie. Uwielbiam te kredki, bo komfortowo się noszą, elegancko zwiewają z ust i mają bardzo przyjemne, nienachalne kolory. 


W moim zestawieniu zabrakło: zagubionej Modesty (chlip, chlap, chlup), czterech błyszczyków (bo wpis jest o pomadkach), intrygującej Hot Chocolate z tegorocznej, letniej limitki Vibe Tribe (bo swatche powstały wcześniej) oraz płynnych nowości Versicolour Stain (bo zostały kupione niedawno, a ten wpis zaczęłam tworzyć dawno).


Fan Fare (cremesheen)– to piękna i bardzo miła w użytkowaniu pomadka, którą dostałam od mamy na urodziny, co jest superfajne, bo mamie udało się wybrać naprawdę pasujący do mnie kolor, którego NIE MIAŁAM. Fan Fare to przygaszony róż wpadający w koral – bardzo twarzowy, dziewczęcy i ożywiający kolor. Formuła cremesheen nosi się komfortowo, bo jest nawilżająca, kremowa i jednocześnie dobrze kryje. Trwałość niezła, ale nie powala (ręka do góry, kto widział kremowe, nawilżające pomadki, które trzymają się ust jak maty).

Viva Glam V (lustre)– półtransparentny, beżo-brązowy nude z wyraźnym, shimmerowym połyskiem. Powinien pasować każdemu, niezależnie od karnacji. Współcześnie świat nie kocha już takich rozwiązań – moim zdaniem zupełnie niesłusznie, bo pięknie odbijają światło, a przy tym mają lepszą trwałość od błyszczyków.

Oxblood LE (satin)– trudny kolor, zdecydowanie nie dla wszystkich i nie jestem pewna, czy dla mnie. Miałam kiedyś podobny mat w płynie z Manhattanu i niby był okej, ale taki jasny, brzoskwiniowy (a więc ciepły) brąz bez domieszek wygląda naprawdę dziwnie. Rzadko go noszę, chociaż czasami dobrze mi pasuje do ciepłobrązowych makijaży (jeśli zdarzy mi się takimi ozdobić). Jego plusem jest moje ulubione, półmatowe wykończenie satin, które nie ma właściwości wysuszających, a jest tylko odrobinę mniej trwałe od matu. Tak naprawdę kupiłam tę pomadkę, bo zakochałam się w szacie graficznej limitki Isabel and Ruben Toledo.

Pure Pout (mineralize rich)– śliczny, neutralny nude z odrobiną shimmerowego blasku. To pomadka z kolekcji mineralnej, co dla mnie nie oznacza nic ponadto, że więcej kosztuje (106 zł) i ma nieco inne opakowanie. Ostatnio wróciłam do niej po dłuższej przerwie i do mocniejszego oka latem bardzo mi się podoba. Nie jest jaśniejsza, niż powinna, trochę rozświetla i ożywia usta mimo tak neutralnego różo-beżu. Jest łatwa w aplikacji i nosi się bardzo przyjemnie (formuła nawilżająca), co ma swoją cenę: za szybko znika.


Revved Up (patentpolish)– kredka półtransparentna, w odcieniu brzoskwiniowym. Na ustach pięknie lśni, ociepla pomarańczowymi tonami, nie przekłamując przy tym koloru zębów na niekorzyść istoty noszącej. Wrzucam ją do worka z napisem nude, bo – mimo ciepłej tonacji – to jeden z najbardziej neutralnych kolorów w mojej kolekcji. Niestety, szybko się zjada – patentpolishe to właściwie balsamy koloryzujące, więc trudno się dziwić.

Coral Bliss (cremesheen)– a to wdzięczny, żywszy od Revved Up jasny koral, złagodzony domieszką różu, który niestety w bardzo przykry sposób podkreśla suche skórki – zabarwia ja na neonowo. Nie mam pojęcia, jak to robi, ale jest w tym niezwykle skuteczny. Sam odcień nie jest żarówiasty (jak np. Costa Chic), dlatego dobrze by było mieć idealnie wypielęgnowane usta, zanim się człowiek zmierzy z Coral Bliss. Jeśli ten warunek zostanie spełniony, dalej jest już tylko przyjemnie (bo kremowo, bo nawilżająco, bo po prostu ładnie).

