Quantcast
Channel: Agata Smaruje
Viewing all 320 articles
Browse latest View live

Sephora – Brow Thickener – liner zagęszczający brwi /recenzja/

$
0
0
Przed świętami potrzebowałam wrzucić do sephorowego koszyka produkty za minimum 200 złotych, żeby otrzymać kolejną odsłonę ich wspaniałego pudła z miniaturami (o rety, to strasznie wciągające!). Do zamówienia brakowało mi kilkunastu złotych, więc dołożyłam puder do brwi w formie ciekawego linera. Uwielbiam efekt, jaki daje Gimme Brow z Benefitu, ale byłoby miło znaleźć coś równie dobrego w niższej cenie. No cóż, nie tym razem.


Wersja dla blondasów, czyli numer 01, okazała się niestety kolorystycznym nieporozumieniem, co ze smutkiem przyznała nawet Karolina z Brow Baru w Złotych Tarasach. To moje pierwsze spotkanie z produktem do brwi od Sephory i zdziwił mnie jego nieprzyjemnie ciepły odcień. Polubiłam wiele kosmetyków tej marki, więc nie podejrzewałam, że może tak bardzo nie wyjść. Karolina nie była jednak zdziwiona – podobno stylizacja brwi to Sephorowa pięta achillesowa (no to chyba musi być piętą z niezłym odciskiem). 

Sam produkt ma bardzo ciekawą formę. Posiada mięciutki, gąbeczkowy aplikator, którym bardzo przyjemnie manewruje się zarówno po brwiach, jak i po ręce w celu zrobienia swatcha. Niestety, jak to bywa z sypkimi, mocno napigmentowanymi produktami, łatwo o zbyt intensywną aplikację i rozsypanie brązowego proszku tu i ówdzie, przy czym ówdzie zwykle mieści się w okolicach dolnej linii rzęs, policzka lub jasnych spodni. Ewentualnie czarnej bluzki.


Na moich blond brwiach z daleka puder wygląda dość ciemno i intensywnie i na pierwszy rzut oka w ogóle nie widać pomarańczowych tonów, ale gdybym wypróbowała ten odcień w stacjonarnym sklepie, na pewno nie zdecydowałabym się na zakup. Problem zaczyna się, kiedy podziwiamy brwi z bliska lub, co gorsza, zrobimy im zdjęcie. Nie da się też nie zauważyć rudawych refleksów, jeśli – tak jak ja – macie mocno przerzedzone włoski od wewnątrz i chcecie te pustaki wypełnić pigmentem.


Niełatwo też uzyskać tym produktem efekt subtelnego, naturalnego zagęszczenia. Da się, ale mile widziana byłaby tu lekka ręka, której ja do produktów tego typu nie posiadam (czytaj: kituję w nadmiarze, mimo że staram się nie). Jeżeli jednak właścicielce Brow Thickenera uda się w satysfakcjonujący sposób podkreślić swoje nieidealne brwi i przymknąć oko na drażniące odcienie rudości, może być spokojna o trwałość pudru na włoskach. W ciągu dnia kolor nie blednie, nie znika, nie osypuje się.

Ciekawe, jak prezentuje się odcień 02, czyli średni brąz. Wiem, że najciemniejsza trójka jest w zasadzie czarna – raczej nie znajdzie zbyt wielu zwolenników. Czym najchętniej podkreślacie brwi? Ja szukam szybkich, łatwych rozwiązań, bo mimo że u mnie ładnie wygląda zarówno duo z Catrice, jak i Color Tattoo w odcieniu Permanent Taupe, nieczęsto po nie sięgam. Zwykle wygrywa 2w1, czyli koloryzujący żel z grzebykiem. Właściwie takie manualne miernoty jak ja powinny regularnie odwiedzać kosmetyczkę, która i wyreguluje, i pokoloruje henną. Niestety, z jakiegoś powodu tego typu spotkania nie udają mi się zbyt często i potem chodzę sobie po świecie taka ruda i niewyregulowana...

Ile: 1 g
Cena: 39 zł
Ocena: 2+/6 (oceniam tylko odcień 01 Blonde)


Projekt denko, odc. 35

$
0
0
Papa, luty – obrzydliwy, zimno-wietrzno-ponury obesrańcu. Marzec pewnie będzie równie atrakcyjny, ale przynajmniej napawa nadzieją na wiosnę. Za trzy tygodnie młodzież wyfrunie na wagary, utopi marzannę, wypije nielegalne napoje, a ja będę rozmyślać o roślinach, które w tym sezonie zasiedlą mój ursynowski balkon z widokiem na inne balkony. Wiosno, czekam i tęsknię po tobie. Przyłaź prędko z łaski swojej. 


Jako że przez ostatnie cztery tygodnie było mi zimno, źle i okropnie (i panicznie bałam się fruwającej w powietrzu świńskiej grypy oraz wszelkich odmian jelitówek), miałam plan: pielęgnować ciało i zmysły z największą możliwą starannością. Potem jednak przyszedł nowy plan: powykańczać pootwierane kosmetyki. Efekt? Zamiast czułej pielęgnacji zmysłów, babrałam się w smutnych resztkach. Czemu człowiek to sobie robi? W marcu będzie lepiej. Na pewno. 

Z kwestii technicznych: podlinkowałam recenzje i minirecenzje w nazwach opisywanych kosmetyków. Tymczasem dziś żegnamy:


Fa – Magic Oil – Pink Jasmine– żel pod prysznic przytargany z Meet Beauty. Okazał się bardzo fajny, bo ładnie pachniał kwiatami, dobrze się pienił, a do tego miał cudną żelowo-olejkową konsystencję. Po kąpieli nie czułam potrzeby wypaćkania się kremem, a to nie zdarza się często. 

Holika Holika – Aloe 92% Shower Gel– aloes świetnie nawilża i łagodzi, a butelka z żelem Holika Holika zwróciła moją uwagę, bo taka jakaś inna (choć czy na pewno fajna, nie wiadomo). 92% aloesu oznacza, że myjemy się prawie samym aloesem, co powinno dawać wyborne efekty i być może daje, ale trudno mi na nie zwrócić uwagę, kiedy czuję na ciele zapach ogórka ze świeżo posiekaną natką pietruszki. Nie znoszę pietruszki. I kto normalny posypuje nią ogórki?? Zawód razy milion. I pomyśleć, że kiedyś Wam pisałam, że uwielbiam jedzeniowe zapachy w kosmetykach... 

Equilibra – Strengthening Anti Hair-Loss Shampoo– ograniczył wypadanie na chwilę, a potem zaczął przesuszać skalp. Włosy wyglądały po nim bosko, dlatego szkoda, że nam się nie ułożyło. 

Farmona – Radical Med – Szampon przeciw wypadaniu włosów– on też ograniczył wypadanie na chwilę, a potem wysuszył skalp na wiór, tak że włosy zaczęły się przetłuszczać po jednej dobie, a ja zaczęłam się drapać, jakbym miała wszy. Szkoda x2 – po nim też włosy wyglądały zacnie. 


Sue Devitt – Microquatic Oxygen Infusion Masque– nie wiem, czy ta maska działała, ale uwielbiałam jej używać, bo była ślicznie niebieska, miała konsystencję żelu do golenia Gillette, a potem roztarta na twarzy zamieniała się w pianę, która w przyjemny sposób uwalniała miliony bąbelków i mile łaskotała skórę. Świetna zabawa, ale już nie wróci, bo Sue Devitt wycofała się z produkcji kosmetyków.

Dermalogica – Gentle Cream Exfoliant– peeling enzymatyczny, który czyni cuda. Pierwszy tak skuteczny niemechaniczny zdzierak, jakiego używałam. Jego skuteczność może być wręcz zabójcza: jest w stanie wypalić pół twarzy, jeśli zapomni się go zmyć na czas. Szkoda, że taki drogi (ok. 160 zł za 75 ml).

Bielenda Professional – Aloesowa maska algowa do twarzy– ogólnie polecam maski algowe, bo świetnie nawilżają i koją skórę, a w upały nawet chłodzą. Moje ulubione są z Organique, ale aloesowa z serii profesjonalnej Bielendy też dobrze działa, a na pewno bardziej się opłaca (190 g Bielendy kosztuje ok. 45 zł, a 30 g saszetka Organique – 19,90 zł). 

Natura Dla Piękna – Hydrolat z dzikiego bzu– niespecjalnie przypadł mi do gustu. Używałam go przez większość czasu jako toniku i pod tym względem nie mam mu nic do zarzucenia, ale nie spodobał mi się zapach (spodziewałam się czegoś choć trochę ładniejszego, kwiatowego, a aromat był ziołowy – z tych niemiłych). Wolę hydrolat oczarowy z Biochemii Urody, który też pachnie ziołowo, ale nieporównywalnie przyjemniej.

Daiso – Sake Skin Toner– nie mam pojęcia, czy Daiso to nazwa firmy, czy to tylko na czyjeś zlecenie. W ogóle nie mam pojęcia, co jest napisane na tej flaszce, którą dostałam od mojej przyjaciółki mieszkającej w Japonii. Kiedy postanowiłam dowiedzieć się czegoś więcej o tym toniku (?) do twarzy i znalazłam serwis z wieloma jego recenzjami, spotkało mnie to: klik. Marto, jesteś niesamowita, że mówisz płynnie po japońsku. Naprawdę Cię podziwiam. Ja powiem tylko, że zużywałam zawartość tej butelki jako tonik oczyszczający, bo w składzie ma alkohol denaturowany i bałam się, że zamiast nawilżyć, wysuszy. No i w ogóle się bałam. Trochę.

Vichy – Normaderm – żel głęboko oczyszczający – może wysuszać skórę – pod recenzją dostałam od Was kilka takich sygnałów – ale mojej twarzy nic złego się nie stało, wręcz przeciwnie: była świetnie oczyszczona, bez spektakularnych parchów, gładka i zadowolona. Ale oczywiście po każdym myciu dostawała dawkę kremu nawilżającego. Warto wspomnieć, że ten żel ma zabójczą wydajność – zużywałam go wiele miesięcy. 


Palmer's – Coconut Body Butter– spodziewałam się szałowo pachnącego kokosowego masełka, a dostałam śmierdziela, przy którym zatykałam nos, na wszelki wypadek wsadzając palce głęboko do środka i dociskając watą. Lubię kokosowe kosmetyki – zarówno te pachnące chemicznie, jak i bardziej naturalnie czy w klimacie piña colady. Tego kolesia ledwo zniosłam i zużyłam pół słoika tylko dlatego, że naprawdę świetnie nawilża i odżywia. Teraz odkryłam, że się przeterminował i z ulgą wywaliłam do kosmetycznych ścieków. 

The Body Shop – Frosted Plum Body Butter– zupełnie nieświąteczna, świeża śliwka z kwiatowymi nutami, która była przedświąteczną limitką, ale podobno wróci pod koniec roku. Mnie zauroczyła nie tylko zapachem, ale też bajeczną konsystencją, szybkim wchłanianiem i niezłymi właściwościami nawilżającymi. Nie dla sucharów, ale dla lubiących się rozpieszczać – jak najbardziej. Wypatrujcie jej za kilka miesięcy!

L'Occitane – Bonne Mere Gentle Cream, wersja Milk– z jakiegoś powodu mój mózg jest zaprogramowany w ten sposób, że kiedy widzę kosmetyki, mające w nazwie „mleczny” (albo jeszcze lepiej: mleko z miodem!), od razu mam na nie ochotę. Spodziewam się nie wiadomo jak pięknego aromatu (prawdopodobnie jak zwykle – aromatu pysznego, słodkiego żarcia, które ma milion kalorii) i niezwykłych właściwości, tak jakby mleko z krowiego cycka było najlepszym nawilżaczem i wygładzaczem znanym ludzkości. Dobrze wiemy, że tak nie jest. Niestety, coraz bardziej dociera do mojej głowy, ze również mleczny zapach oznacza w większości wypadków aromat popularnie zwany toaletowym. Słowem (a nawet trzema): absolutnie nic ciekawego. Ten krem, wraz z miodowym kolegą, pani w salonie L'Occitane wygrzebała dla mnie z szuflady, gdy już dawno zszedł z półek i został zastąpiony innymi liniami. Bo dopytywałam. Bo mi się marzył jeden z drugim. No i klops. Totalna przeciętność – zarówno zapachowa, jak i pielęgnacyjna. Można go było używać do ciała, rąk i twarzy (a nawet do dzieci), ale dwa ostatnie sobie darowałam. Kto wie, jak bardzo był przeleżały w tej szufladzie?

L'Occitane – Bonne Mere Gentle Cream, wersja Honey– o nie, nie nie nie nie nie nie. Marzę o tym, by jak najszybciej zapomnieć ten zapach, ale niestety tuż przed wrzuceniem do siatki z kosmetycznymi śmieciami znowu wsadziłam weń nos i... o nie, nie nie nie nie nie nie nie. Wiecie, czym to sadzi? Szaletem publicznym gorszego sortu (typ: mała stacja benzynowa na odludziu), w którym śmierdzi uryną spsikaną jakimś zapachem. No wiecie, że zrobili psik psik, zamiast posprzątać. Kto by się chciał grzebać w takim sraczu na swojej zmianie? 

Yves Rocher – Les Plaisirs Nature – Noix de Coco– w przeciwieństwie do masła Palmer's, balsam Yves Rocher pachniał zacnie. Dokładnie tak, jak kokos w kosmetyku pachnieć powinien, czyli nie za mocno, nie za sztucznie, po prostu apetycznie. Zwykle od balsamów wolę kremy i masła, ale ten z przyjemnością zużyłam (przyjemność zaczęła się, gdy dokupiłam pompkę do butelki, w której oryginalnie jest wielka dziura; ach ta ekologia). Był lekki, szybko się wchłaniał, mojej niewymagającej skórze wystarczył nawet w trudnym sezonie grzewczym. Długo stał otwarty, naprawdę wiele miesięcy, więc podejrzewam, że mógł się w międzyczasie przeterminować (nie było daty, a numer partii się rozmazał). Nawet jeśli to zrobił, ani trochę mu to nie zaszkodziło, bo do końca nie zmienił właściwości ani zapachu. Resztkę wyrzuciłam wyłącznie dla przyzwoitości. Pompka zostaje dla następnych pokoleń.


Organique – Eternal Gold – krem pod oczy– chętnie opiszę ten krem w recenzji, bo zrobiłam mu śliczne zdjęcia, ale wiecie, po drodze zmienił etykietę i nie wiem, czy producent nie pogrzebał w składzie. Jeśli wiecie coś na ten temat, koniecznie dajcie znać, zanim znowu napiszę do Was o prehistorycznym kremie, który nikogo już nie obchodzi. Jedno zaznaczę już teraz: ta seria ślicznie pachnie!

Nuxe – Contour des Yeux Prodigieux – krem pod oczy– o, a recenzję tego kremu to już nawet mam napisaną! Nie opublikowałam jej dlatego, że... zmienił nie tylko skład, ale nawet nazwę. Brawo ja. A przecież zdążyłam Wam napisać o tym, jak bardzo jestem nie na czasie...

Pat&Rub – Otulający balsam do ciała (próbka)– po linii Hipoalergicznej to mój ulubiony zapach P&R, balsam ma podobną konsystencję do masła, w sezonie jesienno-zimowym ten aromat to poezja!

Sesderma – C-Vit serum (próbka)– wystarczyła na ok. 10 użyć i bardzo zachęciła mnie do wypróbowania pełnego wymiaru. Serum nie jest kwaśne, nie jest lepkie i mam przeczucie, że wypadnie dużo lepiej od Aurigi Flavo C, z której przecież byłam zadowolona.

Corine de Farme – Krem przeciwzmarszczkowy 2w1– bardzo fajny krem, który w przyrodzie już nie istnieje w formie 2w1. Zapasy, ach, zapasy. Asiu, dziękuję, że mi go kiedyś podarowałaś – razem z tym kremem stanowiliśmy bardzo zgrany duet. Mam nadzieję, że nowa wersja jest równie fajna, bo chciałabym kiedyś ją kupić i przetestować. 

Lierac – Mat-Chrono – krem matujący na noc– to, co mam Wam do powiedzenia na temat tego kremu i okoliczności jego zakupu, wymaga osobnego tekstu. Rzecz dotyczy Strawberrynet i dat ważności. Do teraz jestem w szoku i drżę na myśl, że Mat-Chrono w ogóle wylądował na mojej twarzy. 

Auriderm XO– używałam tego żelu bardzo dawno temu, więc wyrzucam ponad połowę tuby. Miał unicestwić naczynka (zawiera witaminę K), ale tego nie zrobił, poza tym jest na bazie alkoholu i alkoholem capi, więc nie dla mnie on. Niektórym pomaga. 

La Roche-Posay – Rosaliac AR Intense– zbyt mało regularnie aplikowałam to serum. Miało potencjał, ale nie doczekałam się widocznych efektów ukojenia naczynkowej cery. Napiszę Wam o nim więcej, jeśli kiedyś kupię kolejną buteleczkę (starcza na wieki!) i zacznę aplikować codziennie. Oczywiście o ile go wcześniej nie wycofają. 


Pat&Rub – Otulający balsam do rąk– zapach, zapach, zapach! Wiem, że nie wszyscy go pokochali, bo P&R postanowił iść za ciosem i nawet do słodkiej, karmelowo-waniliowej linii dowalić trochę cytrynki, ale mnie akurat w tym wydaniu cytrusowa nuta urzeka, bo dodaje zapachowi odrobiny rześkości i zabija nudę. Sam balsam też jest bardzo przyzwoity. Trochę trzeba poczekać na wchłonięcie, ale moje dłonie są po nim miękkie, nawilżone i zadowolone. 

Bath&Body Works – Caribbean Escape – ani trochę nie podoba mi się, że BBW zastąpiło stare żele antybakteryjne nowymi. Kosztują 13 złotych za tę samą niewielką pojemność, a jeśli kupicie od razu pięć, wyjdzie po 10 za sztukę, czyli tyle, ile poprzednio bez promocji. Same żele warte grzechu, bo w tych trudnych wirusowo czasach dezynfekują i zostawiają na dłoniach bardzo piękne i bardzo intensywne zapachy. Na długo.  

L'Occitane – Pivoine Flora Hand Cream (miniatura)– pięknie pachnący peoniami, lekki krem do rąk, który szybko się wchłania i nic nie robi, ale poprawia nastrój zapachem. Zdecydowanie niewart swojej ceny (65 zł za 75 ml i 29,90 zł za 30 ml). 


Sephora – Nano, miniaturowa kredka do oczu, fioletowa – 9 zł wyrzucone w błoto. Za tyle kupiłam tę kredkę na wyprzedaży w Sephorze i tyle muszę odżałować po zamknięciu klapy śmietnika. Od początku była zjełczała. Zastanawiam się, jak długo leżała w sklepie i jak to możliwe, że perfumeria w Złotych Tarasach pozwala sobie na takie obciachowe zagrywki. 

Catrice – Ultimate Lip Glow – Lip Colour Intensifier – kupiłam kiedyś tego dziwacznego żelka do ust i byłam mocno podjarana efektem, bo usta po nim wyglądają, jakby nie były pomalowane (nie widać żadnej warstwy na wargach), a jednak są malinowe, i to całkiem konkretnie. Minusem jest gorzki smak, z czasem pomadka stwardniała i ciężko było ją rozprowadzać. Postanowiłam ją w końcu wyrzucić, i tak już od dawna do niej nie wracam. 

Lancôme – Juicy Tubes– ten błyszczyk trafił do mnie jako trzypak miniatur z nocanka.pl, kupiłam go w jakiejś Wyjątkowo Promocyjnej Cenie. Wcześniej miałam inny odcień o smaku brzoskwiniowym i bardzo miło go wspominałam (tym milej, że brzoskwinia była prezentem od koleżanek z redakcji, kiedy odchodziłam z pracy, a cena pełnego wymiaru to ok. 90 zł). Ta tubka, podobnie jak brzoskwiniowa poprzedniczka, była ślicznie pachnącym klejuchem, ale odcień – mimo że ładny – był na tyle mało wyjątkowy, że nieczęsto do niego wracałam. Od tego czasu minęły ze trzy lata, więc papa, Juicy Tubes!

