Papa, luty – obrzydliwy, zimno-wietrzno-ponury obesrańcu. Marzec pewnie będzie równie atrakcyjny, ale przynajmniej napawa nadzieją na wiosnę. Za trzy tygodnie młodzież wyfrunie na wagary, utopi marzannę, wypije nielegalne napoje, a ja będę rozmyślać o roślinach, które w tym sezonie zasiedlą mój ursynowski balkon z widokiem na inne balkony. Wiosno, czekam i tęsknię po tobie. Przyłaź prędko z łaski swojej.
Jako że przez ostatnie cztery tygodnie było mi zimno, źle i okropnie (i panicznie bałam się fruwającej w powietrzu świńskiej grypy oraz wszelkich odmian jelitówek), miałam plan: pielęgnować ciało i zmysły z największą możliwą starannością. Potem jednak przyszedł nowy plan: powykańczać pootwierane kosmetyki. Efekt? Zamiast czułej pielęgnacji zmysłów, babrałam się w smutnych resztkach. Czemu człowiek to sobie robi? W marcu będzie lepiej. Na pewno.
Z kwestii technicznych: podlinkowałam recenzje i minirecenzje w nazwach opisywanych kosmetyków. Tymczasem dziś żegnamy:
Fa – Magic Oil – Pink Jasmine– żel pod prysznic przytargany z Meet Beauty. Okazał się bardzo fajny, bo ładnie pachniał kwiatami, dobrze się pienił, a do tego miał cudną żelowo-olejkową konsystencję. Po kąpieli nie czułam potrzeby wypaćkania się kremem, a to nie zdarza się często.
Holika Holika – Aloe 92% Shower Gel– aloes świetnie nawilża i łagodzi, a butelka z żelem Holika Holika zwróciła moją uwagę, bo taka jakaś inna (choć czy na pewno fajna, nie wiadomo). 92% aloesu oznacza, że myjemy się prawie samym aloesem, co powinno dawać wyborne efekty i być może daje, ale trudno mi na nie zwrócić uwagę, kiedy czuję na ciele zapach ogórka ze świeżo posiekaną natką pietruszki. Nie znoszę pietruszki. I kto normalny posypuje nią ogórki?? Zawód razy milion. I pomyśleć, że kiedyś Wam pisałam, że uwielbiam jedzeniowe zapachy w kosmetykach...
Sue Devitt – Microquatic Oxygen Infusion Masque– nie wiem, czy ta maska działała, ale uwielbiałam jej używać, bo była ślicznie niebieska, miała konsystencję żelu do golenia Gillette, a potem roztarta na twarzy zamieniała się w pianę, która w przyjemny sposób uwalniała miliony bąbelków i mile łaskotała skórę. Świetna zabawa, ale już nie wróci, bo Sue Devitt wycofała się z produkcji kosmetyków.
Dermalogica – Gentle Cream Exfoliant– peeling enzymatyczny, który czyni cuda. Pierwszy tak skuteczny niemechaniczny zdzierak, jakiego używałam. Jego skuteczność może być wręcz zabójcza: jest w stanie wypalić pół twarzy, jeśli zapomni się go zmyć na czas. Szkoda, że taki drogi (ok. 160 zł za 75 ml).
Bielenda Professional – Aloesowa maska algowa do twarzy– ogólnie polecam maski algowe, bo świetnie nawilżają i koją skórę, a w upały nawet chłodzą. Moje ulubione są z Organique, ale aloesowa z serii profesjonalnej Bielendy też dobrze działa, a na pewno bardziej się opłaca (190 g Bielendy kosztuje ok. 45 zł, a 30 g saszetka Organique – 19,90 zł).
Natura Dla Piękna – Hydrolat z dzikiego bzu– niespecjalnie przypadł mi do gustu. Używałam go przez większość czasu jako toniku i pod tym względem nie mam mu nic do zarzucenia, ale nie spodobał mi się zapach (spodziewałam się czegoś choć trochę ładniejszego, kwiatowego, a aromat był ziołowy – z tych niemiłych). Wolę
hydrolat oczarowy z Biochemii Urody, który też pachnie ziołowo, ale nieporównywalnie przyjemniej.