Blossom Culture (sheen supreme)– to bardzo podobny odcień do Coral Bliss, tylko bardziej wyrazisty i o całkowicie mokrym wykończeniu. Nie jest to moja ulubiona formuła, bo mimo że zapewnia ustom cudownie maślaną kołderkę, łatwo się zbiera w bruzdach, podkreśla skórki, znakuje szklanki, a przy tym nie zachwyca trwałością. Z pewnością warto ją odcisnąć w chusteczkę – wtedy łagodnieje i staje się półtransparentna. Aha, to jedna z niewielu pomadek MAC-a, które nie pachną waniliną (wyczuwalna jest jakaś lekko cytrusowa nuta).

Frolic – to matowa kredka z serii Velvetease Lip Pencil w typowo ciepłym, brzoskwiniowo-łososiowym odcieniu. Dostałam ją od męża na imieniny w lutym i już wtedy mnie zachwyciła, ale dopiero teraz, przy lekko opalonej cerze, pokazała swą moc. Ma pudrową formułę, a cienki profil pozwala precyzyjnie obrysować kontur ust. Jest trwała, pięknie ożywia, a jednocześnie nie rzuca się w oczy na tyle, żeby odciągnąć uwagę od makijażu oka. Na szczęście nie trzeba jej temperować.


See Sheer (lustre)– nie umiem opisać tego koloru, więc posilę się tym, co mówi internet. Temptalia twierdzi, że to stłumiony koralowy pomarańcz z błyszczącym wykończeniem. Ja tam widzę jeszcze różowe tony, więc to nam daje po prostu ciemniejszy, łososiowy koral (w odróżnieniu od całkiem innych korali w typie brzoskwini). Nie sięgam po niego zbyt często, bo nigdy o nim nie pamiętam. Nosi się przyjemnie i nawet długo się utrzymuje na ustach (znika w przyjemny sposób: blednąc – za to powinniśmy wszyscy kochać niedoceniane wykończenie lustre).

On Hold (cremesheen)– w moim świecie On Hold można już zaliczyć do czerwonych pomadek. MAC opisuje ją jako „mid tone yellow raspberry”, co nie ma szans powiedzieć komukolwiek czegokolwiek. Tak naprawdę to ciemny, ocieplony róż, który właśnie według mnie wpada już w czerwień (może to te żółte tony?). Jest jednocześnie mocny i stonowany. Nie wyglądam dobrze w prawdziwie czerwonych pomadkach, co może potwierdzić wiele osób, dlatego ratuję się takimi nieoczywistymi dziwakami. On Hold nosi się przyjemnie, bo cremesheen zapewnia jak zwykle prawie pełne krycie, kremowość i całkiem przyzwoitą – jak na te niematowe warunki – trwałość.

Please Me (matte)– jeden z pierwszych kolorów w mojej kolekcji. Jasny, matowy, chłodny róż z wyraźnymi niebieskimi tonami, który inaczej wyglądał w internecie, a potem wyszło jak zwykle. Przez większość roku wydaje mi się zbyt ordynarny i przede wszystkim za jasny – nie czuję się w nim dobrze. Zdecydowanie wolę go w zimowe miesiące, kiedy moja cera jest blada i bez słonecznych tonów, ale od początku miłości brak. Takie odcienie noszą albo bardzo modne dziewczęta (które potrafią dopasować ten kolor do reszty makijażu i chłodnego, awangardowego looku), albo te w typie barbie'owym. Nie jestem żadnym z tych przypadków, więc Please Me przymierzam od czasu do czasu głównie po to, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie stałam się już modna i awangardowa.

Ultra Darling (sheen supreme)– uwielbiam ten odcień, jest idealny! To totalnie kremowy, średni, koralowy róż bez dodatków, za to z nieskończonym połyskiem. Koralu jest tu mniej, różu dużo więcej. Pasuje do wszystkiego, jest bardzo twarzowy. Używam go chętnie na różne okazje, tylko żałuję, że nie jest bardziej trwały. Na szczęście po odciśnięciu nadmiaru w chusteczkę czy papier, mamy do czynienia z mniejszą kremowością, a zatem i lepszą trwałością. Poza tym w takim scenariuszu schodzi z ust, kulturalnie blednąc.