Sephora – Outrageous Curl Dramatic Volume And Curl Mascara– trudna w obsłudze i wybitnie niewodoodporna, ale ją uwielbiam! Jedyna maskara, która daje efekt totalnie pogrubionych, wyrazistych rzęs. Wszyscy się gapią i dopytują, co to. 

Hean – Gigant Shock XXL Volume– z tym szokującym XXL gigantem tobym nie przesadzała, bo tusz Hean nie pogrubia zbyt mocno. Nie można mu za to odmówić ładnego wyczesywania i estetycznego efektu, który można budować kolejnymi warstwami. Niestety, z czasem częściowo znika z rzęs.

MUA – jakiś czarny tusz do rzęs– nawet nie chce mi się grzebać teraz w worku ze śmieciami i sprawdzać, jaka jest dokładna nazwa tego tuszu, ale wiedzcie, że wyciągnęłam go z szuflady, odkręciłam, użyłam raz i od razu dorzuciłam do denkowych odpadów, tak bardzo jest nijaki. Nijakość wynika głównie z faktu, że maluję, maluję i nic nie widać. Naturalny efekt – wersja extreme. Nie dla mnie. 

Philosophy – Divine Volumizing– przedostatnia sztuka z zapasów. Maskara, którą uwielbiam za klasyczną szczotkę i robienie z rzęsami tego, co każdy dobry tusz zrobić powinien. Niestety, dawno temu wycofana. Szlag by ją. 


W ramach przedwiosennych porządków zabrałam się jeszcze za saszetki i próbki. Z tej grupy swój głos oddaję na dwuetapową maseczkę z glinką z Flos-Lekui krem na dzień Biolaven, który zapowiada się obiecująco. Zdecydowane NIE dla beznadziejnej chusteczki Cleanic, która jest nasączona tłustym zmywaczem do paznokci i ponoć da się nią (w podróży!) zmyć wszystkie paznokcie u rąk. Spróbowałam tej sztuki, da się, ale praca, jaką musiałam włożyć w to zmywanie, przypominała polerowanie patyczkiem do uszu najnowszego modelu Ferrari. No i jeszcze odpowiedzcie mi proszę, drodzy producenci, w czym ma mi ułatwić życie ta wasza chusteczka, skoro po wymęczonym zmyciu paznokci moje ręce ociekają olejkiem? Skoro już mowa o olejkach –  ten do demakijażu marki Skin Food też mnie rozczarował, bo chociaż miał śliczny, cytrusowy zapach, nawet nie tknął niewodoodpornego tuszu.

W ten sposób dobrnęliśmy szczęśliwie do końca. Biegnę czytać Wasze denka!

Uważajcie na Truskawkowych zakupach!

$
0
0
Dwa lata temu zachwyciłam się sklepem Strawberrynet.com, który mimo wkurzającej szaty graficznej (teraz jest nowa, w sumie niewiele lepsza), zauroczył mnie nieskończenie wielką ofertą i świetnymi promocjami. Wszyscy, którzy poznali Truskawkę, wiedzą, że można się po niej spodziewać darmowej wysyłki, wielu rabatów, dobrego programu lojalnościowego i mnóstwa kosmetyków  niedostępnych w Polsce. Raj dla zakupo- i kosmetykoholiczek. 

Niestety, im dłużej obserwowałam ten sklep, tym mniej mi się podobał. Zdarzyło mi się nabyć tam m.in. całkiem wysuszony tusz do rzęs bareMinerals i zjełczałą pomadkę niedostępnej u nas Laury Dorf. Często można tam znaleźć limitki kolorówki sprzed dwóch i więcej lat, co najpierw mnie cieszyło (trafiają się fajne rzeczy w dobrej cenie, które przegapiłam lub wcześniej o nich nie słyszałam), ale potem zaczęło zastanawiać, bo choć w przypadku kosmetyków kolorowych, szczególnie tych pudrowych, nie trzymam się sztywno dat ważności, zrozumiałam, że nie taka piękna Truskawka, jak ją malują.

Przy okazji ostatnich porządków w moich malejących na szczęście zapasach, zainteresowałam się paroma kremami, które czekały na otwarcie nawet kilkanaście miesięcy. Tak oto wyłuskałam z folii ochronnej matujący, przeciwstarzeniowy krem na noc Lierac i postanowiłam się za niego zabrać. Nie znalazłam daty ważności na opakowaniu, ale szybki skan poczty pokazał mi, że zakupu dokonałam pod koniec 2014 roku. No cóż, najwyższy czas go zużyć, prawda? Warto wspomnieć o zasadzie, która mówi, że kosmetyki niemające podanej daty ważności są zdatne do użytku przez pięć lat od chwili, gdy zeszły z taśmy produkcyjnej. To zadziwiająco dużo czasu, prawda? 


Krem wyglądał estetycznie, zrobiłam mu bardzo wyjściowe zdjęcia i zabrałam się za wklepywanie. Jedyne, co mi się nie podobało, to jego niesympatyczny zapach. Nie był to jednak aromat starej skarpety, konsystencja też była normalna, więc zaaplikowałam go wieczorem, potem następnym, jeszcze jednym, aż minął tydzień. Nie zauważyłam żadnych negatywnych skutków na skórze, ale po tygodniu – z powodu zapachu – zaczęłam mieć wątpliwości, czy na pewno wszystko okej z tym lierakiem. Poszukałam opinii w internecie i odkryłam dwie rzeczy: nikt nie narzeka na brzydki zapach Mat-Chrono, a poza tym... tej linii już nie ma w sprzedaży. I wtedy mnie oświeciło. Przypomniałam sobie, że jest strona, na której można sprawdzić datę produkcji wielu kosmetyków na podstawie numeru partii. Wpisałam mój krem i... padłam.


Dwa tysiące KTÓRY?! W kwietniu 2007 jeszcze nie zeszłam się z mężem (to miało nastąpić dopiero kilka miesięcy później), zostały trzy lata do katastrofy w Smoleńsku, pisałam pracę roczną z historii literatury na UW i nawet nie wpadłam na to, że mogłabym kupować jakiś specjalistyczny krem do nocnej pielęgnacji. Wystarczały mi malutkie słoiczki Ziai, a od czasu do czasu biała wersja kremu Nivea. Szeroko pojęty kosmetyczny świat miałam dość głęboko w anusie, a ten nieszczęsny Lierac już wtedy pojawił się na świecie i czekał cierpliwie, aż go kupię.

Dziewięcioletni Mat-Chrono na mojej twarzy, a wszystko dzięki Truskawce. Nawet gdybym zużyła go zaraz po zakupie, byłby grubo po dacie ważności. To odkrycie sprawiło, że zaczęłam grzebać w szafkach i szufladach i wyciągać wszystko, co kupiłam na Strawberrynet. Nie znalazłam wprawdzie niczego podobnie antycznego, ale w kilku (szczególnie kolorówkowych) przypadkach daty produkcji były i tak odległe. Na szczęście odnalazłam też kilka kosmetyków pochodzących zdecydowanie z naszej epoki, w tym serum John Masters Organics, którego obecnie używam. Uff, co za ulga.

Tu swatch pomadki, która miała idealny odcień brudnego różu i śmierdziała łojem na kilometr.

Truskawka często kusi nas promocjami -70% lub sprzedaje w okazyjnych cenach produkty, które nie mają oryginalnych opakowań (że niby pochodzą z opakowań zbiorczych lub pudełka zniszczyły się w magazynie). Jeśli mogę Wam coś poradzić: nigdy nie korzystajcie z tego typu promocji, bo podejrzewam, że właśnie na tych wirtualnych półkach znajdziecie najwięcej staroci. Niestety, nigdzie nie ma gwarancji, że produkty nieprzecenione będą świeże. O, na przykład zatrzymajmy się przy serii Mat-Chrono. Na stronie na szczęście nie ma już mojego kremu, ale jest nawilżająco-matujący żel do twarzy – w dodatku w zupełnie niepromocyjnej cenie. Możliwe, że mieści się w pięcioletniej dacie „półkowej” ważności, ale ja... na pewno nie wrzucałabym go do koszyka.

Nie mam zamiaru całkowicie zniechęcać Was do zakupów na Truskawce. Sama też pewnie jeszcze od czasu do czasu skorzystam z ich oferty (o, na przykład chętnie ponowię zakup podkładu Guerlain Parure de Lumiere w odcieniu 01 – niedostępnym w polskich drogeriach). Zalecam jednak dużą ostrożność i nieporywanie się na kolejne „promocje życia”. Zanim wrzucicie do koszyka krem za jedną trzecią jego ceny rynkowej, sprawdźcie, czy przypadkiem nie został wycofany z produkcji w czasach, gdy kosmetyki z zagranicy kupowało się w Baltonie.


EDIT: Przy sprawdzaniu dat produkcji możecie skorzystać ze strony CheckFresh. Wydaje się jeszcze bardziej pomocna, na przykład przy niektórych kodach zaznacza, że producent powtarza numerki co 10 lat (taka informacja wyskoczyła mi, kiedy sprawdzałam – na szczęście świeży! – tusz Collistar).

Subtelne rozświetlenie: M・A・C – Naked Lunch

$
0
0
Marzec... jego mać. Dziecię mi bardzo choruje, wcześniej chorował mąż, teraz sama się czuję... no tak. W związku z bessą na rynku zdrowia dziś będzie krótko o jednym takim uniwersalnym froście z MAC-a – Naked Lunch


Cień dosyć popularny, ja dostałam go w prezencie urodzinowym rok temu od kochanej mateczki, która poszła do salonu, poprosiła o parę skarbów (Mama w salonie MAC-a: mistrz!) i ten został jej polecony jako bardzo uniwersalny prezentowy pewniak. I taki właśnie jest: uniwersalny


Cienie o wykończeniu Frost są twarde, niezbyt mocno napigmentowane, a przez to w makijażu dają półtransparentny efekt z możliwością dobudowy intensywności za pomocą kolejnych warstw. A, no i mniej lub bardziej połyskują. Naked Lunch jest cielistym, delikatnym odcieniem z bladoróżową poświatą. Zero brokatu, tylko pięknie odbijająca światło tafla (napisałabym: perła, ale to pewnie odstraszy 50% potencjalnie zainteresowanych). Przy pierwszym kontakcie byłam rozczarowana twardością i brakiem kolorystycznego wypierdu, ale teraz obie te cechy doceniam. 

W makijażu w wersji express można użyć tego cienia na całą powiekę i już mamy idealny dodatek do tuszu do rzęs. Odświeża spojrzenie, rozświetla, swobodnie upiększa. Dobrze by było mieć do tego powiekę, która nie opada, ale jak się nie ma, co się lubi, to się i tak ładuje Naked Lunch. Tak jak ja na fotkach niżej: 


Tutaj był nałożony prawie na całą powiekę, a potem dołożyłam któryś z cieni z palety UD Naked Basics 2. Bardzo trudno było mi uchwycić piękny efekt, jaki daje ten niepozorny MAC. To nienachalne rozświetlenie możecie zobaczyć na tej maciupkiej fotce w prawym dolnym rogu. Odbił te pół promyka słońca, jaki udało mi się złapać w ostatnich tygodniach.

Naked Lunch pięknie wykończy każdy mocniejszy makijaż oka, któremu brakuje blasku. Można nim przejechać w wybranym przez siebie miejscu powieki na sam koniec malowania i w ten sposób wykorzystać jego półprzezroczystość. Dobra rzecz, mocno napigmentowane cienie nie zawsze są naszymi przyjaciółmi. Mnie na przykład takie mocne pigmenty zawsze wprowadzają w stan „o nie, jestem w dupie”, kiedy próbuję subtelnie rozświetlić wewnętrzny kącik. Zawsze jest za bogato, za mocno, za szeroko. Naked Lunch wiele wybacza makijażowym ciapom.

Bardzo go polubiłam i chyba za rzadko wracam. Czas na przeprowadzkę w bardziej widoczne miejsce. Na przykład do codziennej kosmetyczki.

Ile: 1,5 g
Cena: 75 zł w opakowaniu, 57 zł za wersję Pro Palette Refill Pan
Dostępność: salony MAC i sklep internetowy

Pszczela Dolinka: w zgodzie z naturą, ale... czy z moją?

$
0
0
Moje zakupy w Pszczelej Dolince zdarzyły się pod wpływem impulsu (taak, taaak, zawsze to samo). Gosia opisała bosko pachnące mydło z bananem i kokosem, a mnie pociekła ślina od brody do czubków butów. To bardzo moje zapachy, BARDZO! I mimo że na co dzień nie używam mydeł w kostce, postanowiłam zrobić w Pszczelim sklepiku niewielkie zakupy. Działo się to w listopadzie, więc wymyśliłam, że takie naturalne kosmetyki będą też ciekawym pomysłem na prezenty gwiazdkowe. Uff, jest dobry powód, więc można w spokoju wydawać. 


Ostatecznie w koszyku znalazły się trzy mydła bananowo-kokosowe, od których zaczęła się cała historia, a do tego mazidełka do ust i balsamy do skórek wokół paznokci. Wszystkie kosmetyki z Pszczelej Dolinki mają bardzo zachęcające składy, są bogate w oleje i – przynajmniej teoretycznie – powinny dobrze pielęgnować skórę. Krótkie daty ważności przypominają o naturalnym INCI, a amatorskie opakowania – o tym, że kosmetyki wytwarzane są ręcznie i powstają w małym świętokrzyskim gospodarstwie, a nie na bezdusznej taśmie produkcyjnej. Moje zdjęcia z kolei przypominają, że jestem pierdołą, bo nie uwieczniłam kosmetyków bez folii i z odkręconymi słoiczkami. To nic, to nic, wszystko Wam zaraz opowiem.

Jaka Pszczela Dolinka jest, każdy (hmm, mniej więcej) widzi, a jak z działaniem?


Banan i kokos – mydło naturalne owocowe

Zapach mnie nie rozczarował... przynajmniej na początku. Po otwarciu przesyłki odfrunęłam do Krainy Kosmetycznej Szczęśliwości i w ogóle nie planowałam powrotu. Wysypałam moje skarby na talerz i postawiłam na stole w salonie. No serio. Nie chciałam się rozstawać z tym aromatem nawet na chwilę i nie miałam nic przeciwko, żeby unosił się od blatu aż do sufitu. Trochę zdziwił mnie wygląd mydlanych kostek – u Gosi na wierzchu zanurzone były pociemniałe plastry bananów, a w mojej partii zamiast bananów, znalazłam suszone kwiatki. Bananowy pozostał skład: receptura zawiera bananową pulpę, ekstrakt z banana, a jakby komuś było mało, to jeszcze bananowy olejek (czyżby to on odpowiadał za ten oszałamiający zapach?!). Drugim ważnym składnikiem mydła bananowo-kokosowego jest też... tak, brawo: kokos! Tutaj w postaci oleju i wiórków, mających delikatne właściwości peelingujące. Chociaż nie, o ścieraniu naskórka nie ma tu mowy, co najwyżej o jego masowaniu – to przecież tylko wiórki, niewiele potrafią, takie małe ciapy z nich. Mimo zapewnień producenta o działaniu silnie nawilżającym, odżywczym i wygładzającym, niestety, nie jestem zadowolona z właściwości tego mydła. Kiedy myję nim dłonie lub ciało, zmydla się słabo, a aksamitną pianę udało mi się wytworzyć tylko wtedy, gdy używałam go do szorowania pędzli (w tej roli całkiem nieźle się spisało, ale nie powinno do tego służyć, bo w środku są różne, nie tylko kokosowe, farfocle). Poza tym ujmujący, słodki bananowo-kokosowy zapach wyraźnie osłabł już po kilkunastu dniach na talerzu. Miałam jeszcze nadzieję, że powróci do mnie w trakcie użytkowania, przynajmniej gdy mydło będzie namoczone i spienione, ale nie... im więcej piany i moczenia, tym mniej kokosa i banana, które prawie natychmiast ustąpiły miejsca zwykłemu zapachowi mydła toaletowego w kostce za dwa złote. Próba prysznicowa z bananem i kokosem wypadła przeciętnie – słabo spienione mydło umyło mnie... jakoś, ale do euforii czy jakiejkolwiek przyjemności było daleko. Nie wysuszyło mi skóry, ale też nie nawilżyło, a już na pewno nie „silnie”. Ostatecznie zużyłam moją kostkę tylko do mycia rąk, podczas gdy obok na umywalce stała butla mydła w płynie, z którego korzystała na co dzień rodzina. Z tygodnia na tydzień mycie rąk mydłem bananowo-kokosowym stawało się coraz większą karą i tęsknie spoglądałam na chemiczny, ale ładnie pachnący mydlany żel, który pięknie się pieni, uwodzi zapachem i cieszy oko estetycznym opakowaniem. Moim zdaniem kostka Pszczelej Dolinki jest niestety zupełnie przeciętna, a fakt, że nie jest cięta nożem, tylko wyciągana jako pomarszczony kocmołuch z oddzielnej foremki, też nie dodaje jej uroku. Doceniam pomysł autorki na linię bananowo-kokosową, bo jest naprawdę ciekawy. Mam nadzieję, że kolejne partie mydeł będą coraz lepszej jakości.

/12 zł za ok. 110 g/


Mazidełko miodowe do ust ręcznie wyrabiane

Czas na łyżkę miodu w tej beczce dziegciu. Łyżkę miodu w sensie całkiem dosłownym. W sklepie Pszczelej Dolinki kupiłam dwie wersje miodowego mazidełka do ust: Owoce i shea oraz Shea, kakao i awokado. Oba produkty mają tę samą bazę: wosk pszczeli, masło shea i miód, różnią się nieco smakiem, zapachem i konsystencją. Jako pierwsza na moje usta trafiła wersja owocowa, której działanie...absolutnie mnie zachwyciło. Do słoika dołączono malutką, przezroczystą szpatułkę (wygląda trochę jak chochla do zupy dla lalki Barbie), co daje nam możliwość przynajmniej częściowego zachowania higieny w tak niehigienicznym opakowaniu jak słoik. Mazidełka z Pszczelej Dolinki przywiodły mi na myśl mój ukochany balsam do ust z Nuxe – konsystencja wersji owocowej jest bardzo podobna, a nawet lepsza, bo gładka (w Nuxe często można trafić na miodowe kryształki). Mazidełkoświetnie i łatwo rozsmarowuje się po ustach, pozostawia tłustą, przyjemnie słodką warstwę, która stanowi dobrą ochronę w mroźne i wietrzne dni, a na co dzień skutecznie pielęgnuje spierzchnięte, poobgryzane wargi. Pachnie bardzo delikatnie – suszem z polnych kwiatów. Przetestowałam to mazidełko w warunkach naprawdę ekstremalnych – najpierw na sylwestrowym wyjeździe na Słowację (minus pierdylion stopni i wiatr), potem w czasie konkretnej naustnej posuchy, a ostatnio po nieszczęśliwym wypadku mojego syna, którego śliczne, delikatne usteczka niefortunnie zderzyły się z gorącym rondlem. W tym ostatnim przypadku naprawa oparzonej skóry była oczywiście dużo bardziej skomplikowana (antybiotyk, gencjana, hydrożel), ale w późniejszej fazie gojenia i regeneracji mazidełko z woskiem, shea, a także olejami: brzoskwiniowym, żurawinowym i z pestek arbuza, okazało się nieocenionym pomocnikiem. Jedyne, co mi w nim nie pasuje, to ogórkowy posmak (to przez te arbuzowe pestki), ale wybaczam, bo naprawdę dobrze działa.