Daiso – Sake Skin Toner– nie mam pojęcia, czy Daiso to nazwa firmy, czy to tylko na czyjeś zlecenie. W ogóle nie mam pojęcia, co jest napisane na tej flaszce, którą dostałam od mojej przyjaciółki mieszkającej w Japonii. Kiedy postanowiłam dowiedzieć się czegoś więcej o tym toniku (?) do twarzy i znalazłam serwis z wieloma jego recenzjami, spotkało mnie to:
klik. Marto, jesteś niesamowita, że mówisz płynnie po japońsku. Naprawdę Cię podziwiam. Ja powiem tylko, że zużywałam zawartość tej butelki jako tonik oczyszczający, bo w składzie ma alkohol denaturowany i bałam się, że zamiast nawilżyć, wysuszy. No i w ogóle się bałam. Trochę.
Vichy – Normaderm – żel głęboko oczyszczający – może wysuszać skórę – pod recenzją dostałam od Was kilka takich sygnałów – ale mojej twarzy nic złego się nie stało, wręcz przeciwnie: była świetnie oczyszczona, bez spektakularnych parchów, gładka i zadowolona. Ale oczywiście po każdym myciu dostawała dawkę kremu nawilżającego. Warto wspomnieć, że ten żel ma zabójczą wydajność – zużywałam go wiele miesięcy.
Palmer's – Coconut Body Butter– spodziewałam się szałowo pachnącego kokosowego masełka, a dostałam śmierdziela, przy którym zatykałam nos, na wszelki wypadek wsadzając palce głęboko do środka i dociskając watą. Lubię kokosowe kosmetyki – zarówno te pachnące chemicznie, jak i bardziej naturalnie czy w klimacie piña colady. Tego kolesia ledwo zniosłam i zużyłam pół słoika tylko dlatego, że naprawdę świetnie nawilża i odżywia. Teraz odkryłam, że się przeterminował i z ulgą wywaliłam do kosmetycznych ścieków.
The Body Shop – Frosted Plum Body Butter– zupełnie nieświąteczna, świeża śliwka z kwiatowymi nutami, która była przedświąteczną limitką, ale podobno wróci pod koniec roku. Mnie zauroczyła nie tylko zapachem, ale też bajeczną konsystencją, szybkim wchłanianiem i niezłymi właściwościami nawilżającymi. Nie dla sucharów, ale dla lubiących się rozpieszczać – jak najbardziej. Wypatrujcie jej za kilka miesięcy!
L'Occitane – Bonne Mere Gentle Cream, wersja Milk– z jakiegoś powodu mój mózg jest zaprogramowany w ten sposób, że kiedy widzę kosmetyki, mające w nazwie „mleczny” (albo jeszcze lepiej: mleko z miodem!), od razu mam na nie ochotę. Spodziewam się nie wiadomo jak pięknego aromatu (prawdopodobnie jak zwykle – aromatu pysznego, słodkiego żarcia, które ma milion kalorii) i niezwykłych właściwości, tak jakby mleko z krowiego cycka było najlepszym nawilżaczem i wygładzaczem znanym ludzkości. Dobrze wiemy, że tak nie jest. Niestety, coraz bardziej dociera do mojej głowy, ze również mleczny zapach oznacza w większości wypadków aromat popularnie zwany toaletowym. Słowem (a nawet trzema): absolutnie nic ciekawego. Ten krem, wraz z miodowym kolegą, pani w salonie L'Occitane wygrzebała dla mnie z szuflady, gdy już dawno zszedł z półek i został zastąpiony innymi liniami. Bo dopytywałam. Bo mi się marzył jeden z drugim. No i klops. Totalna przeciętność – zarówno zapachowa, jak i pielęgnacyjna. Można go było używać do ciała, rąk i twarzy (a nawet do dzieci), ale dwa ostatnie sobie darowałam. Kto wie, jak bardzo był przeleżały w tej szufladzie?
L'Occitane – Bonne Mere Gentle Cream, wersja Honey– o nie, nie nie nie nie nie nie. Marzę o tym, by jak najszybciej zapomnieć ten zapach, ale niestety tuż przed wrzuceniem do siatki z kosmetycznymi śmieciami znowu wsadziłam weń nos i... o nie, nie nie nie nie nie nie nie. Wiecie, czym to sadzi? Szaletem publicznym gorszego sortu (typ: mała stacja benzynowa na odludziu), w którym śmierdzi uryną spsikaną jakimś zapachem. No wiecie, że zrobili psik psik, zamiast posprzątać. Kto by się chciał grzebać w takim sraczu na swojej zmianie?