Full Speed (sheen supreme)– bardzo wyrazisty, ciepły, żywy róż, który niestety podkreśla żółte zęby. Z tego względu nieczęsto mam go na sobie (niech żyją chłodne, wybielające kolory!), choć przyznać trzeba, że na lato jest przepiękny. PS Nie pachnie waniliną.


Hopelessly Devoted (patentpolish)– mocny róż w nawilżającej, patentpolishowej formule. Odcień plasuje się gdzieś pomiędzy fuksją a maliną. Ma bardziej malinowy kolor, ale za to fuksjowy, niebieskawy chłód. Nie daje pełnego krycia, ma lekko mokre wykończenie. Na razie miałam tę pomadkę dwa razy na ustach, więc nie wypowiem się na temat trwałości.

Lustering (lustre)– malinowy, półtransparentny róż, na moich ustach brakuje mu polotu i to akurat przykład szminki, za którą nie warto dawać 86 złotych. Ja dostałam ją gratis do zakupów przy okazji jakiejś akcji promocyjnej z babską prasą w tle. Jest ładna, poprawna, nosi się miło, ale od MAC-a oczekuję więcej (trwałości lub finezji).

Impassioned (amplified)– piękny, mocny, żarówiasty róż plus kremowa, maślana konsystencja dają wesołą pomadkę, na którą trzeba bardzo uważać, bo jak się rozmaże, zje lub gdzieś odciśnie (o co nietrudno), wszyscy będą to wspominać, niekoniecznie z rozrzewnieniem. Po usunięciu nadmiaru kolor wydaje się bardziej stonowany, ale wciąż trudno przestać gapić się na usta nosicielki.

Speak Louder  (cremesheen)– Speak Louder i Impassioned są do siebie podobne, ale Speak Louder jest odrobinę ciemniejsza i chłodniejsza, tym samym uciekając w stronę maliny. Formuła cremesheen jakoś lepiej wgryza się w usta od maślaka Impassioned, ale obie mają podobną, niezbyt imponującą trwałość. Obie też nie pozwalają ustom wyschnąć, a po odciśnięciu w chusteczkę (lub w papier toaletowy, co zawsze czynię, albowiem marna ze mnie dama) trudno je odróżnić.


Kittenish (patentpolish)– dziewczęcy, dość jasny róż, który nie jest matowy, dzięki czemu nie wyglądam w nim idiotycznie. W słoneczny dzień wygląda neutralnie (co widać na zdjęciach w recenzji), ale w chłodnym, dziennym świetle kolor jest wręcz niebiesko-różowy. Ma lekko mokre wykończenie (mniej od pozostałych kredek z serii Patentpolish, które posiadam), nosi się dobrze. Nie sięgam po ten kolor, kiedy mam opaloną cerę, ale zimą wygląda bardzo twarzowo.

Craving (amplified)– piękny, śliwkowy róż o kremowym wykończeniu i pełnym kryciu. To bardzo elegancki, stonowany, ciemniejszy odcień, który bardzo lubię. Formuła amplified jest dużo przyjemniejsza od zbyt maślanych sheen supreme, a podobnie jak ona pilnuje, żeby usta nie wysychały.

Unlimited (pro longwear)– półmatowy, chłodny róż z tych średnio-ciemnych, jednak sporo jaśniejszy od Craving. Pro longwear = fantastyczna, wielogodzinna trwałość mimo jedzenia i picia. To jedna z moich najukochańszych pomadek. Dziwię się, że nigdy Wam jej nie pokazałam.

Spontaneous (patentpolish)– to pierwsza kandydatka do zdenkowania, bo ciągle ląduje na moich ustach, mimo że mam Taką Jedną Szufladę, w której kryją się dziesiątki nie-tylko-MAC-ów. Kolor z serii: nie wiem, co pasuje do makijażu/nie chce mi się myśleć. Mokre, półprzezroczyste wykończenie wygląda ładnie i świeżo, a brudny, wpadający w śliwkę róż jest jakiś wyjątkowo twarzowy (oczywiście wciąż rozmawiamy o mojej twarzy – nie widziałam w innych kontekstach).