Mazidełko numer dwa – z shea, masłem kakaowym i masłem awokado– miałam przekazać dalej w świat, ale w końcu skitrałam je dla siebie, bo byłam ciekawa, jak wypadnie w porównaniu z poprzednikiem. Najpierw zaskoczyła mnie twardsza konsystencja– ta wersja jest już daleka od balsamu Nuxe, a zbliża się do masełek w blaszanych puszkach od Nivei (a może nawet jest jeszcze bardziej zbita?). Wciąż łatwo się wsmarowuje i daje na ustach podobny efekt, więc dobra nasza. Zapach ma ledwo wyczuwalny, ale nie umiem go określić. Nie jest zbyt miły, za to naprawdę bardzo dyskretny, więc nie stanowi żadnego problemu. Najbardziej cieszę się, że ten balsam nie ma posmaku ogórka – to było dosyć męczące doznanie. Smakuje tak samo neutralnie jak pachnie i chyba słodycz miodu jest mniej wyczuwalna niż w wersji owocowej. Nie mogę powiedzieć z całą pewnością, że jest tak samo skuteczny jak poprzednik, bo na razie nie był wystawiany do podobnie hardkorowych zadań, ale skład pozwala mi wierzyć, że na nim też mogę polegać – w czasach pokoju i niewielkich problemów skórnych jeszcze mnie nie zawiódł.

/12 zł za 10 ml/


O balsamach do skórek się nie wypowiem, bo zgodnie z pierwotnym założeniem, przekazałam je Świętemu Mikołajowi, żeby sobie wkomponował w prezenty gwiazdkowe. Przygoda z Pszczelą Dolinką pozostawiła mieszane uczucia: zniechęciła do dalszych testów kostek mydlanych, ale bardzo pozytywnie nastawiła do produktów na bazie wosku pszczelego i miodu. Muszę jeszcze wypróbować podobny kosmetyk z Lawendowej Farmy i porównać ich jakość. Jeśli kiedyś się to wydarzy, na pewno dam Wam znać.

Świąteczny zestaw Too Faced z bliska + pierwsze testy kosmetyków marki

$
0
0
Ha, myślałyście, że będzie o zajączkach Too Faced, które uroczo prężą zadki, trzymając w pyszczkach nowe, limitowane szmineczki? Ależ nie, dziś pokażę Wam zestaw, który był w sprzedaży w Sephorach... przed Bożym Narodzeniem. Podobno lepiej późno, niż wcale. Miałam sobie darować opowiadanie o moim słodkim, różowym pudełku, ale zmieniłam zdanie, bo przyszło mi do głowy, że możemy potraktować ten wpis jak relację z pierwszego spotkania z marką Too Faced. Tak właśnie było – gdy dostałam Le Grand Palais de Too Faced, pomacaliśmy się i obwąchaliśmy sobie zadki ten pierwszy raz. W sumie miło, że oprawa była iście królewska.



Ten niezwykły kosmetyczny cudak trafił do mnie za sprawą uważnie słuchającego męża, który po raz kolejny uszy miał otwarte szeroko niczym Dumbo w czasie lotu. „Ojeeeeej, jakie słodkie schoooodki! I ten różowy pokoiiiiiik!” – hm, najwyraźniej Le Grand Palais po prostu sobie wypiszczałam. Dobra moja, bo nie miałam wcześniej do czynienia z produktami Too Faced. Nie dałam się porwać blogerskim masowym zakupom Chocolate Barów, a jednak ciągle gdzieś przewijała się myśl: a może przegapiam coś naprawdę fantastycznego? Właściwie to wiecznie mam takie wrażenie – wystarczy mała przebieżka po zaprzyjaźnionych blogach i już jestem przekonana, że omija mnie Bardzo Wiele Istotnych Rzeczy. Sądzę, że ten stan umysłu wkrótce uzyska swą nazwę medyczną (blogogorączka?) i kod ICD-10. 


Świąteczny zestaw to paleta cieni, różów i produktów do konturowania, maskara Better Than Sex, pomadka w kremie Melted i baza pod cienie Shadow Insurance. Zestaw ciekawy (choć niezbyt spójny) kolorystycznie i naładowany po brzegi brokatem. Ma być gwiazdkowo, wyjściowo, elegancko. I jest! 


Cienie są miękkie i dobrze napigmentowane, chociaż niektóre kolory rozczarowały mnie już przy swatchowaniu. Większość cieni bardzo się osypuje, część szybko traci moc przy rozcieraniu... No nie wiem. Są jakieś... nie-takie-jak-trzeba. Najbardziej rozczarowujący jest pięknie prezentujący się w palecie, granatowy, brokatowy Midnight In Paris, który po przeniesieniu na rękę zmizerniał i przy bliższym kontakcie okazał się praktycznie niezdatny do użytku. Podejrzewam, że może dałoby się odzyskać sensowność tego cienia, aplikując go (nie łudźmy się: i tak z wielkim trudem) na kleistą bazę do brokatów. Niestety, producent nie dołączył  takowej do zestawu, mimo że w ofercie Too Faced jest coś takiego jak Shadow Insurance Glitter Glue. Wśród cieniasów mamy jeszcze sąsiada Midnight In Paris – szaro-oliwkowy cień Eiffel (tępy, tracący pigment przy najmniejszym roztarciu), biało-srebrny brokat String Of Lights (nierozcieralny, osypujący się, bezsensowny) i Moon On Their Wings – śliczny, beżowo-złoty brokatowy cień, który przy przenoszeniu na powiekę całkowicie się dezintegruje: brokat sobie, reszta sobie – wszystko nie trzyma się kupy. 

Pozostałe cienie lepiej dają sobie radę w kontakcie z moimi tłustymi, opadającymi powiekami, choć i tak nie zachęcają mnie do sięgnięcia po słynne Chocolate Bary. Wykorzystałam tę paletę może ze trzy razy, a potem wrzuciłam do szuflady i jakoś od tego czasu nie miałam ochoty do niej wracać. Nie dała mi tego, czego się po niej spodziewałam, więc zakładam, że nasze dni są policzone.  


Oprócz średniej jakości cieni mamy tu dwa matowe róże – chłodny Skyline i ciepły, koralowy Stardust. Są w porządku, nie robią plam i nieźle się trzymają policzków. Puder rozświetlający Flush daje delikatny, przyjemny efekt. Myślę, że nadawałby się zarówno do podkreślania kości policzkowych, jak i aplikacji na całą twarz, choć tego drugiego nie próbowałam, bo i bez rozświetlacza mogę się radować niesłabnącym blaskiem sebum przez caaaaaaluteńki dzień, miesiąc, rok. Mój osobisty smalec jeszcze nigdy mnie nie zawiódł – towarzyszy mi dzielnie zarówno na twarzy, jak i na biodrach, brzuchu i w paru innych strategicznych miejscach. Kończąc wątek pudrów do twarzy: żałuję, ale nie przyda mi się bronzer Sun Bunny. Jest zdecydowanie za ciepły i nawet na powiekach nie wyglądałby u mnie ładnie, w razie gdybym zapragnęła zamienić go w cień. Teksturę ma obiecującą, no ale. 


Melted Liquified Long Wear Lipstick to już nieco inna historia. Do zestawu producent dołączył odcień Melted Peony, który jest konkretnym, rzucającym się w oczy różem o satynowym wykończeniu (na moich zdjęciach nie widać tej mocy, ale możecie mi wierzyć na słowo – to nienaturalny, wyrazisty róż). Faktura tej kremowej pomadki kojarzy mi się z wycofaną już serią matowych Manhattanów Soft Mat Lipcream, a z tych bardziej współczesnych – z Rouge Edition Velvet od Bourjois. Melted Peony jest na ustach bardzo intensywna i zwraca uwagę. Nie czuję się dobrze w takich Barbie-kolorach, ale obiektywnie jest to dobrej jakości kremowa pomadka, którą miło się aplikuje i nosi. Nieodciśnięta w chusteczkę, będzie zostawiać ślady na szklankach, sztućcach i wszystkim, co tylko. Ściera się wolno, przyzwoicie. Nie będę pewnie wracać do tego odcienia, ale chętnie wypróbuję jakiś inny z gamy Melted. Swoją drogą nie rozumiem, czemu producent dodał do tego zestawu akurat Melted Peony. No tak, ten intensywny róż pasuje do idei pokoju księżniczki, ale za to nie chce się komponować z cieniami z Le Grand Palais. Coś tu nie gra.

Przy okazji możecie podziwiać osypujący się z cieni brokat. 

Tusz do rzęs o obiecującej nazwie Better Than Sex ma robić wszystko: podkręcać, wydłużać i jeszcze zwiększać objętość. Do tego producent zachwala jego intensywny czarny pigment. Obietnic jest dużo, ale czy mają cokolwiek wspólnego z rzeczywistością? Eeee, trochę. Czerń faktycznie jest piękna i głęboka, podobnie jak w maskarze Sephory Outrageous Curl w odcieniu Ultra Black. Szczotka wygląda jakoś tak... chaotycznie? Podobno jej kształt ma przypominać klepsydrę, a klepsydra – nawiązywać do kobiecej figury (doprawdy nie wiem, po kiego melona). Jestem zadowolona z efektu, chociaż i tak nie poleciałabym po niego do sklepu w podskokach, zważając na fakt, że pełnowymiarowe opakowanie kosztuje 95 złotych. Szczotka nieźle wyczesuje, dodaje też nieco objętości (o podkręcaniu się nie wypowiem, bo mam naturalne wywijasy). Niestety, problemy zaczynają się później: tusz stopniowo znika z rzęs i ma tendencję do osypywania (im dłużej otwarty, tym mu gorzej). Za prawie 100 złotych mam prawo oczekiwać zdecydowanie lepszej jakości. Jeżeli dla kogoś to jest better than sex, szczerze współczuję. 


Nie wypowiem się na temat bazy pod cienie, bo jeszcze jej nie otworzyłam. Opinie ma obiecujące, więc może to ona uratuje honor Too Faced. Na razie szału nie ma. Delikatnie mówiąc.

Mój ulubiony nie-ideał: Guerlain – Tenue de Perfection /recenzja/

$
0
0
Z podkładem Tenue de Perfection była taka historia: poszłam do perfumerii po Lingerie de Peau, o którym naczytałam się wiele pozytywów i miałam wielką ochotę wypróbować go na własnej skórze, a wyszłam z Tenue, ponieważ przemiła pani ekspedientka całkowicie wybiła mi z głowy LdP po tym, jak usłyszała o mojej mieszanej cerze. Gdy wychodziłam z perfumerii z Tenue de Perfection, byłam przekonana, że mój pierwotny pomysł był równie idiotyczny, co dobranie sobie podkładu w odcieniu tan do cery ivory lub popicie obiadu ketchupem. Ale im bliżej byłam domu, tym bardziej się wkurzałam na samą siebie, bo stało się to, czego zazwyczaj unikam: ktoś mi coś wcisnął, a ja przyjęłam to z wdzięcznością i jeszcze na odchodnym pomerdałam wesoło ogonkiem.


Przyznać jednak trzeba, że owo wciskanie nie było tak całkiem bez sensu. Moja cera bardzo mocno przetłuszcza się w strefie T, mam na skórze mnóstwo nieestetycznych zaczerwienień (z tego miejsca pragnę pozdrowić moje płytko umiejscowione naczynka), a podkład Guerlain ma za zadanie matować, porządnie ukrywać wszelkie skórne obciachy i jeszcze przy okazji nie obciążać. Wiele obietnic, ale podkład z półki premium łaski robić nie powinien.

Do tej pory miałam niewielkie doświadczenie z fluidami w cenie 70+ złotych, dlatego od pierwszej chwili urzekło mnie estetyczne, dopracowane opakowanie Guerlain. Ładnie wyprofilowana butelka z ciężkiego szkła, z precyzyjną pompką – no łał, luksus, przynajmniej w porównaniu z MAC-ami i śmieszniutkim, plastikowym Benefitem


Niewątpliwą zaletą Tenue de Perfection jest jego ochrona przeciwsłoneczna. SPF 20 i PA++ to już poziom, dzięki któremu nie boję się wyjść na ulicę bez kremu z filtrem. Oczywiście w sezonie słonecznym zawsze staram się traktować skórę SPF pięćdziesiątką, ale kiedy mi się spieszy, podkład zapewniający przynajmniej o połowę mniejszą ochronę jest bardzo pożądanym zjawiskiem w kosmetyczce, bo choć trochę zmniejsza ryzyko nabycia profesjonalnie świnkowej opalenizny oraz paru nowych zmarszczek w gratisie. 

Mój odcień to 01 Beige Pâle. Kupiłam go rok temu wczesną wiosną i – jak mi się wydawało – całkiem nieźle pasował do bladej po zimie skóry (zresztą to najjaśniejszy odcień z palety, więc jeśli chciałam wypróbować Guerlain, nie miałam nic do gadania). Zaaplikowałam go na twarz, zgrał się z cerą super (przy okazji: ślicznie pachnie!), a potem oddałam się czynnościom matczyno-kurzo-domowym. Pół godziny później zerknęłam w lusterko, żeby sprawdzić, czy podkład dobrze się uleżał i... i okazało się, że uleżał się wybitnie źle. Co najmniej o jeden ton gorzej, niżbym sobie tego życzyła. Nie spodziewałam się, że coś, za co zapłaciłam prawie 250 złotych, może się tak brzydko i mocno utleniać na twarzy. Już na zdjęciu poniżej możecie zauważyć, że wyschnięty brzeg mojej próbki na dłoni wyraźnie ściemniał względem wciąż mokrej reszty. No słabo. Aha, pani w perfumerii po spojrzeniu na moją skórę fachowym okiem poleciła mi numer 02. To ja się uparłam, że chcę jedynkę. Może czegoś nie wiem i – wbrew wszelkim prawidłom kosmetycznego świata – dwójka byłaby jaśniejsza?* 


No więc wiecie już, że Tenue de Perfection wcale taki perfekcyjny nie jest. Właściwie po pierwszej aplikacji uznałam, że jest beznadziejny i wpakowałam go niezbyt głęboko do szuflady z zamiarem puszczenia dalej w świat. Dzięki namowom pewnej rozsądnej istoty postanowiłam zatrzymać TdP do lata i sprawdzić, co się wydarzy, gdy zacznę go stosować na ocieploną słonecznymi promykami twarz.
Lato nadeszło i... szok. Beige Pâle pasuje idealnie! Przy aplikacji trochę za jasny, ale po paru minutach na twarzy tssssst, szybkie tlenowe przypiekanie i oto mamy fresz bejkt Agatę w odcieniu zupełnie standardowym, naturalnym i właściwym. Et voilà!

Sam podkład wydaje się dość ciężki jak na wakacyjną smażalnię, ale zaskoczył mnie trwałością. Używałam go w zeszłym roku w trakcie tatrzańskiego urlopu i przez resztę miejskiego lata. Zrobiłam też coś nietypowego (przynajmniej dla siebie) i któregoś dnia postanowiłam wypaćkać się rano przed wyjściem na szlak. Delikatna, cienka warstwa zapewniła mi całkiem przyzwoite pamiątkowe fotografie – pierwszy raz w życiu nie byłam różowa na zdjęciach z górskich szczytów! – choć oczywiście przy dużym wysiłku fizycznym i/lub wysokiej temperaturze potrafił się trochę zetrzeć z nosa, brody czy z okolic kości policzkowych. Wiadomo, że w idealnym świecie sportowców w ogóle nie powinno go być na mojej twarzy, ale pierwszego dnia byłam ciekawa, jak się zachowa odrobina tapety w tych nietypowych okolicznościach przyrody, a potem już nie widziałam powodu, by nie nakładać Tenue de Perfection (przy okazji spełniał funkcję ochronną przed agresywnymi atakami słońca).

Bardzo podoba mi się jego krycie, które można budować od średniego do mocnego, i jednoczesny brak efektu maski. Dotychczas świat podkładów wydawał mi się zero-jedynkowy: albo miałam na twarzy coś lekkiego i lekko kryjącego, albo tradycyjną szpachlę typu Revlon Colorstay, która ukrywała wszystko, włącznie z rysami twarzy. Tu mamy coś pośredniego: niezbyt ciężki fluid, który zakryje większość niedoskonałych miejsc na twarzy, ale nie rozwiąże wszystkich skórnych problemów. Kolejny plus: nie zapycha. Podkładowi nie mogę też odmówić właściwości matujących – oczywiście w upale czarodziejskie moce nie wystarczają na długie godziny, ale ewidentnie jest to podkład, który rozumie, o co chodzi w zmatowieniu cery. Gdyby nie zbyt ciemna paleta kolorów, używałabym Tenue de Perfection przez okrągły rok, bo według mnie w chłodnych miesiącach spisywałby się jeszcze lepiej.

To nie jest podkład dla każdego – widziałam w internecie różne opinie na jego temat – ale w duecie z bibułkami matującymi staje się mocnym zawodnikiem. Choć nie jest idealny (przecież paskudne ciemnienie prawie go zdyskwalifikowało!), w tym sezonie bardzo chętnie do niego wrócę.

Ciekawostka na koniec: kilka miesięcy później zakupiłam Lingerie de Peau i... jest dobrze! Szczegóły niebawem.

Pojemność: 30 ml
Cena: ok. 250 zł
Ocena: 4+/6

*A propos nieprawidłowości w tym, co winno być prawidłowe: Guerlain też trochę komplikuje nam życie, bo jasne odcienie to zarówno 01, jak i 12 – ten drugi to Rose Clair, jasny podkład z różowymi tonami. 

Szwajcarski szarak: Mavala nr 152 – Mauve Cendré

$
0
0
Zanim wiosna rozkręci się w pełni, pokażę Wam jednego z moich ulubionych lakierowych smutaśników. Akurat ja używam tego typu odcieni przez cały rok, ale wiem, że na blogach w słoneczne miesiące królują wszystkie kolory tęczy, a bardziej stonowanych, ciemniejszych i nudniejszych egzemplarzy należy poszukiwać w półroczu jesienno-sraczkowo-zimowym.


Wiecie, że kolekcja miniaturowych lakierów Mini Color szwajcarskiej Mavali ma 54 lata? Sama firma jest jeszcze bardziej emerycka, bo już w 1959 roku wprowadziła na rynek swój pierwszy, rewolucyjny (przynajmniej jak na tamte czasy) utwardzacz do paznokci, który do dziś pozostaje bestsellerem marki. Mavala specjalizuje się w artykułach do manikiuru, ale sprawy zaszły tak daleko, że przyszedł moment, w którym na rynek posypały się produkty pielęgnacyjne do twarzy i ciała, akcesoria, a nawet szminki. Szaleństwo, chociaż zastanawiam się, czy firmie wyszło to na dobre i czy opłacało się inwestować w nowe kosmetyczne technologie i receptury w czasach, gdy konkurencja jest ogromna, a marka kojarzy się wyłącznie z produktami do paznokci. No ale to jakby nie mój problem.

Na stronie producenta można obejrzeć kolekcję prawie 200 lakierów Mini Color w różnych kolorach i wykończeniach, a numeracja kończy się na 399, co pozwala przypuszczać, że dokładnie 399 formuł zostało wypuszczonych na rynek przez te wszystkie lata (brawo, geniuszu, jak na to wpadłaś?). Dużo. Fajnie. Czy warto się zainteresować? Mój szarak podpowiada mi, że tak. 


Do malowania paznokci jestem totalnie niezdolna, dlatego szczególnie ważne są dla mnie: wygodny pędzelek, nielejąca formuła i szybkie wysychanie. Mavala oferuje wszystkie niezbędne luksusy –  pędzelek jest wąski, idealnie przycięty i łatwy w obsłudze, a lakier ma odpowiednią gęstość i schnie w przyzwoitym tempie, szczególnie jeśli wspomożemy go przyspieszającym wysychanie top coatem. Na dnie pływają zawsze chętne do pomocy dwie stalowe kulki, a lakier przez dwa lata mieszkania w mojej szufladzie nie zmienił koloru ani gęstości. Postanowił się też nie rozwarstwiać. Miło z jego strony, prawda?

Odcień Mauve Cendré to taki kremowy, nieoczywisty szarak, który bardzo przypomina mi mojego innego ulubieńca – Chinchilly od Essie. Jest szaro-brązowy, przełamany fioletem, a przy nieoptymalnym świetle potrafi zmienić się nawet w czekoladowy brąz. Pasuje do wszystkiego, co mam w szafie (nietrudno się dopasować, bo w mojej szafie mieszkają głównie ciemnogranatowe rurki i pełno czarnych bluzek różnego typu) i mogę pomalować paznokcie raz a dobrze, a potem przestać się nad nimi zastanawiać. Nie rozpraszają – to dodatkowa zaleta.