Yves Rocher – Les Plaisirs Nature – Noix de Coco– w przeciwieństwie do masła Palmer's, balsam Yves Rocher pachniał zacnie. Dokładnie tak, jak kokos w kosmetyku pachnieć powinien, czyli nie za mocno, nie za sztucznie, po prostu apetycznie. Zwykle od balsamów wolę kremy i masła, ale ten z przyjemnością zużyłam (przyjemność zaczęła się, gdy dokupiłam pompkę do butelki, w której oryginalnie jest wielka dziura; ach ta ekologia). Był lekki, szybko się wchłaniał, mojej niewymagającej skórze wystarczył nawet w trudnym sezonie grzewczym. Długo stał otwarty, naprawdę wiele miesięcy, więc podejrzewam, że mógł się w międzyczasie przeterminować (nie było daty, a numer partii się rozmazał). Nawet jeśli to zrobił, ani trochę mu to nie zaszkodziło, bo do końca nie zmienił właściwości ani zapachu. Resztkę wyrzuciłam wyłącznie dla przyzwoitości. Pompka zostaje dla następnych pokoleń.
![]()
Organique – Eternal Gold – krem pod oczy– chętnie opiszę ten krem w recenzji, bo zrobiłam mu śliczne zdjęcia, ale wiecie, po drodze zmienił etykietę i nie wiem, czy producent nie pogrzebał w składzie. Jeśli wiecie coś na ten temat, koniecznie dajcie znać, zanim znowu napiszę do Was o prehistorycznym kremie, który nikogo już nie obchodzi. Jedno zaznaczę już teraz: ta seria ślicznie pachnie!
Pat&Rub – Otulający balsam do ciała (próbka)– po linii Hipoalergicznej to mój ulubiony zapach P&R, balsam ma podobną konsystencję do masła, w sezonie jesienno-zimowym ten aromat to poezja!
Sesderma – C-Vit serum (próbka)– wystarczyła na ok. 10 użyć i bardzo zachęciła mnie do wypróbowania pełnego wymiaru. Serum nie jest kwaśne, nie jest lepkie i mam przeczucie, że wypadnie dużo lepiej od
Aurigi Flavo C, z której przecież byłam zadowolona.
Corine de Farme – Krem przeciwzmarszczkowy 2w1– bardzo fajny krem, który w przyrodzie już nie istnieje w formie 2w1. Zapasy, ach, zapasy. Asiu, dziękuję, że mi go kiedyś podarowałaś – razem z tym kremem stanowiliśmy bardzo zgrany duet. Mam nadzieję, że nowa wersja jest równie fajna, bo chciałabym kiedyś ją kupić i przetestować.
Lierac – Mat-Chrono – krem matujący na noc– to, co mam Wam do powiedzenia na temat tego kremu i okoliczności jego zakupu, wymaga osobnego tekstu. Rzecz dotyczy Strawberrynet i dat ważności. Do teraz jestem w szoku i drżę na myśl, że Mat-Chrono w ogóle wylądował na mojej twarzy.
Auriderm XO– używałam tego żelu bardzo dawno temu, więc wyrzucam ponad połowę tuby. Miał unicestwić naczynka (zawiera witaminę K), ale tego nie zrobił, poza tym jest na bazie alkoholu i alkoholem capi, więc nie dla mnie on. Niektórym pomaga.
La Roche-Posay – Rosaliac AR Intense– zbyt mało regularnie aplikowałam to serum. Miało potencjał, ale nie doczekałam się widocznych efektów ukojenia naczynkowej cery. Napiszę Wam o nim więcej, jeśli kiedyś kupię kolejną buteleczkę (starcza na wieki!) i zacznę aplikować codziennie. Oczywiście o ile go wcześniej nie wycofają.
Pat&Rub – Otulający balsam do rąk– zapach, zapach, zapach! Wiem, że nie wszyscy go pokochali, bo P&R postanowił iść za ciosem i nawet do słodkiej, karmelowo-waniliowej linii dowalić trochę cytrynki, ale mnie akurat w tym wydaniu cytrusowa nuta urzeka, bo dodaje zapachowi odrobiny rześkości i zabija nudę. Sam balsam też jest bardzo przyzwoity. Trochę trzeba poczekać na wchłonięcie, ale moje dłonie są po nim miękkie, nawilżone i zadowolone.
Bath&Body Works – Caribbean Escape – ani trochę nie podoba mi się, że BBW zastąpiło stare żele antybakteryjne nowymi. Kosztują 13 złotych za tę samą niewielką pojemność, a jeśli kupicie od razu pięć, wyjdzie po 10 za sztukę, czyli tyle, ile poprzednio bez promocji. Same żele warte grzechu, bo w tych trudnych wirusowo czasach dezynfekują i zostawiają na dłoniach bardzo piękne i bardzo intensywne zapachy. Na długo.