Ruby (patentpolish)– czerwień wpadająca w brąz, czyli kolor... hmmm, wigilijnego barszczu mojej cioci? Formuła nawilżająca, półtransparentna, ale odcień jest mocny i widoczny. W recenzji wspominałam o nieudanych początkach (nieestetyczne grudki), potem było już dobrze. Kiedy wróciłam po długim czasie do tej kredki, problem niestety powrócił. Mój egzemplarz pochodzi z LE Sharon & Kelly Osbourne – wtedy kredki Patentpolish nie były w stałej sprzedaży, ale MAC na szczęście usunął usterkę.


Te wyglądają najmniej wyjściowo, a najczęściej je noszę. Oczy w bezpiecznych (najczęściej chłodnych) brązach, a usta podobnie się-nie-wyróżniające – trudno o skuchę, przyznacie. Zgaszone róże, mauve i beże chyba nigdy mi się nie znudzą. Poza tym są wielofunkcyjne!

Soft Sell (pro longwear)– nie wiem, jak to się stało, ale zupełnie zapomniałam, że mam w swojej kolekcji ten piękny odcień i przez to prawie go nie używałam. Klasyczny zgaszony róż, nadający się zarówno na dzień, jak i na wieczór. Elegancki i bez udziwnień. Formuła pro longwear to trwający na ustach w nieskończoność półmat, który nie wysusza.

Faux (satin) – to chłodny, dość jasny róż w typie mauve (zupełnie inaczej prezentuje się na ustach niż w sztyfcie). Najbardziej lubię go zimą, czyli wtedy, kiedy moja skóra jest najjaśniejsza z możliwych. Wykończenie satin daje kremowość i dobre nasycenie koloru, a przy tym zapewnia dobrą trwałość. Bez wielkiego obżarstwa po drodze potrafi przetrwać nawet pół dnia (tak, łatwo wsadzalne do otworu gębowego przekąski nie przeszkadzają). Wygląda podobnie do Mystic Mauve z Maybelline, ale jest trochę jaśniejszy (i nieporównywalnie trwalszy).

Hot Gossip (cremesheen) – nigdy nie pamiętam, która pojawiła się u mnie pierwsza: Hot Gossip czy Syrup. Obie darzę sympatią i ogromnym sentymentem, obie zostały dla mnie wybrane z całej ogromnej kolekcji MAC-owych odcieni i wykończeń jako te, które na pewno będą mi pasować. To coś znaczy! Hot Gossip to kolejny klasyczny, bezpieczny róż zmiksowany ze śliwką, który nada się na każdą okazję. Ma połyskujące (żeby nie powiedzieć: perłowe) wykończenie i kremową formułę. Nosi się dobrze, schodzi ładnie, choć trzeba przyznać uczciwie, że creemsheeny nie są najtrwalsze na świecie. Nie wiem, czy istnieje jakikolwiek dzienny makijaż, do którego Hot Gossip mogłaby nie pasować.

Brave (satin) – to odcień, który pasuje prawie każdej znanej mi damie, z wyjątkiem ślicznej Luizki o wielkich ustach i porcelanowej cerze. U niej Brave wygląda topielicowato (podobnie zresztą jak wszystkie inne, chłodniejsze i bardziej nude kolory). Reszta świata powinna być zachwycona tym totalnie uniwersalnym odcieniem z serii my lips but better.

Syrup (lustre)– kolejny średni, zgaszony, chłodniejszy róż, podobny do Hot Gossip, tylko inaczej połyskujący: bez shimmera, po prostu ma mokre wykończenie. Masełkowa formuła lustre komfortowo się aplikuje i nosi, można ją już chyba nazwać nawilżającą. Oczywiście ma to swoją cenę: szybko złazi, ale przynajmniej robi to bardzo kulturalnie.

Mehr (matte)– bardzo lubię i często wracam. To ciemniejsza i mniej fiołkowa wersja Faux (na zdjęciu sztyftów możecie zobaczyć, jakie wydają się podobne). Na swatchu robionym w ciepłym, słonecznym świetle wyszedł ciemno i śliwkowo, a to taki klasyczny, matowy mauve.


Uff, dobrnęliśmy do szczęśliwego końca. Muszę przyznać, że po napisaniu tego tekstu kocham moje MAC-owe cuda jeszcze bardziej!

Viewing all 320 articles
Browse latest View live