Nie wiem, czy powinnam wypowiadać się na temat trwałości, bo na moich paznokciach rzadko który lakier dobrze sobie radzi, a już absolutnie każdy migusiem ściera się z końcówek. Ten końcówkom też nie odpuszcza, ale często pokazuję mu faka i obcinam paznokcie na krótko. Jeżeli końcówki nie istnieją, a więc nie dają się wytrzeć, Mauve Cendré trzyma się co najmniej trzy dni. Zwykle zmywam go w okolicach dnia piątego, co naprawdę dobrze o nim świadczy, a nieco gorzej świadczy o mnie, bo lakier, niestety, nie wygląda już wtedy najlepiej.

Ciekawe, czy na sali jest jeszcze jakaś miłośniczka takich mało emocjonujących kolorów. Jeśli tak, niech da znać i uściśnijmy sobie dłonie. 

Pojemność: 5 ml
Cena: 29 zł
Dostępność: Douglas.pl


Kneipp – Radość życia – aromatyczny płyn pielęgnujący pod prysznic /recenzja/

$
0
0
Żel pod prysznic Kneipp trafił w moje skromne progi, ponieważ – drodzy producenci i sprzedawcy – warto rozdawać próbki. Jedną taką tłuściutką (6 ml) próbeczkę żelu dostałam gdzieś_tam do jakichś_tam zakupów, zabrałam ją na którąś_tam weekendową wyprawę i... zachwyciłam się. Próbka Kneipp pozwoliła mi wyprać wszystkie swoje członki (na członki pozostałych członków rodziny niestety nie wystarczyło, no ale przecież to tylko jedna mała saszetka, nie mam więc żelużalu). W każdym razie tak to się robi. Rozdaje się próbki i czeka, aż cyferki na koncie zaczną się kręcić. 


Ja i Kneipp – typowa miłość od pierwszego niuchnięcia. Mój nos jest tak wyczulony na wszelkie fałszywe nuty w kosmetykach, że już nawet zaczęłam snuć przypuszczenia, jakoby prawdziwie piękne kompozycje zapachowe nie istniały w przyrodzie. Prawdopodobnie wynika to z faktu, że od dłuższego czasu zużywam zapasy, czyli zbiór mniej lub bardziej przypadkowych kosmetyków, które zasilały szafki dawno temu, często w sposób nieprzemyślany lub w wyniku otwarcia jakiegoś szajni czy innego glossi boksa. Te czasy minęły, ale spuścizna pozostała i wciąż ma się dobrze. 

Kneipp ocalił mnie i mój nos. Kupiłam go niedawno, zupełnie niespontanicznie, właśnie w wyniku wywąchania wspomnianej saszetkowej próbki. Myślę, że magia tego zapachu tkwi w tym, że przy pierwszym kontakcie kompletnie nie spodziewamy się siły rażenia, jaką przewidział dla nas producent. Ja byłam w szoku, kiedy wylałam na dłoń zawartość mojej próbki. Zapach żelu Enjoy Life, który po przetłumaczeniu na polski brzmi dość idiotycznie, zgodnie z obietnicą producenta zaraża cytrusowym optymizmem. W środku beznadziejnej jesienio-zimy do moich nozdrzy dotarła totalnie intensywna woń skórki cytrynowej, którą producent uzyskał dzięki prostej i oczywistej kompozycji dwóch aromatycznych olejków: z werbeny (tu tajemniczo opisanej jako guzik komukolwiek mówiąca litsea cubeba) i... ze skórki cytrynowej. Takie proste połączenie, a jakie skuteczne!

Skład dla bardziej wnikliwych ode mnie.

Cytryna z butelki Kneipp jest na tyle słodka, że przypomina mi cukierki z gęstą, owocową masą w środku (klimat nimm2) albo oranżadę z papierowych torebek, którą w latach 90. wszyscy zżeraliśmy brudnymi paluchami prosto z opakowań, bo po wymieszaniu z wodą traciła cały swój pierwotny urok. Mogłoby to oznaczać, że zapach jest chemiczny, ale to nieprawda. Jest równie chemiczny co świeżo starta skórka posypana cukrem, a do tego bardzo intensywny, rześki i energetyzujący. Dla mnie bajka.

Jeśli chodzi o właściwości tego żelu, zwanego przez polskiego dystrybutora „aromatycznym pielęgnującym płynem pod prysznic”, tu też nie ma się do czego przyczepić – Radość życia jest z tych średnio gęstych – wydostaje się z butli w sposób w pełni kontrolowany i nie robi przy tym problemu użytkownikowi, a stojąca na głowie, wygodna butelka z miękkiego plastiku sprawia, że użytkowanie jest bardzo przyjemne. Po SLeS w składzie spodziewałam się tylko nieco intensywniejszej piany, ale pewnie nie można mieć wszystkiego, a poza tym w duecie z plastikową myjką pieniło się to wszystko konkretnie, więc zupełnie nie mam na co narzekać.

Po tym oszałamiającym doświadczeniu jestem ogromnie ciekawa, jak prezentują się pozostałe zapachy i produkty Kneipp. Sądząc po tym, co pisze Ania z bloga Kosmetykoholizm.pl, jest się w czym zakochiwać :)

Pojemność: 200 ml
Cena: 14–18 zł
Ocena: 6/6
Dostępność: marka dostępna jest w drogeriach Natura, Rossmannach i Super-Pharmie, ale tylko w tym ostatnim widziałam recenzowany płyn pod prysznic.


Yves Rocher – Tradition de Hammam – balsam odżywczy z olejkiem arganowym i kwiatem pomarańczy /recenzja/

$
0
0
Yvesrocherowy słój niedawno dobił dna, więc czas podzielić się wrażeniami. Aż się zdziwiłam, że ten balsam wciąż jest w sprzedaży, bo ja tu sobie powoli zużywam zapasy, których duża część to gratisy z pradawnych zamówień w sklepie Yves Rocher, a tymczasem marka stopniowo i cichcem przewala swój asortyment. Zmienia składy, nazwy, wycofuje całe linie, wprowadza nowe... Świat idzie do przodu i inne tararara, a ja jak zwykle ledwo nadążam. 


Z balsamem z serii Tradition de Hammam zdążyłam się elegancko rozprawić zarówno w kontekście daty ważności (halo, zostało jeszcze parę miesięcy do oficjalnego się_zepsucia, jest postęp!), jak i bycia na czasie: mieniący się złotem i brązami kartonik ze słoikiem w środku wciąż wdzięczy się do nas na półkach w salonach Yves Rocher! To niewątpliwy sukces, dalej nie poszło już tak dobrze: używam obecnie kremu pod oczy i kremu na dzień z serii Ovale Lifting i w międzyczasie dowiedziałam się, że te kosmetyki oficjalnie już nie żyją – Ovale Lifting została zastąpiona linią Serum Végétal*, która – sądząc po kilku przeczytanych recenzjach – wcale lepsza nie jest. Delikatnie mówiąc.  

Wróćmy do Hammamowej tradycji. Na pewno warto pochwalić estetykę opakowań, które cieszą oko i zachęcają do zanurzania nosa i paluchów w tych wszystkich orientalnych smakołykach. No właśnie, jeśli o Oriencie mowa – spodziewałam się, że po wsadzeniu nosa w słoik dotrą do mnie piękne, korzenne nuty. Niestety, zamiast nich do nozdrzy doleciał cierpki zapach kwiatu pomarańczy (który nie ma absolutnie nic wspólnego z zapachem owocu). Wygląda na to, że nie przepadam za kwiatem pomarańczy, ma w sobie coś z lat 90. Może pachnie jak świeżo podlane pelargonie? Albo jakieś szpetne wiechcie, które stroiły nam peerelowskie wnętrza? Nie mogę sobie teraz przypomnieć, ale to bardzo nie mój aromat. To nie są oczywiście jakieś odrażające nuty, ale jakbym powąchała coś takiego w sklepie, nigdy nie zdecydowałabym się na zakup akurat tego kosmetyku. Tyle jest na świecie atrakcyjniejszych kompozycji. W sumie nie powinnam się dziwić, że poległam w starciu: imagination vs. reality, bo to nie pierwszy raz (tylko drugi). Po spotkaniu z maseczką do twarzy i włosów z tej samej serii byłam podobnie rozczarowana, tyle że tam zderzyłam się z dużo ładniejszym zapachem pieczonego jabłka (bez cynamonu, naprawdę zero konotacji ze Wschodem). 
Skoro zapach nie taki, dla uratowania honoru balsamu odżywczego YR wypadałoby zachwycić się resztą. Tylko że to trudne. 


Jak widać na załączonym obrazku, skład daleki jest od natury, więc te wszystkie pierdoły Yves Rocher o naturalnych kosmetykach są bardzo mocno na wyrost. To znaczy oni pewnie nie kłamią i składniki aktywne faktycznie pochodzą z ekoupraw, ale nie wiem, po co właściwie ten wysiłek, skoro konsumenci, którym zależy na ekologii i bliskich spotkaniach z naturą, i tak odrzucą tego typu kosmetyk po obejrzeniu INCI (a bo parabeny, a bo PEG-i, a bo alkohol denaturowany, itd. itp.). Dla mnie trochę wszystko jedno, bo używam zarówno mikstur naturalnych, jak i napakowanych chemią po kokardy, ale świadomi eko-naturalni wyborcy będą raczej zniesmaczeni. Na plus: woda różana zaraz po wodzie zwykłej i olej arganowy w trzeciej, a nie w ostatniej linijce. Hmm, tylko dlaczego olejek z kwiatu gorzkiej pomarańczy, który jest tu obok arganowego flagowym składnikiem balsamu, znajduje się na najostatniejszym z ostatnich miejsc? Odpowiedź brzmi: bo może.

Niespecjalnie podoba mi się też połączenie szerokiego, ładnego słoja z bardzo lejącą konsystencją. Kilka razy balsam wylądował na naszej niewydarzonej desce barlineckiej, bo ześlizgnął się z palców w czasie lotu na moje cielsko. No ale podobno najważniejsze jest działanie. I tu mam najlepsze wieści. Balsam wchłania się szybko, nie zostawia tłustej warstwy okluzyjnej, za to zostawia skórę świeżą i zadbaną. Poziom nawilżenia prawdopodobnie nie będzie szałowy dla klasycznego suchara, ale mniej wymagająca skóra powinna być usatysfakcjonowana. U mnie balsam działał dobrze, ale w tym sezonie grzewczym nie miałam problemów z utrzymaniem dobrego poziomu nawilżenia nóg i ramion (zwykle tam bywało najnędzniej).

Biorąc pod uwagę wady balsamu Tradition de Hammam, cena regularna 67 złotych wydaje się być paskudna. Promocje w Yves Rocher oczywiście hulają aż miło, ale według mnie to wciąż za dużo (halo, pojemność to tylko 150 ml! sporo mniej niż w standardowych kosmetykach do pielęgnacji ciała). Ogólnie chyba nie warto. Tyle innych wspaniałości na tym świecie.

Pojemność: 150 ml
Cena: regularna 67 zł, ale YR oferuje klientom niekończące się promocje i rabaty (obecnie ten balsam można kupić w promocji za 47 zł)
Ocena: 3/6


*To nie koniec złych wiadomości. Nie ma też z nami mojej ulubionej linii do cery wrażliwej – Active Sensitive. Została zastąpiona serią Sensitive Végétal, w której nie ma już żadnego toniku dla wrażliwców, a ja właśnie darzyłam wielkim uczuciem tonik Active Sensitive i nie mam go czym zastąpić. Mojej mamie YR zabrało jakiś czas temu ulubiony podkład i zastąpiło go innym, dużo ciemniejszym. Czy mi się wydaje, czy to bez sensu?

Projekt denko, odc. 36

$
0
0
Moje śmieci w tym miesiącu spóźnione, bo zamiast je opisywać, odbywałam 30-kilometrowe spacery po Trójmieście i zajmowałam się szeroko pojętym bumelanctwem. Bardzo odświeżające wydarzenie sportowo-kulturalno-randkowe. W dodatku gdzieś między Gdynią a Sopotem przywitała nas prawdziwa wiosna z przebłyskami lata. Miło sobie powspominać w ten kolejny zimny dzień, których, kochana wiosno, masz coraz mniej do zużycia! 


Powót do domu był trudny, wszystko mnie w środku bolało i wołało: zawracajcie! jeszcze tyle jest miejsc do odwiedzenia! Niestety, zamiast nich, czekały mnie już tylko odwiedziny na prywatnym kosmetycznym śmieciowisku i z tej właśnie wyprawy zdam Wam dziś relację. Zakładam, że z Waszej perspektywy to ciekawsze od widoczków z Gdyni i Helu, więc zabieram się do pracy. 


Po pierwsze: Balea. Wydawało mi się, że baleowe szaleństwo już za mną, ale nie, daleka droga – na szczęście nie przez mękę. Radosne opakowania DM-owych kosmetyków wciąż mnie tak samo cieszą – to dobra, niemiecka szkoła etykietowania. Zapasy już się mocno skurczyły, ale kilku reprezentantów czeskich DM-ów wciąż czeka na swoją kolej. 

Balea – Sheabutter Arganöl Handlotion– rzadkie, ale treściwe mleczko do rąk, które polubiłam za zapach (znany wcześniej z kremu do ciała z tej samej serii) i za fajne opakowanie z pompką. Gdy leżało w szafce, nie używałam prawie wcale. Po przeprowadzce na łazienkową półkę wystrzelało się do ostatniej pompki. Nie jest to jakiś mocny nawilżacz, ale przy regularnym używaniu poprawił stan dłoni. Gdyby miał konto na fejsie, z pewnością dałabym mu lajka. 

Balea Professional – More Blond Spülung – odżywka do włosów– właściwie linia profesjonalna w dużej, popularnej drogerii trochę mnie dziwi, bo przecież DM sprzedaje dla ludu, a nie dla wysoko wykwalifikowanych pracowników kosmetycznych upiększalni. Nie sądzę, żeby jakiś specjalista z branży włosowej postawił akurat na te kosmetyki w swoim salonie, ale może czegoś nie wiem o świecie? Odżywka do włosów naturalnie i nienaturalnie jasnych pachniała pięknie, kwiatowo, miała odpowiednio gęstą konsystencję, zapach utrzymywał się na włosach zachęcająco długo, ale niestety, okazała się dla mnie za ciężka. Ładnie wygładzała włosy i dodawała im mięsistości, ale w moim przypadku wyglądało to jak nieszczęście już po kilku chwilach od umycia głowy. 

Balea – Caribbean Dreams – pianka do golenia– pianka o właściwościach piankowych: po naciśnięciu... pianą się staje. Gęstą, bo to pianka do golenia. Pianka pomaga golić. Cóż więcej mogę napisać poza tym, że zapach ładnie kokosowy, a wydajność przyzwoita?

Balea – Atem Pause  – relaksujący żel pod prysznic – ładny, elegancki aromat, którego nie da się z niczym porównać, bo to autorska kompozycja Balei, więc rozmowa o zapachu przypominałaby śpiewanie o czarnym kwadracie na białym tle. Żel pienił się zacnie jak zwykle, był dosyć rzadki, zużyłam go z przyjemnością, ale specjalnie tęsknić nie będę. 


Perfecta Mama – Probiotyczny żel do higieny intymnej – mimo zmian, jakie zaszły w portfolio firmy kilka miesięcy temu (Perfecta poszerzyła ofertę żeli do mycia cipek o kilka nowych produktów), to wciąż mój ulubiony żel do higieny intymnej. Bezzapachowy, nie podrażnia, nie uczula, nie utrudnia. Wystarcza mi na 3-4 miesiące, a opakowanie z pompką bardzo dekomplikuje użytkowanie. To wersja przeznaczona dla matek świeżynek, więc trochę się postarali, żeby skład był odpowiedni. I jest. I w ogóle warto. A jeśli wolicie żele cipkowe z zapachem, przyjrzyjcie się ofercie niematkowej – do wyboru, do koloru. 

Carex – Pure Blue – mydło antybakteryjne w płyniemoja droga Luizka ubóstwia te mydła, ponieważ nie może znieść faktu, że świat zdominowany jest przez mikroby. Do tej pory myślałam, że do zachowania higieny rąk wystarczy mi zwykłe mydło, ale Lu wyprowadziła mnie z błędu. Jako że okres chorobowy trwa w naszym kraju około sześciu smętnych miesięcy, a srakorzygowirusami i innymi paskudami łatwo zarazić się między innymi poprzez nieodpowiednio zdezynfekowane dłonie, postanowiłam zwiększyć nasze szanse w tej nierównej walce z wirusami i na koniec jesienio-zimy dołączyłam do domowej antybakteryjnej pielęgnacji mydła Carex. Czyn był chyba słuszny, bo czuję się jakoś bezpieczniej, kiedy takie mydło stoi na umywalce obok zwykłego. A że do tego ładnie, rześko pachnie i dobrze się pieni, to już w ogóle szał macicy. Będą następne, na pewno. 

Isana – Mango & Pomarańcza – mydło do rąk w płynie– okazuje się, że wcale nie trzeba szukać mydlanego szczęścia za czeską czy niemiecką granicą, bo w polskich Rossmannach mieszka opakowanie uzupełniające płynnego mydła w przyjemnej dla nosa wersji z mango i pomarańczą. Nie jestem pewna, czy czuć tam faktycznie to mango, ale efekt końcowy jest bardzo dobry, a do tego cieszy mnie stan dłoni po regularnym użytkowaniu (zupełnie jak po płynie do mycia garów w glutowatej wersji balsam). Śmieszna cena również zachęca do powrotu, dlatego kolejne spotkanie wydaje się być nieuniknione. 


Ziaja – Tonik ogórkowy do cery suchej i normalnej– znany od lat przeciętniak, którego kupiłam z braku innych sensownych rozwiązań na jakimś weekendowym wyjeździe. Tonik Ziai krzywdy mojej cerze nie robi, ale też nie czyni jej nie wiadomo jakich wspaniałości. Do zachwytów daleko i nie jestem pewna, czy ogórkowy zapach jest super, czy do bani. W ogóle niczego nie jestem pewna w przypadku tego toniku. Plus za to, że nie lepi się po nim skóra.

Bioderma – Sensibio H2O– płyn legenda. Zmywa wszystkich, wszystko i w dowolnych okolicznościach, ale odkryłam dwie jego wady, które przeszkadzają mi w nazwaniu go ideałem. Po pierwsze: gorzki smak, o którym wielokrotnie wspominałam. Nie, zazwyczaj nie popijam miceli z gwinta, a jednak dociera do mnie ta gorycz. Po drugie: są takie dni, kiedy pozbywanie się wyjątkowo opornego makijażu oczu jest nieprzyjemne, bo trwa długo i kończy się lekkim pieczeniem, zupełnie jakbym ścierała tusz i kredkę tarką do stóp, a nie wacikiem. No ale może za mocno trę, prawdopodobieństwo jest spore, bo z natury jestem niecierpliwa i jak coś łatwo nie schodzi, to pewnie podświadomie wykonuję nerwowe ruchy i trę tak, jakbym wycierała kupę z tyłka Tomasza. Tak, tak, zdecydowanie jest taka możliwość. Bioderma jest przecież świetna i wszyscy to wiedzą.

Yves Rocher – Sebo Végétal – serum zwężające pory– w międzyczasie zmieniło opakowanie i kto wie, może też skład. Robiłam do niego wiele podejść, ale ostatecznie wywalam pół butelki, bo nie umiaem znaleźć mu dobrego zastosowania. Serum po wchłonięciu zostawia skórę pięknie matową, ale a) nie na długo, b) nie da się na nią nałożyć podkładu – wszystko się roluje. Na noc też nie było sensu aplikować czegoś takiego (mimo że producent to zaleca), bo wieczorami inwestuję w głębokie nawilżanie i odżywianie, a nie w jakieś rolujące się mazie, przypominające wykończeniem zasypkę do niemowlęcego tyłka. Wątpię, żeby to serum realnie zwężało pory. U mnie efekt wygładzonej skóry wynikał raczej z zatkania ich tą tajemniczą substancją. Myślę, że przy regularnym używaniu może zapychać. Ale zapach piękny.