L'Occitane – Pivoine Flora Hand Cream (miniatura)– pięknie pachnący peoniami, lekki krem do rąk, który szybko się wchłania i nic nie robi, ale poprawia nastrój zapachem. Zdecydowanie niewart swojej ceny (65 zł za 75 ml i 29,90 zł za 30 ml).
Sephora – Nano, miniaturowa kredka do oczu, fioletowa – 9 zł wyrzucone w błoto. Za tyle kupiłam tę kredkę na wyprzedaży w Sephorze i tyle muszę odżałować po zamknięciu klapy śmietnika. Od początku była zjełczała. Zastanawiam się, jak długo leżała w sklepie i jak to możliwe, że perfumeria w Złotych Tarasach pozwala sobie na takie obciachowe zagrywki.
Catrice – Ultimate Lip Glow – Lip Colour Intensifier – kupiłam kiedyś tego dziwacznego żelka do ust i byłam mocno podjarana efektem, bo usta po nim wyglądają, jakby nie były pomalowane (nie widać żadnej warstwy na wargach), a jednak są malinowe, i to całkiem konkretnie. Minusem jest gorzki smak, z czasem pomadka stwardniała i ciężko było ją rozprowadzać. Postanowiłam ją w końcu wyrzucić, i tak już od dawna do niej nie wracam.
Lancôme – Juicy Tubes– ten błyszczyk trafił do mnie jako trzypak miniatur z nocanka.pl, kupiłam go w jakiejś Wyjątkowo Promocyjnej Cenie. Wcześniej miałam inny odcień o smaku brzoskwiniowym i bardzo miło go wspominałam (tym milej, że brzoskwinia była prezentem od koleżanek z redakcji, kiedy odchodziłam z pracy, a cena pełnego wymiaru to ok. 90 zł). Ta tubka, podobnie jak brzoskwiniowa poprzedniczka, była ślicznie pachnącym klejuchem, ale odcień – mimo że ładny – był na tyle mało wyjątkowy, że nieczęsto do niego wracałam. Od tego czasu minęły ze trzy lata, więc papa, Juicy Tubes!
Hean – Gigant Shock XXL Volume– z tym szokującym XXL gigantem tobym nie przesadzała, bo tusz Hean nie pogrubia zbyt mocno. Nie można mu za to odmówić ładnego wyczesywania i estetycznego efektu, który można budować kolejnymi warstwami. Niestety, z czasem częściowo znika z rzęs.
MUA – jakiś czarny tusz do rzęs– nawet nie chce mi się grzebać teraz w worku ze śmieciami i sprawdzać, jaka jest dokładna nazwa tego tuszu, ale wiedzcie, że wyciągnęłam go z szuflady, odkręciłam, użyłam raz i od razu dorzuciłam do denkowych odpadów, tak bardzo jest nijaki. Nijakość wynika głównie z faktu, że maluję, maluję i nic nie widać. Naturalny efekt – wersja extreme. Nie dla mnie.
Philosophy – Divine Volumizing– przedostatnia sztuka z zapasów. Maskara, którą uwielbiam za klasyczną szczotkę i robienie z rzęsami tego, co każdy dobry tusz zrobić powinien. Niestety, dawno temu wycofana. Szlag by ją.
![]()
W ramach przedwiosennych porządków zabrałam się jeszcze za saszetki i próbki. Z tej grupy swój głos oddaję na dwuetapową maseczkę z glinką z Flos-Lekui krem na dzień Biolaven, który zapowiada się obiecująco. Zdecydowane NIE dla beznadziejnej chusteczki Cleanic, która jest nasączona tłustym zmywaczem do paznokci i ponoć da się nią (w podróży!) zmyć wszystkie paznokcie u rąk. Spróbowałam tej sztuki, da się, ale praca, jaką musiałam włożyć w to zmywanie, przypominała polerowanie patyczkiem do uszu najnowszego modelu Ferrari. No i jeszcze odpowiedzcie mi proszę, drodzy producenci, w czym ma mi ułatwić życie ta wasza chusteczka, skoro po wymęczonym zmyciu paznokci moje ręce ociekają olejkiem? Skoro już mowa o olejkach – ten do demakijażu marki Skin Food też mnie rozczarował, bo chociaż miał śliczny, cytrusowy zapach, nawet nie tknął niewodoodpornego tuszu.
W ten sposób dobrnęliśmy szczęśliwie do końca. Biegnę czytać Wasze denka!