Organic Therapy – Pore-Minimiser Face Serum– tu właściwie podobna sytuacja jak u kolegi wyżej. Marzyły mi się zwężone pory, lubię kosmetyki w formie serum, ale wygląda na to, że to się jakoś słabo komponuje. Serum rosyjskiego Organic Therapy ma lepszy skład od YR, wydaje się też lżejsze, ale niestety, nie dało mojej skórze niczego pozytywnego. Rolowało się tak samo intensywnie jak Sebo Végétal, a przy tym nie dawało matu ani ściągnięcia porów. Zero wygranych w tym losowaniu. 


Yves Rocher – Tradition de Hammam – balsam do ciała– pisałam o nim przed chwilą, więc nie ma sensu się powtarzać. Kosmetyk do zapomnienia. 

Yves Rocher – Pure Camille – krem do ciała i twarzy– fajny, mały słoiczek do zabrania w podróż,  konsystencja przyjemna, bo maślana, działanie raczej przeciętne, a zapach fatalny (w sumie zalatuje kwiatem gorzkiej pomarańczy, zupełnie jak koleś wyżej). Do ciała wystarczył na cztery razy, do twarzy nie próbowałam. Dawno niedostępny, bo to edycja limitowana.

Vichy – Aqualia Thermal – nawilżający krem do twarzy w wersji light dla skór wrażliwych – to wszystko brzmi pięknie i zachęcająco, a ja dałam się porwać jakiejś odjechanej promocji w Super-Pharmie i kupiłam go za mniej więcej 1/3 ceny, nie wchodząc w szczegóły. Dotychczas zupełnie nie było mi po drodze z pielęgnacją Vichy (dłuższą przygodę zaliczyłam tylko z żelem do mycia twarzy Normaderm, a i to zdarzyło się stosunkowo niedawno), dlatego ucieszyłam się, że dzięki dzikiemu rabatowi poznam którykolwiek z produktów do twarzy. Krem od początku zachwycił mnie cudnym, estetycznym, ciężkim słoikiem ze szkła, leciutką formułą i piękną, kwiatową nutą zapachową, ale niestety, przez te kwiaty przebijał się aromat alkoholu. Szybki rzut oka na skład i wszystko jasne. Jest mój wielki wróg. Zaraz po wodzie i glicerynie. Zapał opadł bezpowrotnie, zresztą zaraz okazało się, że alkoholowa formuła – zgodnie z przewidywaniami – nie działa dobrze w praktyce. Moja mieszana w kierunku tłustej cera szybko świeciła się jak psu jajca, a krem zdecydowanie nie nadawał się z tą swoją flaszką spirytusu dla wrażliwej lub/i podrażnionej cery. Smutna dyskwalifikacja, 2/3 słoika leci do kosza, co oznacza, że zapłaciłam pełną kwotę za zużytą część. 

Nuxe – Nirvanesque Light – krem do twarzy (miniatura) – zapowiadał się super, bo był naprawdę lekki i jednocześnie przyjemnie nawilżał. No ale Nuxe zmieniło w międzyczasie logo, nazwy swoich produktów i składy tych starych, dlatego nie ma o czym mówić, tylko trzeba wypróbować nową odsłonę. 

Na zdjęciu nieśmiało wychyla się wosk zapachowy Organique w wersji grejpfrutowej, który dostałam kiedyś od M., ale może lepiej niech się nie wychyla, bo był cienki, mało intensywny i ogólnie rozczarowujący. Ciekawostka: jako jedyny wypadł z kominka sam – nie musiałam korzystać z pomocy zamrażalnika. 


Na koniec szybki rzut oka w stronę wywalanej (bo przecież nie zużytej) kolorówki. Po pierwsze, postanowiłam rozstać się z kolekcją flamastrów do ust, które były moim chwilowym kaprysem, ale na dłuższą metę się nie sprawdziły. Inny niż zwykle efekt nie był w stanie wygrać z faktem, że malowanki schodziły z ust bardzo nierównomiernie i na dłuższą metę bardzo wysuszały. Obok flamastrów do ust widać czarny flamaster NYC do kresek– pomysł jeszcze gorszy od poprzedniego. W praktyce produkt NYC nie różni się niczym od zwykłego, ostro zakończonego markera. Nie da się go ani poprawić, ani zmyć – zachowuje się prawie jak makijaż permanentny. Do kosza idą też dwa podkłady: Revlon Colorstay w wersji Whipped, który wypada o wiele gorzej od normalnego Colorstaya i White Perfect Pearl od L'Oréal. Możliwe, że kupiłam Colorstaya w wersji do skór normalnych i suchych, bo na mojej tłustej bardzo źle leżał, z kolei White Perfect Pearl był w odcieniu ceglastej pomarańczy (Nude Beige – po nazwie nie spodziewałam się takiego dramatu), więc nie ma dla mnie absolutnie żadnego zastosowania. Oba podkłady kupiłam przez internet, w ciemno, w którymś z tanich sklepów typu eZebra, i wiem już, że nie należy tego czynić. Na zdjęciu widzicie jeszcze: wyschnięty czarny eyeliner żelowy z Sephory (kupiony na wyprzedaży, wysechł bardzo szybko); zupełnie nieużywany, sypki puder mineralny L'Oréala, który po sprawdzeniu na Check Fresh okazał się być z 2009 roku; jakieś totalnie kupowate rozświetlająco-brązujące kulki Glazel (?) z ShinyBoxa (nie dało się ich używać, były KOSZMARNE); zepsutą pomadkę Joko w odcieniu idealnie nudziakowym (kupiona przez internet, zaczęła śmierdzieć łojem po trzech miesiącach); pomadkę Clinique High Impact Lip Colour w niemodnym, brokatowo-złoto-brązowym kolorze Metallic Sand (kupiona dwa lata temu, pochodzi z 2010) i wreszcie mój ukochany korektor do twarzy i pod oczy Smashbox Second Skin Longwear Concealer, który leży u mnie zdecydowanie za długo, więc ze smutkiem go żegnam (zdaje się, że bezpowrotnie).

Wyrzutki kolorówkowe to dopiero początek. Niezależnie od denka zebrałam torbę kolejnych i zamierzam Was z nimi zapoznać już za chwileczkę oraz momencik. Tymczasem miłego weekendu, smyki! Wiecie, że mój blog skończył niedawno trzy lata? Będzie impreza :D


Wiosenne porządki w kolorówce /post dla wytrwałych/

$
0
0
Już prawie udało mi się odgruzować mój kosmetyczny świat. Sztuka wywalania ma niestety dwa oblicza: z jednej strony cieszę się z miejscowych przejaśnień w szufladach i szafkach, a z drugiej – jest mi trochę smutno, że czas się rozstać z niektórymi skarbami. Każdy kosmetyk ma swoją historię, kojarzy mi się z różnymi momentami w życiu i... hmm, chyba jestem trochę sentymentalna, bo autentycznie żal mi, że taka kolekcja nie może trwać wiecznie.


Postanowiłam nie dokładać moich wyrzutków do marcowego denka, bo chyba nikt nie strawiłby tej pasjonującej lektury w postaci jednej blogowej zapiekanki. Przyjrzyjmy się więc, co zalegało w moich szafkach i potęgowało poczucie winy przy każdym kolejnym makijażowym zakupie. 


Na początek Beauties Factory – paleta do wszystkiego, bo zawiera zarówno cienie, jak i róże, coś przypominającego rozświetlacz i jakiś ciemnobrązowy puder, który prawdopodobnie miał być bronzerem, ale nigdy nie użyłam go w tej funkcji. Producent poprosił mnie (sic!) na opakowaniu, abym zużyła jego produkt do października 2013 roku, co zauważyłam dopiero przy okazji porządków i co jest o tyle interesujące, że paletę kupiłam w jednym ze znanych, rodzimych sklepów internetowych późną wiosną 2013. Tak, tak, wiadomo, że pudrowa kolorówka psuje się o wiele później, niż wskazywałaby na to data ważności, ale to chyba ja powinnam oceniać, czy będę paćkać się przeterminowanym produktem – nie potrzebuję, żeby nieświeże kosmetyki podtykał mi sprzedawca. Tak czy siak chyba udało mi się nie używać tych cieni po 2013, bo jak zobaczyłam ich jakość, to zapał mi opadł. Pachną akwarelami (pamiętacie ten charakterystyczny zapach farb szkolnych?) i mimo ładnych, intensywnych kolorów w opakowaniu, na powiece zostaje niewiele. Standardowo: perły są bardziej napigmentowane (ale się osypują), a maty – słabiutkie. Kupiłam tę paletę, bo chciałam poeksperymentować z kolorami, czegoś się nauczyć i sprawdzić, w czym mi ładnie, a czego powinnam unikać. Niestety, po tym doświadczeniu magistrem samoupiększania nie zostałam. 


Pamiętacie mój szok w trampkach po tym, jak odkryłam, że używam prehistorycznego kremu Lieraca? Tę radosną wycieczkę ku historii sprezentował mi sklep Strawberrynet.com i to właśnie ona była impulsem do przegrzebania zapasów pielęgnacyjnych oraz szuflad z kolorówką. Niestety, moje odkrycia momentami doprowadziły mnie do drżenia brody i ocierania ukradkiem łezek przy każdym kolejnym pizgnięciu zbyt starego kosmetyku do siatki ze śmieciami. Tak właśnie było w przypadku pojedynczych matowych cieni Benefit. Ból anusa jest tym większy, że przyszło mi pozbyć się matów, które są idealne, a Benefit już ich nie produkuje. Kiedyś_tam na Truskawce kupiłam trzy sztuki, bo były po 20-kilka złotych (cóż za wyborna cena, tylko idiota by się nie skusił!). Jako pierwszy sprawdziłam różowy Blushing Bride i on akurat zrobił na mnie najmniejsze wrażenie. Ot, jasny róż, który bardziej kwalifikował się do bycia różem do policzków niż różem na moje powieki. Raz użyłam, odłożyłam i zapomniałam. Dużo, dużo później wróciłam do moich brązowych Benefitów, w tym widocznego na zdjęciu Soft Shoulder i... szok, niedowierzanie. Ich konsystencja była genialna! Coś pomiędzy pudrowym a kremowym cieniem, który idealnie się nabiera i przenosi na powiekę, nie pyli i jest bardzo mocno napigmentowany. Nic dziwnego, że producent nazwał je Silky Powder Eye Shadow (czyli że jedwabiste). Dziwne, że je wycofał. A już najdziwniejsze, że Truskawka wciąż je sprzedaje (i to bez promocji, po ok. 70 zł za sztukę), ponieważ jestem pewna, że pochodzą z tej samej partii, co moje, a tak się składa, że moje zostały wyprodukowane w czerwcu... 2007. Fajnie, że ciągle są na chodzie, ale... serio? Dwa tysiące SIÓDMY? Co ciekawe, numery partii w przypadku Benefitu powtarzają się co 10 lat, co oznacza, że jeśli wspomniane cienie przekiblują w magazynach jeszcze rok z kawałkiem, a potem ktoś je kupi i sprawdzi datę produkcji na Check Fresh, okaże się, że są świeżutkie. Że to właściwie nowość, która jest tak bardzo nowa, że nie ma jej jeszcze na stronie producenta.  


Podkład w kompakcie timeBalm od theBalm (odcień clair/light) to z kolei efekt polowania w znikającym z Polski Marionnaudzie (rzecz działa się wiosną 2014). W sumie nie dziwię się, że firmie nie udało się przetrwać na naszym rynku, bo mimo że mieszkam w Warszawie, do mojej świadomości jakoś nigdy nie dotarło, że poza Sephorą i Douglasem mogę szukać kosmetyków i perfum jeszcze tam. Gdyby ktoś mnie zapytał na ulicy, co sprzedaje się w Marionnaudach, najpewniej rzuciłabym z głowy: „yyy, jakieś ubrania?”. Ewidentnie z marketingiem coś poszło nie tak, a w ramach karniaka zamykające się perfumerie pozbywały się towaru w bardzo przyjemnie promocyjnych cenach. Tak oto pod mój dach trafiły dwa kosmetyki theBalm: podkład timeBalm i krem tonujący Balm Shelter. TimeBalma nie udało mi się poznać, bo przy pierwszym użyciu okazał się za ciemny (oczywiście nie tak pioruńsko, jak na dołączonej gąbeczce), a potem odłożyłam go do szuflady i już nigdy do niego nie wróciłam. Chętnie dałabym mu szansę w tym roku, latem, ale niestety, również jego datę produkcji postanowiłam wyśledzić i kiedy wyskoczył mi rok 2011, uznałam, że jednak czas się pożegnać. 


Balm Shelter (odcień Light) to krem tonujący, który jest bardzo dobrej jakości i ma całkiem niezły kolor (dla cer bardzo bladych pewnie będzie za ciemny, ale z drugiej strony i tak go prawie nie widać). Nie używałam go zbyt często, bo potrzebuję porządniejszego krycia, a on tylko delikatnie wyrównuje koloryt skóry i nie jest w stanie ukryć niczego, co zwykle próbuję zamiatać pod dywan. Próbowałam go używać jako bazę pod sypki podkład Lily Lolo, ale szybko się okazało, że to rozwiązanie się nie przyjęło. W większości przypadków wybierałam po prostu krem na dzień, który akurat był w obiegu, i moja przygoda z Balm Shelter jakoś sama rozeszła się po kościach. Nie powiem jednak o tym kremie nic złego, bo dobrze nawilża, ma fajną, nielejącą i nie za gęstą konsystencję, a tuba zawiera aż 64 ml. Mogę przyczepić się do niego tylko za pomocą stwierdzenia, że skoro już nie kryje, to mógłby mieć lepszy filtr – SPF 18 szału nie robi, a od magików z Azji wiemy, że da się do takiego kremu upchać nawet pięćdziesiątkę. Żegnam się z nim, bo – podobnie jak kolega wyżej – został wyprodukowany w 2011 roku, a twarz mi jeszcze miła (w końcu mam tylko jedną).  


Usunąć z mojego życia postanowiłam jeszcze cztery produkty L'Oréal. Pierwszy od lewej to sypki cień do powiek z minerałami Color Minerals w odcieniu 04 Beige Crystal, który na dłoni prezentuje się ciekawie, ale na powiece znika i w ogóle ma problem z przyczepnością. Wbudowany aplikator do niczego się nie nadaje, a ja – mając w szufladzie dziesiątki prasowanych cieni – nigdy nie wybiorę tego niesfornego sypańca, bo w rankingu fajności jest na saaaaaamym końcu.

Zielonej bazy Studio Secrets nie używam i używać nie będę, bo wolę zatuszować zaczerwienienia odpowiednio kryjącym podkładem. Po prostu. Baza jest bardzo rzadka i to właściwie dobrze, ale dla mnie bez różnicy, bo i tak nie zamierzam. Decyzję o usunięciu jej z mojego życia ułatwia fakt, że Studio Secrets urodziła się w 2011. Miło będę za to wspominać korektor La Touche Magique Accord Parfait, ale tylko w roli ukrywacza pojedynczych niedoskonałości. Kupiłam go z myślą o upiększaniu strefy pod oczami, ale do tego kompletnie się nie nadawał z powodu zbitej, topornej konsystencji. Ze swoimi właściwościami kryjąco-betonującymi o wiele bliżej mu do kamuflażu Catrice niż do lekkich, rzadkich korektorów rozświetlających spojrzenie.

Nie ma sensu trzymać dalej pudru rozświetlającego w odcieniu 02 Rose Radieux. Swego czasu bardzo pragnęłam go mieć, ale powstrzymywała mnie cena i obawa, że może rozświetlanie mojej przetłuszczającej się strefie T wcale nie jest potrzebne. W końcu dostałam swój egzemplarz od wakacyjnej Magdy, która kupiła, wypróbowała i nie była zadowolona z trwałości. U mnie puder też szybko znika z twarzy, a do tego nieciekawie się prezentuje (to chyba przez ten róż). Wyleczona z zachcianki, posyłam go w diabły. 


Ach, Astor, moje brązujące (nie)szczęście! Deluxe Bronzer Spring Kiss to pierwszy puder brązujący (i jeszcze z różem w środku!), który kupiłam kilka lat temu, gdy nieśmiało zaczęłam zwracać się ku bardziej wysublimowanemu makijażowi niż tylko tusz + czarne grube kreski na dolnej linii rzęs. Nic dziwnego, że wtedy moja miłość do konturowania nie rozkwitła, skoro wybrałam tak ciepłe odcienie brązu. Nic dziwnego x2: próbowałam konturować tym psitkiem dołączonym do zestawu. Co ciekawe, bronzer, mimo że pradawny, trzymał się współczesnych trendów, bo zarówno on, jak i róż są idealnie matowe. Podejrzewam, że przy opalonej skórze i  dobrym pędzlem dałoby się wyczarować coś przyzwoitego (ciemniejszy odcień jest trochę chłodniejszy), ale nie dane mi będzie sprawdzić, bo jak widzicie na swatchu, kosmetyk nie nadaje się już do użytku – z prasowanego zamienia się w sypki, a jak coś zmienia stan skupienia, to znak, że należy się pożegnać.

Kulki brązujące L'Oréal Glam Bronze Minerals w wersji dla blondynek kupiłam na początku blogowania, kiedy odkryłam, że w internecie są sklepy z o wiele tańszymi kosmetykami niż te na drogeryjnych półkach. Kulki mają ciepły odcień, więc nie nadają się do konturowania, ale za to pięknie ocieplały twarz i naprawdę bardzo podobały mi się na skórze. Pewnie używałabym ich z większą namiętnością, gdyby nie fakt, że niedługo po moim zakupie zaczęło się blogowe szaleństwo zakupowe i znosiłam do domu kosmetyki workami. Kulki ukrywały się w szufladzie coraz głębiej i głębiej, aż do teraz. Sprawdziłam datę ich produkcji: wrzesień 2010. To oznacza, że kupiłam je w Wyjątkowo Okazyjnej Cenie w momencie, gdy miały na liczniku już trzy lata. Uważajcie na te wszystkie promocje życia – jak widać, kosmetyki mają dobry powód, by być mocno przecenione. 


A tu takie mydło i powidło, którego z różnych powodów bardzo żal mi się pozbywać. Cień Benefitu Creaseless Cream Shadow w odcieniu R.S.V.P. kupiłam w Sephorze jako świeżynkę niecałe dwa lata temu, użyłam tylko kilka razy, a ona już zaschła na amen i nie nadaje się do użytku. Na swatchu to ten lewy odcień. Jest mocno połyskujący i należy do rodziny bladoróżowych, przez co niełatwo mi było znaleźć dla niego dobre zastosowanie. Po latach dużo lepiej trzyma się cień Laury Mercier (to ten prawy na nadgarstku) z serii Metallic Cream Eye Colour w odcieniu Pink Gold. Ładny, ciekawy, ale w moim przypadku mało użyteczny i niestety wcale dobrze nie wyglądał na powiece. Grafitowy kajal The Body Shop z pradawnej limitowanej kolekcji trzymałam w zbiorach z czystego sentymentu, bo używać już się bałam (mimo że dopiero niedawno coś zaczęło tej kredce dolegać).  Najbardziej będę tęsknić za cieniem w kremie Catrice Made To Stay Long Lasting, bo to była prześwietna kolekcja kremowych metalików i każda sztuka, która wypada z obiegu, bardzo mnie smuci. Na szczęście jeszcze kilka ocalało, ale wiem, że rychłe rozstanie jest nieuniknione.


Zestaw korektorów Catrice nie jest wcale głupi, bo każdy znajdzie tu dla siebie coś miłego, ale prawda jest taka, że używałam tylko dwóch najjaśniejszych odcieni (swatche na dole ręki), a reszta gnębiła mnie okresowymi wyrzutami sumienia. Zostawiłam moją piątkę, żeby porównać ją ze słynną szpachlą Catrice w słoiczkach. Dwa odcienie Catrice Camouflage kupiłam dopiero trzy tygodnie temu, jak mi się cera popsuła i... no cóż, bez porównania. Korektory z palety są miękkie i nie zasychają dobrze na twarzy, przez co łatwo je zetrzeć. O kamuflażach na pewno już wiecie wszystko z tryliarda blogów, więc nie muszę rozwodzić się nad tym, jak zastygają i trwają, ukrywając wszystkie nędzne wypryszczenia i plamy, jakie udało Wam się pozbierać w bieżącym tygodniu. Mimo wszystko fajnie, że Catrice wypuściło taką paletę, bo dzięki niej dowiedziałam się, że bez różowych i zielonych korektorów mogę żyć. Ciekawe, jak wypada w porównaniu z kółkiem Kobo Magic Corrector Mix.

A teraz hit: ten ciemny brąz (pierwszy z prawej) to... kamuflaż Glazel Visage. Produkt był dołączony do któregoś z kosmetycznych boxów i naprawdę nie mogę pojąć, jak firma może sobie w taki bezsensowny sposób strzelać własnym marketingiem w kolano. Nie wiem, czy jest sens wchodzić w szczegóły, że konsystencja jest zbita, że korektor ładnie pachnie... użyteczność tego kosmetyku w tej szerokości geograficznej zdaje się być zerowa. 


Z kredkami jakoś zawsze smutno mi się żegnać, jeśli nie są zużyte, bo ciągle w głowie tli się myśl, że może jeszcze do czegoś się przydadzą, ale na szczęście jedna ma zły odcień, a dwie pozostałe śmierdzą, więc rozstanie przebiega spokojniej, niż się spodziewałam. O brązowym Manhattaniepisałam dawno temu, więc tylko wspomnę, że wywalam, bo miałam jej używać do brwi, ale ostatecznie wydała mi się za ciepła, a ja mam do stylizacji brwi dużo fajniejsze rzeczy. Czarna wykręcana kredka Ruby Rose od początku nie pachniała dobrze, więc albo producent tych tanioch dolewa do swoich receptur za dużo asfaltu, albo kupiłam ją w wersji zepsutej (kosztowała złoty z kawałkiem, więc jakoś przeżyję). Czerń była dobra, mocna, a kredka przyjemnie miękka. Mam jednak opory przed malowaniem okolic oczu czymś, co śmierdzi, dlatego sobie odpuszczam tę prawie-dziewicę. Czarna wykręcana kredka z W7 jest jeszcze fajniejsza: to smolista czerń, miękka, idealna do rozcierania (Małgorzata Halber byłaby nią zachwycona). Niestety, zaginęła w pudle z kredkami, a teraz już ma podejrzany zapach, więc znowu: papa. 


Tusz Manhattan Eyemazing Volume Mascara jest niebieski i to wcale nie w fajny, odjechany sposób. Bliżej mu nawet do granatu, co sprawia, że staje się dla mnie bezsensowny i bez żalu wrzucam go do mojego śmieciowiska. Błyszczyk Bourjois Effet 3D w odcieniu 1 Beige élastic czas pożegnać, bo wiem, że nie będę już do niego wracać. Jest za jasny i zbyt metaliczny, obecnie zupełnie nie moje klimaty. Temu z Artdeco nic się nie dzieje, ale mam drugi podobny, oba mają swoje lata, więc jednego mogę się pozbyć bez żalu. Seria Glamour Gloss to brokatowe klejuchy, które bardzo przypominają mi Dazzleglass Lip Gloss z MAC-a. Dla koneserów, ale ja czasem lubię sobie zapodać coś takiego. Obok Artdeco leży intensywnie napigmentowany, brązowy błyszczyk Bourjois La creme, do którego nie wracałam tak zawzięcie, że w końcu rozwarstwił się w tubie. Sweet Splash Gloss Stick z NYC rozczarował mnie już na samym początku, bo bardzo szybko znika z ust, a do tego ma miękki sztyft, który od początku się ruszał. Zupełnym niewypałem okazała się też pomadka NYC Ultra Last Lipwear w odcieniu Peach Fizz. Kupowałam ją w sklepie internetowym (zdaje się, że nie ma innego sposobu w PL) i nie miałam pojęcia, że na żywo jest perłowym, zupełnie nietwarzowym koralem, a raczej nawet po prostu perłową pomarańczą. Niniejszym kończę eksperymenty z tanim NYC. Nie ma sensu. Do pomadki Soft Mat Lipcream Manhattanu pewnie część z Was westchnie z rozrzewnieniem, bo seria została wycofana, a miała wiele miłośniczek. Uspokoję: do mojego egzemplarza nie ma po co wzdychać, bo to brzydki, ciepły, rudziejący brąz. 


Dumałam, dumałam, jak znaleźć uzasadnienie dla kilku cieni Essence w moich zbiorach i ostatnim razem, gdy Wam o nich pisałam, zostawiłam prawie wszystkie. Po kolejnej weryfikacji ostały się może dwa, trzy – reszta leci do kosza, bo: różowy jest perłowy i go nie używam, szarakowi rozwaliło się pudełko i przez to nie chce mi się do niego zaglądać, a nie jest jakiś wyjątkowy (choć ładny i ładnie się rozciera), a holograficzny – mimo że najniezwyklejszy – nie jest używany NIGDY. Opakowanie też ma połamane, więc żegnam się właściwie bez większego żalu. Swoją drogą: co te plastiki i zawiasy takie marne?? Nie rzucam cieniami, nie przewalam ich po kosmetyczce, tylko grzecznie leżą w szufladzie. Rozumiem, że nie są drogie, ale jest na rynku jeszcze kilka innych tanich marek z podobnymi cieniami mono i żadna nie robiła mi takich niemiłych niespodzianek. 


Na koniec pozbyłam się kosmetyku, który bardzo mi się podobał. Nieistniejąca już marka Sue Devitt przygotowała primer pod oczy Microquatic Prime Target, który miał świetny, gumowy aplikator, wyborną emulsyjną konsystencję i dyskretne drobinki rozświetlające. Lubiłam go używać rano pod makijaż zamiast kremu, ale na dłuższą metę zżerały mnie wyrzuty sumienia, że olewam ważny krok pielęgnacji, jakim jest porządne nawilżanie konturu oka. Podobnie jak w przypadku wielu innych kosmetyków, które Wam dziś pokazałam, ten również trafił do mnie dzięki Strawberrynet.com. Nie znam daty jego produkcji, ale doświadczenie podpowiada mi, że skoro marki Sue Devitt od dłuższego czasu nie ma już na rynku, to mój primer nie jest pierwszej świeżości. Delikatnie mówiąc. Oczywiście sporo kosmetyków Sue wciąż jest dostępnych na Truskawce, więc uprzejmie nie polecam Wam ich kupować.

Ufff. Koniec opowieści, mogę w spokoju to wszystko wywalić. Ciekawe, jak Wam idą porządki w kolorówce i czy też już do Was dotarło, że z kosmetyków kolekcji zrobić się nie da :).

KOBO – Matte Lips nr 402 Saint Tropez

$
0
0
No i co, miałam nie kupować pomadek, bo po szufladach walają się tryliony, ale wystarczyła jedna, mała, głupia promocja w Naturze i już poleciałam obślinić się przed szafą KOBO. Cud, że zakupy były niewielkie (pokazywałam je swego czasu na FB, naprawdę nic szczególnego), bo to był wyjątkowo zakupowy dzień. Z tych najzakupowszych. 


Kolekcja Matte Lips składa się z 6 kolorów. Kiedy ładowałam moją Saint Tropez do koszyka, była świeżutka jak pizza z pieca węglowego, ale, no cóż, taka ze mnie blogowa pierdoła, że dopiero udało mi się zająć tym tematem. Mimo wszystko liczę na brawa, jeszcze niedawno raczyłam Was tekstami o rzeczach wycofanych, trudno dostępnych i przeterminowanych, więc postęp jest ogromny.


Pewnie już wiele blogerek Wam o tym nakablowało, ale ja też muszę, dla porządku: Matte Lips wcale nie są takie w 100% matte. Pomadka jest kremowa i ma satynowe wykończenie, dopiero czas działa na korzyść matu. A propos czasu: upływa i upływa, a Saint Tropez tkwi dzielnie na ustach, może tylko trochę bledszy. Super, jakość porównywalna do Golden Rose i słynnej serii Velvet Matte. Aha, jeśli bardzo zależy Wam na szybkim matowym wykończeniu, uprzejmie donoszę, że odciśnięcie nadmiaru w papier toaletowy lub chusteczkę pomaga. Ja lubię satynę, więc zazwyczaj niczego nie odciskam (i przez to zostawiam stempelki na szklankach).


Niezła z niej żarówa. Nie widać tego może w tym wyrwanym kontekście, ale kiedy jest na ustach, oczy automatycznie kierują się w stronę Saint Tropez. Także jeśli macie brzydkie zęby, nie polecam :D. Kolor określiłabym jako żywy róż z rodziny koralowców. Fantastyczny, wiosenno-letni odcień, który nada się zarówno na co dzień, jak i na co_wieczór (randka, te sprawy).
Ma dużo mniej wysuszającą formułę od Velvet Matte, może to za sprawą emolientów z pestek moreli i wosku z palmy kopernicji? Nie wiem, ale jest dobrze. W ogóle pod każdym względem. Lepszą trwałość widziałam tylko w MAC-u – kolekcja Pro Longwear (i moja ukochana Unlimited), ale różnica wcale nie jest aż tak wielka, mimo że to inna półka cenowa.

Na koniec jeszcze raz o trwałości: po ośmiu godzinach noszenia cień koloru wciąż jest widoczny na ustach, a sama szminka w ciągu dnia ściera się estetycznie i równomiernie, mimo jedzenia i picia. Jestem z niej bardzo zadowolona i niewykluczone, że wybiorę się do Natury po jeszcze jakiś odcień (o nie, powiedziałam to!).

Ile: 4,5 g
Cena: 15,99 zł
Ocena: 5+/6
Dostępność: drogerie Natura

Zmywanie lakierów według Sephory

$
0
0
Zmywacze do paznokci z Sephory – musicie to mieć. Są dosyć drogie, jeśli porównacie je ze zwykłymi butelkami acetonu lub bez-acetonu, ale w kwestii wygody i skuteczności wygrywają wszystko.


Najpierw poznałam Instant Nail Polish Remover for Glitter, czyli zmywacz do brokatowych lakierów– tych małych kutafonków, których niczym nie da się ruszyć i które dotychczas my, światłe kobiety, zmywałyśmy za pomocą nasączonych wacików i folii spożywczej. Glittery miewam na paznokciach średnio dwa razy w roku, ale kupiłam sephorowy zmywacz, bo był z gąbką i bo nie spojrzałam, że do brokatu on. W praktyce różnica jest taka, że niebrokatowa wersja ma wewnątrz dobrze wszystkim znaną gąbkę i tyle, podczas gdy wersja do brokatów dysponuje dodatkowo ostrą wkładką, przypominającą zmywak do przypalonych garów. I właśnie ten zmywak... zmywa. Lakier. Brokatowy i każdy. Najlepiej. A przy tym nie uszkadza płytki. Tomasz lubi się ze mną bawić w czarowanie. Ja wkładam kolejne palce do słoika ze zmywaczem, a on mówi: „czary ramy, czary ramy, hokus pokus”. A potem? Potem wszystko jest już idealnie zmyte i przechodzimy do kolejnego paznokcia. Obojętne, czy jest na nim zwykły lakier, czy może tona grubego brokatu, a pod nią piękny burgund. Zmywa jak prawdziwy czarodziej, więc czary ramy jak najbardziej na miejscu. W prostych przypadkach nie trzeba nawet kręcić palcem w środku i ocierać się o magiczną tarkę, bo sam kontakt z miękką gąbką i zmywaczem wystarcza. Taki to zmywacz, proszę państwa. 

Jak widać na załączonym obrazku, usuwacz lakierów w wersji do stóp jest wyraźnie większy, mimo że – podobnie jak kolega wyżej – ma w brzuchu 85 ml płynu. Zanim go pierwszy raz odkręciłam, miałam bardzo konkretne wyobrażenie na jego temat. Byłam przekonana, że zobaczę szeroką, płaską, nasączoną gąbkę, przymocowaną do plastikowej szpatułki (konstrukcja miała przypominać aplikator lakieru do paznokci). W rzeczywistości Express Nail Polish Remover For Feet to duża, okrągła gąbka z gwiazdką w środku. Faktycznie gąbka jest przymocowana do nakrętki i nie trzeba pakować stopy do słoiczka, co – przyznaję – również przemknęło mi przez myśl przed rozdziewiczeniem opakowania. Dziurka w kształcie gwiazdki kojarzy mi się trochę z końcowym odcinkiem jelita grubego, ale to nic takiego przecież. Nie jestem pewna, czy ten nietypowy otwór jest do czegoś potrzebny, czy wycięcie go było podyktowane wyłącznie chęcią upchnięcia dużej gąbki do małej nakrętki. Tak czy siak, od momentu gdy gąbka rozprostuje gnaty i pokaże się światu w pełnej okazałości, wszystko staje się proste i szybkie. Zmywacz usuwa lakier równie prędko co koleś od brokatów, ale muszę uczciwie zaznaczyć, że nigdy nie miałam wielkich problemów ze zmywaniem paznokci u stóp. Tak czy inaczej używanie obu wersji jest niezwykle wygodne i powoli przestaję sobie wyobrażać inną metodę pozbywania się niechcianych emalii. 


Wersja przeznaczona do brokatowych lakierów ogarnia temat dzięki zawartości poczciwego, skutecznego acetonu, ale już olbrzym do stóp wykorzystuje tajemne moce octanu etylu (ethyl acetate) – acetonu w składzie nie widać. Żaden z nich nie wysusza i nie niszczy płytki, nie pozostawiają też tłustej warstwy. Osiemdziesiąt pięć mililitrów starcza naprawdę na długo. Dotychczas nie udało mi się wysuszyć gąbki – pozbyłam się zmywcza tylko dlatego, że zawartość zaczęła przypominać błotniste bajoro. 

Widziałam dziś w perfumerii w Złotych Tarasach, że wszystkie zmywacze Sephory są mocno przecenione. Hm, czyżby producent zamierzał je wycofać? Boję się uwielbiać cokolwiek, bo moja trująca miłość wymiata z rynku 95% ukochanych produktów. Jeśli znikną z półek, to sorry.

Pojemność: 85 ml
Cena: 35 zł
Ocena: 6/6
Dostępność: Sephora

Wpadnij na blogowe urodziny i wybierz sobie prezent!

$
0
0
Na początku kwietnia wydarzyło się coś ważnego. Och, czy to możliwe, że jestem tu już z Wami od trzech lat? Trzy piękne lata taplania się w kosmetykach i relacjonowania, co z tych kąpieli wyszło! Gdyby nie było bloga, ciekawe, jakbym miała tłumaczyć sama przed sobą zakup szesnastego podkładu i sto osiemdziesiątej szminki. A tak, człowiek stoi przed tą szafą w Rossmannie z naklejkami -49% i myśli: kupić? nie kupić? Kupić! PRZECIEŻ TO DO TESTÓW. I już, rozgrzeszenie instant. Można w spokoju wyjść ze sklepu z siateczką. 

No cóż, wygląda na to, że mi tu wspaniale. Nie zamierzam się wyprowadzać. A wszystko dzięki Wam. Brzmi tandetnie, ale to prawda i powie to każdy, kto kiedykolwiek pisał bloga. Człowiek zaczyna pisać dla siebie, a potem – nie wiedzieć kiedy – pisze dla swoich Czytelników. I już nie umie inaczej. I pragnie, by oni byli. I wie, że gdyby ich nie było, najpewniej przestałby pisać. I kupować kosmetyki na tony. Hmm, to nie byłoby takie złe. No ale przecież mi tu wspaniale...


Tym razem nie będzie podsumowań ani długich opowieści. Przybywam z taką fajną sprawą. Z okazji urodzin bloga i w podziękowaniu za to, że jesteście ze mną, wymyśliłam sobie konkurs. Konkurs jest prześwietny, ponieważ nagrodę wybiera zwycięzca. Ja tylko wybrałam, że będzie ona pochodzić z salonu MAC i jej cena nie przekroczy 110 złotych*. 

Aby wziąć udział w konkursie, należy zrobić, co następuje: wymyślić nagrodę, a potem poinformować mnie o tym w komentarzu. To takie proste. Obiecuję, że zwycięzca zostanie wybrany drogą losowania (Tomasz, miska, już to znacie) i do maszyny losującej wpadną wszystkie Wasze propozycje, bez względu na to, czy wybierzecie płyn do dezynfekcji pędzli za 50 zł (co byłoby zadziwiającym wyborem, przyznaję), czy może puder za 108. Dla Was zabawą będzie wymyślanie i możliwość wygranej, a dla mnie (w końcu to mój blog obchodzi urodziny!) – czytanie, jakie są Wasze MAC-owe marzenia. Na koniec wszyscy uśmiejemy się setnie, a Tomasz uczyni powinność.

To jak, bawimy się? 
Na zgłoszenia czekam do piątku 29 kwietnia


*Sponsorem tej rozpusty jestem ja, więc muszę naszkicować jakieś granice rozsądku :). 


Meet Beauty po raz drugi

$
0
0
Ach, cóż to była za sobota! Tak bardzo intensywna, że gdy minęła 22:00, razem z Gosią ziewałyśmy nad XXL drinkami, a potem – zamiast uderzyć do Capitolu na afterparty – grzecznie oddaliłyśmy się w stronę naszych barłogów. Może to starość, a może jednak wyczerpały nam się bateryjki od nadmiaru wrażeń? O ile pierwsza edycja Meet Beauty miała pewne niedociągnięcia, tym razem wyszłam z konferencji cała w skowronkach, wróblach i innych bocianach. No dobra, bez bocianów. Zdecydowanie bez nich. 


Na początek wspomnę o tym, że przeprowadzka z Babki Do Wynajęcia na Stadion Narodowy to pozytywna zmiana jakościowa. Przestrzeń konferencyjna stadionu jest lepiej zorganizowana, a nieporównywalnie przyjemniejsza akustyka sprawiła, że nikt nikomu nie przeszkadzał, niczego nie zagłuszał i nie było takich sytuacji, jak przy poprzedniej edycji, kiedy to trudno było się zorientować, czy jest się na warsztatach makijażowych, czy może paznokciowych, bo do mózgu docierały na zmianę treści o podkładach do gęby i podkładach do lakieru. Tu zero problemu: sala wykładowa była dobrze odseparowana od korytarza (mimo otwartego wejścia), a warsztaty odbywały się za zamkniętymi drzwiami w salach konferencyjnych, a nie za kotarą, jak to miało miejsce w ubiegłym roku. Mam wrażenie, że atmosfera też była lepsza, ale może po prostu to ja poczułam się pewniej za tym drugim razem.

Spójrzcie,Balbina Ogryzek zrobiła dla nas ciasteczka! Były maślane, pyszne i w ogóle rozczulające.  A w Warszawie wreszcie wiosna! Doskonała pora na urealnienie kilku miłych internetowych znajomości.


W tej edycji postawiłam na wykłady, dlatego nie powiem Wam nic na temat warsztatów z markami Lirene, Tołpa i Indigo. Z czystym sumieniem mogę za to pogłaskać po głowie Tobiasza Kujawę i Martę Lech-Maciejewską: ich wykłady były ciekawe, inspirujące, pełne humoru i dawały pozytywnego kopa na dalszą blogową drogę. 

Tobiasz to autor bloga Freestylevoguing.com. Na co dzień pisze o modzie, ale wszyscy zajmujemy się nadawaniem o wszelkich formach upiększania siebie, więc nic dziwnego, że znalazł się na Meet Beauty i miał nam coś ciekawego do przekazania. Już sam wygląd Tobiasza hipnotyzował, a akademickie doświadczenie w przemawianiu do ludu sprawiło, że czas dziwnie przyspieszył. Uwielbiam pozytywnie zakręconych ludzi, a Tobiasz zdecydowanie do nich należy. Przypomniał mi o czymś ważnym: że najlepszą metodą redakcji własnego tekstu jest przeczytanie go na głos, a najzdrowszym odruchem blogera, szczególnie w przypadku kontrowersyjnych lub trudnych treści – wstrzymanie się z publikacją do następnego dnia. Istotną kwestią, którą poruszył, była relacja bloger vs. czytelnik. Pojawiły się też refleksje dotyczące relacji blogera ze sobą, a przy tej okazji padło hasło: „Prowadzenie bloga to poznawanie samego siebie”– jedna z bardziej trafnych myśli, jakie w ostatnim czasie usłyszałam na temat blogowania, i choć brzmi jak niespecjalnej urody frazes, to jednak jest bardzo prawdziwa. 

W wolnej chwili zerknijcie tutaj i zobaczcie, jak bardzo strój może zmieniać człowieka (i jaki z Tobiasza... hmmm... intrygujący kameleon!). 

Druga świetna prelegentka, Marta, wraz z mężem Jankiem i swoją niewielką latoroślą prowadzi bloga Superstyler.pl. Opowiadała nam o potędze Instagrama i o tym, ile można z niego wycisnąć (popularności, kasy, satysfakcji). Marta jest pełną charyzmy młodą mamą, której chce się słuchać i która sprawiła, że po wykładzie od razu miałam ochotę zostać instakrólową. Pomysł na sukces mam gdzieś na końcu zwojów nerwowych, więc nie znacie dnia ani godziny! A tak serio, było i o postępującym lenistwie internautów, i o coraz gorzej funkcjonujących hashtagach, a – co za tym idzie – potrzebie tworzenia własnych, i nawet o tym, co trzeba pokazać na zdjęciach, by świat oszalał na ich punkcie (dywan z IKEA, biała pościel, niemowlę...). Przysięgam, że oddałabym mocz ze śmiechu na konferencyjne krzesełko, gdyby tylko nie było to tak wstydliwą sprawą. Marto, jesteś superświetna!


W napiętym harmonogramie znalazłam na szczęście czas na zwiedzenie strefy marek. Pierwsze, co rzucało się w oczy, to ogromne stanowisko marki Indigo, a także ichniejsza przepiękna, wiosenna ścianka. Niestety, światło było dość kiepskie, więc nawet nie próbowałam uwieczniać się na tle tych uroczych kwiatków (niefotogeniczna ja + kwiatki + złe światło = zło, rozpacz i potrójne facepalmy przy późniejszym oglądaniu zdjęć). Indigo oferowało manikiur hybrydowy i możliwość powąchania i wymacania kosmetyków pielęgnacyjnych. Śliczna, uśmiechnięta przedstawicielka marki naprawdę zachęcała całą sobą do zatrzymania się tam na dłużej. Warto wspomnieć, że po wizycie u Indigo komfort konferencyjnych spacerów wyraźnie zmalał, a to za sprawą torby pełnej kosmetycznych prezentów, którą na odchodne wspomniana uśmiechnięta pani wręczała każdej zbłąkanej owieczce. 

Widoczna na zdjęciu kolejka ustawiła się do stanowiska firmy Henkel. Można tam było zbadać kondycję włosów, a oprócz tego pooglądać w gablotach (sic!) nowości marki. Dowiedziałam się, że mam dużo włosów i że są nieco zniszczone, co zdziwiło mnie podwójnie, bo: a) w ostatnich latach straciłam 2/3 tego, co miałam na głowie, b) suszarki i produktów do stylizacji używam od tygodnia (nowa fryzura, nowe wyzwania) – wcześniej każdy blond kłak na mojej głowie sechł i układał się według własnego widzimisię i bez pomocy kosmetycznych krasnoludków. Podobne stanowisko badawcze oferowała marka Pilomax, ale nie widziałam potrzeby dublowania badań, szczególnie że Pilomax towarzyszył nam w czasie pierwszej edycji (no wiecie, wszędzie kolejki jak po kiełbasę w czasach kryzysu – trzeba było z pewnych rzeczy zrezygnować).

Lirene w trakcie Meet Beauty promowało swój nowy podkład No Mask, a także serię pielęgnacyjną z witaminą D ProVita D. Podkład do testów dziewczyny dostały w trakcie warsztatów, ale Gosia odstąpiła mi swój, bo kolor 01 wydał jej się za jasny. Gosiu, to był błąd – najjaśniejsza jedynka jest i tak dość ciemna, więc w sezonie zimowo-wiosennym jeszcze byłaby dla Ciebie okej. Ja muszę poczekać do lata, bo na razie odcina się od szyi, a szkoda, bo właściwości ma obiecujące – nie świecę się w strefie T przez kilka godzin! Tylko dlaczego polska marka nie ma dla Polek odpowiednio jasnego odcienia? 


Henkel oferował nie tylko badanie włosów (jak widzicie, skorzystał również nasz rodzynek Michał). Na warcie czekali fryzjerzy, którzy co prawda nie robili spektakularnych metamorfoz, bo nie używali nożyczek, ale za to chętnie ożywiali nawet najbardziej oporne i ulizane włosy. Żałuję, że nie skorzystałam, ale kolejka się nie kończyła, a ja miałam tyyyyyyle rzeczy do obejrzenia...

Bardzo interesujące było stanowisko Eveline. Marka zapraszała na manikiur (tym razem dla odmiany niehybrydowy, chętnie skorzystałam), oferowała usługi makijażystki (tu znowu zabrakło mi czasu i szczęścia w przepychaniu się do kiełbasy) i obdarowywała blogerki zawartością szafy z kolorówką – wszystko wedle naszych upodobań. W ten sposób trafiły do mnie: podkład w kompakcie, błyszczyk i brązowa kredka, i wiem, że każdą z tych rzeczy z przyjemnością przetestuję. Wielki plus dla Eveline! 


Ze stanowiska Glov zwinęłam tylko w pędzie rękawicę do demakijażu wodą (bardzo jestem jej ciekawa, używałyście już??), ale dziewczyny potem mi opowiadały, że marka – mimo zaledwie trzech lat na rynku – świetnie radzi sobie w Polsce i za granicą. Trzymam kciuki, bo to bardzo ciekawy produkt.

Miło zaskoczyła mnie firma Palmer's, której nie polubiłam po niedawnym spotkaniu z kokosowym balsamem do ciała (zapach nie taki, skład też nie bardzo). Na stanowisku marki wszystkie wywąchane przeze mnie kosmetyki urzekały aromatem, włącznie z nowym kokosowym mazidłem, którego zapach został przełamany cytrusową nutą.

W mojej fotorelacji zabrakło zdjęć ze stanowisk Bielendy i Golden Rose. GR promowało produkty do brwi: żel stylizujący, automatyczną kredkę i pudry. Można było pomacać, ale w torbie z darami od sponsorów niestety nie znalazłam żadnego z tych kosmetyków (zamiast rzeczy do brwi dostaliśmy pomadkę i lakier do paznokci). Wielka szkoda, bo byłam ich ogromnie ciekawa, ale na pocieszenie w torebce od Golden Rose znalazłam kod rabatowy 20%, więc wszystko wskazuje na to, że i tak się jeszcze spotkamy :).

Na koniec, żeby nie było mi zbyt lekko z torbą od Indigo, otrzymałam drugą, równie ciężką, od pozostałych sponsorów naszego wydarzenia. Najbardziej ucieszyły mnie kosmetyki od Annabelle Minerals, a wśród nich podkład w sensownie wyglądającym odcieniu. Do podkładu tej marki swego czasu mocno zaświeciły mi się gały po tym, co na swoim blogu napisała Zuzanna z zadyszką. No zobaczymy. Dziękuję, Annabelle!

Niezmiennie najfajniejszym aspektem konferencji była możliwość spotkania tych wszystkich fantastycznych istot, których blogi towarzyszą mi od wieeeeeelu długich miesięcy. To w połączeniu z merytoryczną stroną Meet Beauty sprawia, że nie sposób pisać o konferencji inaczej niż w samych superlatywach. Także sorry, tym razem obejdzie się bez szufli z kupą, bo nawet zupa z białych warzyw była bardzo smaczna i ani trochę za słona.

BLOGmedia, ogroooooomne dzięki za zaproszenie. Mam nadzieję, że zobaczymy się za rok!

New love: Biolove. Body Mousse Mango, czyli 100% naturalnego szczęścia

$
0
0
Markę Biolove przyuważyłam jeszcze przed Bożym Narodzeniem i zbiegło się to w czasie z przyuważeniem drogerii Kontigo w podziemiach Dworca Centralnego*. Od razu bardzo spodobało mi się zrobione z surowych desek i juty stanowisko Biolove, testery uwiodły zapachami, a opakowania ucieszyły gały. Kupiłam kilka kosmetyków nieznanej mi marki z myślą „może dam komuś w prezencie gwiazdkowym”, ale nigdy do tego nie doszło, bo po powrocie do domu nie wytrzymałam, wywąchałam wszystko dokładnie i uznałam, że nie ma szans, bym te moje słoiczki komukolwiek oddała


Oczywiście, jak to ja (już z tym walczę!), nie od razu zabrałam się za moje pachnące smakołyki. Kilka otwartych kremów i balsamów z nadzieją rozwierało przede mną zatyczki i lubieżnie zrzucało nakrętki, więc postanowiłam nie dokładać sobie problemów. Ale – w przeciwieństwie do wielu innych kosmetyków, które najpierw kupowałam pod wpływem chwili, a potem trafiały do zapasów na bliżej nieokreślone później – nie zapomniałam o moich aromatycznych słoiczkach Biolove i gdy tylko do torby denkowej poleciał jeden ze skończonych kremów (przyznaję, podlewałam nim siebie od stóp do głów, bardzo solidnie, byle tylko jak najszybciej sobie poszedł), z radością i nabożeństwem zanurzyłam nos, a potem łapska w musie o zapachu mango.

Skład krótki, dobry, pełen rozmaitych tłuściochów. Receptura bazuje na maśle karite i oleju z orzechów macadamia, są też oleje słonecznikowy i jojoba, wosk z wilczomlecza i witamina E w postaci octanu tokoferylu. Nie zabrakło głównego bohatera, czyli ekstraktu z indyjskiego mango. Próżno tu szukać niemodnych PEG-ów, silikonów i parabenów. Data ważności to około rok od daty produkcji. Uczciwy deal – lubię mieć trochę czasu na zużywanie i nie cierpię, kiedy krótka data mnie pogania, bo wtedy automatycznie tracę przyjemność z użytkowania. Wiadomo, że w przypadku naturalnych kosmetyków nie ma co liczyć na lata trwałości, ale jak widzę coś, co jest ważne przez trzy miesiące od daty produkcji, zaczynają mi się ze stresu pocić stopy. Minus dla producenta za brak folii ochronnej – w przypadku kosmetyków niezawierających konserwantów jest to szczególnie istotna sprawa. 


Mus ma prezencję dobrze ubitej śmietany. Jest tłusty, a zarazem lekki i naprawdę obłędnie pachnie owocami. Przyjemnie zanurzyć w nim dłoń, przyjemnie go też aplikować, bo gładko rozsmarowuje się po ciele. Jak łatwo się domyślić po spojrzeniu na INCI, to megatłuścioch. Najbardziej przypomina mi Mix Masełko Shea z Lawendowej Farmy, ale z pewnością milej używa się musu Biolove (a bo zapach, a bo wygląd, a bo konsystencja jednak nieco lżejsza).

Świetnie odżywia skórę, nie pozwala jej się odwodnić, złuszczyć czy w inny sposób zeźlić. Ze względu na tłustość, polecam używać tego musu wieczorem, bo nie ma co liczyć, że sprawnie się wchłonie i nie wetrze w dopiero co włożone na tyłek portki. Miłe jest to, że zapach towarzyszy nam przez długi czas – tłusta powłoka na skórze pachnie intensywnie, więc możemy robić za kominek zapachowy, podgrzewając mus naszym trzydzieści sześć i sześć.

Kiedyś nie byłam wielbicielką tak tłustych formuł, ale ostatecznie zaczęłam doceniać tego typu kosmetyki. Wciąż na pierwszym miejscu stawiam szybko wchłaniające się kremy i masła, ale coraz ciężej mi znaleźć na rynku takie, które zaskoczą mnie właściwościami pielęgnacyjnymi. Dałam się też ponieść magii natury i jakoś mi miło, kiedy uda mi się wypielęgnować ciało czymś organic i bio. Mus Biolove zachwycił mnie działaniem, bo zaaplikowany wieczorem, działa kojąco na moją skórę przez cały kolejny dzień. Właśnie takich efektów spodziewam się po dobrej paćce do ciała, szczególnie jeśli mam się poświęcić i chodzić z takim tłuściochem na skórze przez długi czas.

Body Mousse Mango będzie fantastycznym zamiennikiem płynnych, upierdliwych olejków do ciała, więc jeśli lubicie się smarować naturalnymi kosmetykami i jesteście w stanie wziąć na klatę tłustą powłokę, gorąco polecam Biolove!

Pojemność: 150 ml
Cena: 24,99 zł
Ocena: 5+/6
Dostępność: drogerie Kontigo

W kolejce do wypróbowania czeka jeszcze mus o zapachu ciasteczkowym (o mamusiu, powinni tego zabronić! szczególnie ludziom na diecie) i wiśniowe masło do ciała, które nęci aromatem wiśni zmielonej z pestką, a tak się składa, że taki zapach mój nos wielbi.


*Dotychczas znałam tylko Kontigo na Chmielnej.

Batiste: mój powrót z podkulonym ogonem

$
0
0
Zanim wysypię na Was tonę denkowo-porządkowych śmieci, muszę wspomnieć o tym, jak przestałam się dąsać na suche szampony. A dąsałam się na nie bardzo! Bo to przecież nieprawdziwe, bo nie myje, tylko udaje, bo nie pozostawia włosów świeżych i lekkich...  


Mojej przygody z suchymi szamponami nie zaczęłam od słynnego Batiste. Pierwszy był Klorane, który nie miał zapachu wiśni czy tropików, ale skutecznie odświeżał fryzurę – i o to się mnie przecież rozchodziło, proszę szanownego państwa. To, co odstraszało od Klorane, to cena (22 zł + wysyłka lub 25–27 zł stacjonarnie), dlatego szukałam dalej. Tak oto w moim życiu pojawiła się marka Batiste, a niedługo potem pojawiła się też w szerokiej świadomości konsumentów. Sieci drogeryjne wywęszyły biznes, zaprosiły Batiste na swoje półki i marka stała się łatwo dostępna. I właśnie wtedy, gdy miałam suche szampony w niezłej cenie na wyciągnięcie ręki, coś zaczęło się psuć... Z jakiegoś powodu zaczęło mi bardzo przeszkadzać to oszukaństwo. Psikanie zamiast mycia? Odrażający pomysł. Tym bardziej odrażający, że w moje ręce trafiały kolejne, coraz intensywniej pachnące wersje suchych szamponów. Jedyną, która nie wywoływała na mojej twarzy miny kogoś, kto właśnie sztachnął się zasraną pieluchą, była Original – nieperfumowana, pachnąca w zasadzie podobnie do pokrzywowego Klorane. Ale i do niej coraz rzadziej wracałam. Wiecie, to naprawdę do dupy mieć przetłuszczającą się skórę głowy. Dzięki nadmiarowi łoju otrzymałam 2w1: ulizane tłuścielce na co dzień plus wzmożone wypadanie. Z tym wypadaniem była dłuższa historia, w każdym razie skupiłam się na tym, by mu zapobiegać, odstawiłam więc wszystko, co nienaturalne i co oblepia mi włosy. Suche szampony również. 


Ruszyła faza odżywiania, mycia włosów w delikatesach i suplementacji biotyną, tranem i czym tam jeszcze. Tak bardzo się w to wciągnęłam, że nie zauważyłam pewnej istotnej zmiany – zaczęłam myć włosy codziennie. Każdego dnia namaczałam, mydliłam, spłukiwałam i tak dalej, co doprowadzało mnie do szału, rozwalało mi poranek i w dodatku dołowało kolejnymi wyrzucanymi do kibla kępkami włosów. Niestety, nie miałam wyjścia, bo gdy mijała doba od umycia, włosy były tłuste, oklapnięte, strąkowały się. Po kilkunastu tygodniach udało się ograniczyć wypadanie, ale skalp wciąż przetłuszczał się za bardzo. Któregoś poranka, kiedy wyjątkowo mi się spieszyło, otworzyłam szafkę w łazience, spojrzałam spode łba w stronę Batiste i dokonałam pierwszego od tygodni rytualnego psiknięcia. Zrobiłam wszystko zgodnie z instrukcją, nie chciałam przesadzić z białym pyłem, a do tego bardziej skupiłam się na wmasowaniu proszku w skórę głowy (wcześniej mniej się do tego przykładałam) i nagle... wow. Szok. Jeśli używacie Batiste regularnie, pewnie Was to nie dziwi, ale ja byłam pod wrażeniem – włosy przechodziły wielką przemianę i nagle zyskiwały świeżość, dobrze się układały, coś pięknego. Wciąż przeszkadzało mi, że nie są świeże jak po umyciu, ale wyglądały idealnie, to musiało wystarczyć. Psikałam Batiste za każdym razem, kiedy w dniu niemycia głowy nie mogłam się ogarnąć z tym, co zastałam, i wiecie, co było dalej? Skalp przestał wariować. Mogłam wrócić do mycia co drugi dzień, bo dopiero trzeciego dnia rano włosy wyglądały źle. Dla kogoś, kto nie ma problemów z przetłuszczaniem, to pewnie niespecjalnie zachwycający wynik, ale dla mnie – rewelacja. Suche szampony naprawdę uratowały mi tyłek i już nigdy nie zamierzam na nie psioczyć.


Obecnie unikam tych najintensywniej pachnących, a w stałym użyciu jest wersja Original i ta dla blondynek (niewidoczna na zdjęciu). Zapach Cherry też nie jest jakiś bardzo męczący, więc może być, za to jeśli tak jak mnie, przeszkadza Wam głowa pachnąca tanią wodą toaletową, nie polecam eksperymentów z nowymi zapachami. Limitowana wersja Eden, którą kupiłam w Hebe w czasie ostatniej wyprawy do Trójmiasta, ma bardzo świeży, kwiatowo-owocowy aromat, ale niestety, ciągnął się za mną przez długi czas po psiknięciu. Kiedy przyjrzałam się opakowaniu, odkryłam przerażający komunikat: „New long lasting fragrance”, a pod spodem dopisek, że możemy się cieszyć zapachem nawet do czterech godzin. O mamusiu, tylko nie to! Jeśli mam oszałamiać ludzi na ulicy zapachem, niech będzie to zapach wybranych przeze mnie perfum, a nie odświeżacza tłustych włosów. Mimo wszystko.

Jak widać, nie warto odwracać się dupą od suchych szamponów, bo naprawdę mogą być przydatne. Pozostawiam Was z tą złotą myślą, jednocześnie życząc radosnej celebracji Święta Pracy. Aha, wyniki MAC-owego konkursu niestety się opóźnią, bo jeden z członków komisji udał się na tydzień w góry z dziadkami.

Projekt denko, odc. 37

$
0
0
Majówka wciąż trwa, Tomasz wdycha górskie powietrze, jara się Bulwarami Słowackiego i przeciska w krupówkowych tłumach, a ja wreszcie mam czas na nadrabianie blogowych zaległości. Jeśli jesteś rodzicem i obawiasz się zostawić dziecko z dziadkami na dłużej niż dwa dni, wiedz, że to bardzo poprawia relacje z młodocianym i nie ma nic złego w tym, żebyście trochę od siebie odpoczęli. Ja po takich rozstaniach zawsze jestem bardzo stęskniona, mam więcej energii, cierpliwości i pomysłów na wspólne zabawy. Poza tym odpoczynek od kurdupla to świetny czas dla starych, którzy mogą się ze sobą lepiej zintegrować. Polecam: 6/6. 


Integracja integracją, ale sprzątać trzeba. W kwietniu zabrałam się za wykańczanie tego, co było otwarte od dawna lub zbyt dawna. Po wielu miesiącach walki z nadmiarem zakolejkowanych kosmetyków wreszcie widzę światełko w tunelu (oczywiście nie mówimy o kolorówce, bo tu nie mam nic przeciwko mojemu rozpasaniu). W każdym razie z przyjemnością zaglądam do szafki z zapasami, bo coraz mniej tych nieszczęsnych kolejkowiczów – w niektórych kategoriach nic już na mnie nie czeka, a to oznacza jedno: ZA-KU-PY! 


Lirene – Stop Cellulit – Antycellulitowy peeling myjący– stał na podprysznicowej półce jak wyrzut sumienia, a przecież jest bardzo dobry! Ładnie pachnie, grube ziarna ścierające są całkiem sensowne jak na peeling typu myjącego, skóra jest po nim gładka, no nie mam się do czego przywalić. Oczywiście nie rozpatruję go w kategoriach pogromcy cellulitu, bo to trochę śmieszne obietnice, ale wiadomo, peelingi stosowane regularnie ogólnie poprawiają strukturę skóry, więc z pewnością warto ich używać. Ten z czystym sumieniem mogę polecić, w niczym nie ustępuje moim ulubieńcom z Joanny. 

Philosophy – Christmas Cookie – żel pod prysznic– czy ja się kiedyś wyleczę z miłości do kosmetyków, które pachną jak jedzenie? Przecież to czysty masochizm. Żel o aromacie świątecznych ciastek jest obłędny, a może raczej... doprowadza mnie do obłędu. Bo chciałabym zjeść, to, co tak fantastycznie pachnie, a się nie da. To znaczy... da się, tylko trzeba sobie upiec. Przepis jest na butelce. 

Apart Natural – mydło Zielona herbata i konwalia– a to fajne, przyjemnie pachnące mydło do rąk. Nie wysusza, jest tanie i łatwo dostępne, tylko szybko się zużywa w porównaniu z Isaną i Baleą. Niemniej chętnie wrócę. 


Pat&Rub – Hipoalergiczny balsam do rąk– polubiłam go, chociaż nawilża raczej przeciętnie. Nie jest to balsam, który pomoże mocno wysuszonym dłoniom, ale takim, które nie potrzebują wielkiej regeneracji, powinien wystarczyć. Pozytywne w nim jest to, że wchłania się szybko i nie zostawia tłustej powłoki, więc na co dzień jak znalazł. Lubię kremy w opakowaniach typu airless, uwielbiam zapach linii Hipoalergicznej, tylko ta cena trochę wygórowana (bez promocji 39 zł) jak na produkt do rąk, który nie oszałamia działaniem. 

Pat&Rub – Home SPA – Bogaty balsam do dłoni– tamten do rąk, ten do dłoni... ciekawa sprawa. A Wy: macie dłonie czy ręce? Wersja Home SPA jest nieco tłustsza i trochę dłużej się wchłania, ale warto poczekać, jeśli Wasze dłonie (lub ręce) potrzebują ratunku. Receptura Bogatego balsamu jest bardziej skuteczna w procesie regeneracji, a przy regularnym stosowaniu najwyraźniej działa na dłużej, bo po chwilowym kryzysie i tygodniu naprawiania tym kremem moje dłonie wróciły do normy i gdy przestałam wsmarowywać cokolwiek, nic się nie zepsuło. Ale może to tylko zbieg okoliczności. Warto zwrócić uwagę na pretensjonalny zapach (intensywny, cytrusowo-leśny), który nie każdemu podejdzie (mnie się podoba), że nie wspomnę o niepodchodzącej cenie regularnej 55 zł za 100 ml. 

Bath&Body Works – PocketBac – żele antybakteryjne– wspominam o nich dlatego, że bardzo jestem zła na zmiany, jakie wprowadziło BBW. Przy tej samej pojemności cena poszybowała w górę, a promocja: kup pięć, to będzie taniej, pojawia się tylko od czasu do czasu. Same żele są świetne – pięknie pachną, przyjemnie nosić je w torebce, ale ofukać BBW należy, co niniejszym czynię. 


W kwietniu tylko dwa produkty do włosów wydały ostatnie tchnienie. Na podprysznicowej półce zalega kilka otwartych szamponów i przyznam, że trochę mi to już ciąży, dlatego albo muszę się za nie zabrać, albo podlać nimi mój łoter klozet. 

Reference Of Sweden – REF.445 – szampon nadający objętość (miniatura) – najpierw byłam zachwycona, potem mi przeszło, ale ostatecznie mogę ten szampon pochwalić. Po umyciu włosy są sypkie i dobrze się układają, zapach jest bardzo ładny, taki uniseks, a wydajność zadowalająca, bo miniatura wystarczyła na kilka (może nawet 10?) użyć. REF.445 okazał się delikatny dla skóry głowy, skład ma interesujący... Byłoby idealnie, gdyby objętość czupryny pozostała większa na dłużej niż kilka godzin i gdyby trochę wydłużył się czas świeżości skóry głowy (mam wrażenie, że szampon minimalnie przyspieszał przetłuszczanie). Za 25 zł plus wysyłka (tyle kosztuje prezentowana 75-mililitrowa buteleczka,  a za 300 ml zapłacimy 70 zł) oczekiwałam więcej.

Pervoe Reshenie – Receptury Babuszki Agafii – Balsam do włosów nr 3 na łopianowym propolisie przeciw wypadaniu włosów– nic się nie zmieniło, ten balsam pachnie mi bezdomnym z Centralnego, który się umył, a potem założył na siebie swoje nigdy nieprane spodnie i sztywne od brudu skarpety. Jedynie spoconej koszulki tu nie czuję, więc najwyraźniej jest to zapach bezdomnego, który się wykąpał, ubrał, ale klatę pozostawił gołą. Jeśli chodzi o działanie balsamu, to jest ono poprawne i używam go, kiedy nie mam pomysłu, co polać na głowę po jej umyciu. Nie zauważyłam wpływu na wypadanie, ale może zbyt nieregularnie używam. Moim niezbyt długim włosom 600 ml wystarcza na wieczność. Podobno szampon z łopianem jest dużo lepszy, ciekawe, czy tak samo przyjemnie pachnie? (żeby nie było, do zapachu jestem przyzwyczajona, nie jest taki straszny, ot, skojarzonko).


Auriga – Flavo C – serum z witaminą C 8%– po zapoznaniu się z wersją 15% to słabsze serum wydaje mi się mało szałowe. Ale może jest tak, że to, co było w nim najlepsze, czyli wyrównywanie kolorytu poprzez walkę z przebarwieniami słonecznymi, nie jest już tak bardzo widoczne, bo moja cera zwyczajnie ma się lepiej. Na pewno warto się zapoznać z kosmetykiem tego typu, choć ja ostatnio odkryłam serum Sesdermy, którego przyjemniej się używa. Wersja 15-procentowa Aurigi może podrażniać, ale jeśli Wasza skóra da radę, to warto, bo efekty naprawdę są widoczne. 

Zrób Sobie Krem – Organiczny olej z pachnotki – ten olej czyni cuda! Niestety, skóra po jakimś czasie przyzwyczaja się do jego działania i nie ma już tego efektu wow, którym cieszyłam się przez pierwsze tygodnie stosowania. Cuda polegają na tym, że mimo iż wieczorem aplikuję na twarz coś bardzo tłustego, rano nie zalewa mnie sebum. Wręcz przeciwnie: skóra dłużej utrzymuje mat i jest to wspaniała informacja dla tych z Was, które mają tak samo intensywnie tłustą strefę T jak moja. Wywalam pół butelki olejku, bo nie wracałam do niego, kiedy przestał tak dobrze działać, a data ważności minęła. Szkoda, że ograniczenie sebum to nie zmiana na zawsze, może trzeba by pokombinować z rzadszą aplikacją? Poszukiwanie kolejnych cudów in progress, ale myślę, że jeszcze się spotkam z tym olejkiem i popróbuję wydłużyć jego nadzwyczajne działanie. 

Lierac – Exclusive Intense Nuit – zaczęłam używać, sprawdziłam datę (po aferze z Truskawkowymi zakupami mam świra na punkcie dat – ten krem też pochodzi z Truskawki) i wyszło mi, że mam jeszcze 3 tygodnie na bezpieczne używanie tego produktu. Poużywałam, a potem grzecznie odłożyłam do siatki ze śmieciami, żeby nie kusić losu. Tym razem Stawberrynet nie zawiniło, tylko ja o wiele za długo czekałam z otwarciem tego kremu. Szkoda, bo ma cudownie maślaną konsystencję (przypomina mi Shiseido z serii Benefiance) i mógłby się świetnie sprawdzić przy dłuższym stosowaniu. 

Yves Rocher – Ovale Lifting – krem liftingujący kontur oka– niezły, choć liftingu nie zauważyłam. Był treściwy, przyjemnie się rozprowadzał, tylko rolował mi się na nim podkład przy skroniach, co doprowadzało mnie do rozpaczy. Jakiś czas temu seria Ovale Lifting została zastąpiona przez Serum Vegetal. Opakowania wyglądają prawie identycznie, zobaczymy, jak będzie z działaniem (mam krem z tej nowej serii, bo był gratisem przy którychś zakupach). Dam znać, ale nieprędko, bo w kolejce czeka gwiazda z Origins. 

Apis Professional – Skoncentrowany eliksir przeciwstarzeniowy pod oczy z komórkami macierzystymi z pomarańczy Citrustem™– to najdłuższa nazwa kosmetyku, jaką sobie przypominam. Dobrze, że eliksir okazał się średniakiem, bo ciężko by mi było polecać go koleżankom. Zachwycona wersją z jagodami acai, liczyłam na więcej. Trochę pomagał przy nawilżaniu i właściwie tyle. Mam nadzieję, że przez kilkanaście tygodni użytkowania dbał o to, by moja skóra nic a nic się nie zestarzała. No przecież powinien, w końcu obiecaaaaaliiiii. 

Balneokosmetyki Malinowy Zdrój – Biosiarczkowy żel głęboko oczyszczający do mycia twarzy– żel o zapachu pomarańczowych cuksów ze słodką masą w środku. Pamiętacie? Pamiętamy! Nie wiem, czy oczyszczał nadzwyczaj głęboko, ale robił to poprawnie i nie uszkodził mi cery, a to już całkiem sporo. Na pewno bez sensu były utopione w nim drobinki, bo szybko się rozpuszczały i trochę irytowały, nie dając nic w zamian. 300-mililitrowa butla zużyła się dziwnie szybko, ale tęsknić nie będę, bo znam lepsze produkty oczyszczające.


Stenders – Body Yogurt – Southern Grapefruit – mogłabym się trochę poznęcać nad beznadziejnym składem tego kosmetyku i zrobiłabym to z przyjemnością, ale producent w międzyczasie zmienił szatę graficzną i porządnie pogrzebał w INCI, więc pozostanę przy naigrawaniu się z lejącej konsystencji. To w istocie jogurt typu Danone, więc trudno mi zrozumieć pomysł zamknięcia go w szerokim słoju. Człowiek odkręca słoik, moczy palce, a potem przy próbie przeniesienia kosmetyku na ciało, rozlewa te paćki na podłogę. Napisałabym, że ciekawi mnie nowa wersja jogurtowego grejpfruta, ale tak się składa, że mam ją głęboko inside dupa po tym, jak się ten Stenders zaprezentował. O, i czytałam kiedyś u Hexxany, że wyskoczyły jej po nim krosty. Wspaniale! A, byłabym zapomniała: nawilżenie równie lekkie co konsystencja. 

Sephora  – Super Supreme Body Butter (miniatura)– ten mały, przyjacielski słoiczek jest formą zachęty do zakupu pełnowymiarowego, półlitrowego słoja. To przyjemny, lekki, a zarazem treściwy krem o aksamitnej, maślanej konsystencji i przyjemnym, męskim zapachu. Zużyłam na wyjazdach, było miło, ale na razie nie pędzę do Sephory po więcej, bo to jednak drożyzna (75 zł za 450 ml), a w podobnej cenie mam masła The Body Shop, które dużo fajniej pachną.

Pszczela Dolinka – Mazidełko miodowe do ust, wersja Owoce i shea– naturalny, przyjemny i przede wszystkim skuteczny balsam do ust, który wygładził moje wargi i pozbawił je wysuszonych, brzydkich zadziorków. Sprawdził się w warunkach ekstremalnych (-15 st. C) i dramatycznych (poparzone usta Tomasza). Co najmniej tak samo dobry jak balsam Nuxe, tylko niestety, z uwagi na całkowicie naturalny skład, zbyt mało trwały. Nie zdążyłam zużyć całego i wyrzucam, bo stracił ważność, a razem z nią również i zapach. 


Po moich wielkich kolorówkowych porządkach wyrzutki tym razem już skromne. W ostatnich dniach kwietnia do torby trafiła baza pod cienie marki Grashka, która kiedyś drażniła mnie swoim zbyt beżowym odcieniem, a przez ostatnie miesiące bardzo mi to pasowało, bo ładnie wyrównywało koloryt nieidealnych powiek. Wciąż nie jestem zachwycona jakością tej bazy, ale w chłodnych miesiącach, gdy moje powieki są mniej tłuste, dawała radę. Chętnie do niej wracałam, bo spodobała mi się wygodna forma pomady, ale niestety, niektóre cienie szybko zbierały się nie tam, gdzie trzeba. Oprócz Grashki żegnam 1/3 butelki wysuszacza Seche Vite, który zgluciał, niebieski kremowy lakier MG Magic (nie pamiętam, czy był fajny, bo przeleżał w szufladzie co najmniej dwa lata), bardzo przyjemny i trwały liner NYC w pięknym, miedzianym kolorze i miniaturę maskary Benefit They're Real, która była w porządku, bo ładnie rozczesuje i nie znika w ciągu dnia, ale jednak wolę tusze dodające objętości. 


Na koniec słów kilka o saszetkach. Peelingujący, enzymatyczny żel Rodial jest wart uwagi, bo już po jednym mililitrze odczułam jego złuszczające działanie; zapach So Elixir z Yves Rocher w wersji Bois Sensuel był interesujący i intensywny, ale trochę mnie przytłoczył; próbki produktów na noc Ahava były za małe, żebym mogła coś o nich powiedzieć poza tym, że nie obsyfiły mi cery.

Stopy przez zimę zdziczały okrutnie, a ja nie miałam do nich serca ni cierpliwości, więc w końcu dałam się namówić samej sobie na kolejne spotkanie z czymś, co złuszcza słoniowe podeszwy (pierwsze spotkanie z kwasowymi skarpetami było nie na moje nerwy). Wyczytałam, że Purederm to najlepsze skarpety na rynku, cena też nie była wygórowana, więc pognałam do Hebe i kupiłam. Po tygodniu od zabiegu zaczęłam się denerwować, bo poza tym, że skóra wysuszyła się na wiór, nie było śladów złuszczania. Koleżanka poradziła mi, żebym wymoczyła i nakremowała stopy, co uczyniłam i już następnego dnia coś się zaczęło dziać. Złuszczanie zostało przeprowadzone spokojnie, zupełnie inaczej niż w przypadku Almea Baby Foot i choć ostatecznie wciąż mam twarde pięty, to sama skóra jest w całkiem niezłym stanie. Skuteczność skarpet Purederm potwierdziła tarka, która po użyciu na mokro nie zgarnęła ani kawałka martwego naskórka. Może żeby mieć idealnie zadbane, gładkie stópcie, czas kupić kapcie i przestać chodzić po domu z gołymi stopami?

Pamiątka z Czeskiego Cieszyna: Alpa LUNA Vlasová Voda Bylinná

$
0
0
Tę czeską wcierkę do włosów kupiłam w trakcie jednej z wycieczek na południe Polski. Kiedy jestem blisko granicy z Czechami, nie odmawiam sobie przekroczenia jej i odwiedzenia któregoś z czeskich DM-ów. Bo wiadomo. Czy to w ogóle trzeba tłumaczyć? Bardzo nie sądzę.

Wcierka była śmiesznie tania (kosztowała niecałe 4 złote), a moje włosy straciły już wtedy co najmniej połowę objętości, dlatego byłam w stanie łykać i wcierać wszystko, co tylko, byle sytuacja się poprawiła. Włosowa woda bylinna w wersji łopianowej to wcierka mająca przeciwdziałać wypadaniu i łupieżowi. Brzmi świetnie, wchodzę w to – pomyślałam, kupiłam i weszłam. 


Efekt działania mogę opisać jednym zdaniem: włosy rosną na potęgę, ale głowa swędzi. Z dnia na dzień coraz bardziej swędzi i włosy coraz bardziej rosną. Może warto zerknąć na skład, żeby dowiedzieć się, skąd to swędzenie. Nie jestem chemikiem ani kosmetologiem, ale intuicja podpowiada mi, że ma to coś wspólnego z moim ulubionym alkoholem denaturowanym w stężeniu podobnym do Finlandii lub innej Wyborowej. Chociaż, jak się głębiej zastanowić, jest tu jeszcze kilka składników, które potencjalnie mogą zrobić kuku naszej głowie, dlatego aż trzyminutowe wcieranie tego w skalp nie jest chyba najlepszym pomysłem. Przynajmniej nie, jeśli będziemy to czynić codziennie.


Tak właśnie swędziała mnie głowa, gdy wcierkę stosowałam codziennie lub prawie codziennie. Już myślałam, że nic z tego nie będzie, ale postanowiłam zrobić tak, jak Ewa z bloga odcienie nude, która wygrała u mnie tę wcierkę i najpierw spotkał ją ten sam swędzący los, ale potem był jednak happy end. Ewa ograniczyła wcieranie łopianu z gorzałką do dwóch razy w tygodniu i ja postanowiłam zrobić dokładnie to samo. Skóra głowy wciąż nie była do końca szczęśliwa, bo trochę się drapałam, zupełnie jakbym wyhodowała ze trzy średniej wielkości pchły, no ale czego się nie robi dla zagęszczenia marnej czupryny? Drapałam się incydentalnie i podziwiałam efekty. Tak się szczęśliwie składa, że naprawdę było co podziwiać! Wysypało mi tyle baby hair, że nad głową unosił się idiotycznie wyglądający włosowy puszek. Oczywiście byłam zachwycona, mimo że taki idiotyczny, bo pragnęłam go i marzyłam o nim od tygodni.

W okolicach połowy zużytej butelki doszłam jednak do wniosku, że to swędzenie mi przeszkadza, a do tego dorobiłam się wyjątkowo łojotokowego skalpu – zaczęłam myć głowę codziennie. Dalsze losy mojej tłustej głowy znacie, bo pisałam o tym niedawno (Batiste, te sprawy). W każdym razie to był koniec mojej znajomości z tą wcierką i wciąż nie wiem, czy warto Wam ją polecić. Może gdybym nie zaczęła tak z grubej rury, tylko zachowała umiar, skalp nie przesuszyłby się, a ja nie dorobiłabym się nadmiernego smalcotoku i jedyne, cobym obserwowała, to stopniowo zagęszczającą się grzywę. Niestety, mój eksperyment nie przebiegł optymalnie, więc z taką niepewną historią muszę Was tu zostawić.

Z jednej strony nic do tej pory nie pobudziło tak bardzo wzrostu mojej czupryny, a z drugiej – efekty uboczne okazały się poważnie upierdliwe. Poza tym Vlasová Voda Bylinná nie ograniczyła wypadania, tylko zajęła się lepieniem dziur po wybuchu nerwicowej bomby, więc w tym sensie producent trochę nam tu nakłamał. Z drugiej strony, wiele jest na rynku wcierek z alkoholem i jakoś sobie z nimi radzicie, więc może warto zachować ostrożność, nie przesadzać z częstotliwością aplikacji, a potem cieszyć się lwią grzywą? Do rozważenia.

Obecnie sprawdzam moc bezalkoholowej wcierki z Orientany, ale nie wiem, czy coś z tych testów wyjdzie, bo po raz kolejny używam jej zbyt nieregularnie.

Pojemność: 120 ml
Cena: 24 Kč, czyli niecałe 4 zł
Ocena: wyjątkowo niejednoznaczna
Dostępność: Czeskie DM-y, sklep internetowy Czeski Market
Viewing all 320 articles
Browse latest View live