Quantcast
Channel: Agata Smaruje
Viewing all 320 articles
Browse latest View live

Agata Konsumuje Kulturę [1]: medycznie, serialowo, książkowo

$
0
0
A wiecie, tak sobie pomyślałam, że znamy się długo, więc może by tak trochę o kulturze? Nic wielkiego, po prostu od czasu do czasu będę dzielić się z Wami tym, co czytam, oglądam, odkrywam. Jeśli dobre, jeśli złe, albo jeśli nijakie. Co Wy na to?

Bo tak naprawdę to trochę już jestem zmęczona tymi kosmetykami. Stąd moja mała aktywność na blogu. Absolutnie nie planuję przestawać o nich pisać, ale potrzebuję oddechu. Innych tematów. Poza tym dawno temu zmieniłam nastawienie do tego całego beauty-szaleństwa, a niedawno przypieczętowałam zmiany w głowie zmianami w szufladach. Poleciało mnóstwo staroci, puściłam w świat wiele rzeczy, które – wciąż w dacie ważności – leżały nieużywane. Opowiem Wam o tym innym razem. Dziś czas zajrzeć do mojego Kindle'a i pogrzebać w netfliksowej historii.


Zupełnie przypadkiem początek roku okazał się czasem lektury... medycznej! Może to chwila oddechu po ośmiu tomach serii o Chyłce? :). Jeśli o Remigiusza Mroza chodzi, to oczywiście seria o dzielnych prawnikach wciąga niczym odkurzacz rozsypany cukier, ale strasznie to wszystko tandetne. Każdy kolejny tom bardziej, a przy czytaniu ostatniego (Chyłka bez żadnego przygotowania i w zupełnie gównianej kondycji wspina się na Annapurnę, no spoko) czułam autentyczne zażenowanie. Medycyna jest dla odmiany jak najbardziej prawdziwa i z przyjemnością poczytałam o sprawach realnie nadzwyczajnych.


„Człowiek na ba(k)terie” Margit Kossobudzkiej to wyborna książka na modny ostatnio temat: jak wielki wpływ na nasze zdrowie ma flora bakteryjna w jelitach. Czytałam już o tym w „Food Pharmacy”, a kilka lat temu ten wątek poruszyła Mary Roach w ciekawej książce „Gastrofaza. Przygody w układzie pokarmowym”. U Margit Kossobudzkiej znajdziecie wywiady z tęgimi głowami polskiej medycyny, z których naprawdę wiele można się dowiedzieć. To, że dobre bakterie są na wagę złota, wiem od dawna, ale że ratunkiem dla złej flory może być procedura przeszczepiania do żołądka tej dobrej z czyjegoś perfekcyjnie zasiedlonego jelita grubego? Przy okazji: spróbujcie sobie wyobrazić, jak to się robi...
Wiele w „Człowieku na ba(k)terie” medycznych ciekawostek i wreszcie gdzieś został poruszony ważny dla mnie wątek sensowności zażywania probiotyków. Wciąż nie wiem wszystkiego, ale przynajmniej dowiedziałam się, że i medycyna nie wie, bo ta jej gałąź wciąż jest naukową świeżynką i dużo tam jeszcze do odkrycia.

Margit Kossobudzka, Człowiek na ba(k)terie,
Wydawnictwo Agora 2018



Po nagłej śmierci ginekologa, prof. Romualda Dębskiego, w księgarni Woblink.com wyskoczyła w mocno promocyjnej cenie (a to niespodzianka!) książka „Bez znieczulenia. Jak powstaje człowiek”, będąca wywiadem-rzeką dziennikarki Magdaleny Rigamonti z Romualdem Dębskim i jego żoną Marzeną Dębską.

Od dawna z wielkim szacunkiem przyglądałam się pracy profesora i naprawdę nie mogłam już słuchać, że ten wybitny lekarz to aborter, morderca, wcielone zło. W Szpitalu Bielańskim na co dzień dzieją się prawdziwe ludzkie dramaty, ale i medyczne cuda – trafiają tam najtrudniejsze przypadki z całej Polski, których leczenia nikt inny nie chce się podjąć. Siłą rzeczy obok walki o życie musi pojawić się temat śmierci (przypomnijmy jeszcze: wciąż zgodnej z prawem i będącej zarówno dla matek, jak i lekarzy absolutną ostatecznością – w tym ani żadnym innym polskim szpitalu nie wykonuje się aborcji z innego powodu niż wady letalne i w każdym przypadku decyzja należy kobiety, a nie lekarza).

Mimo śmierci profesora Dębskiego, w Bielańskim wciąż pracuje sztab godnych zaufania, wąsko wyspecjalizowanych ginekologów, a wśród nich Marzena Dębska – specjalistka od USG prenatalnego, która nie tylko wykrywa trudne do namierzenia wady płodu, ale też potrafi część z nich naprawić (np. zrobić ratującą życie dziecka, wewnątrzmaciczną transfuzję krwi!). Jest wrażliwą, ludzką lekarką o ogromnej wiedzy, którą – podobnie jak profesora – chętnie spotkałabym na swej drodze, kiedy przerażona, z niewykrytym, śmiertelnie niebezpiecznym zespołem HELLP, leżałam w szpitalu zarządzanym przez... profesora Chazana.
Tak samo wrażliwym i niesamowitym lekarzem jak Marzena Dębska, był Romuald Dębski, co może potwierdzić ogromna rzesza kobiet, których dzieci w Szpitalu Bielańskim zostały przez niego uratowane. „Bez znieczulenia” to książka nie tylko o medycynie, ale też o miłości, pasji i oddaniu. Po lekturze jest mi jeszcze bardziej przykro, że profesora nie ma już z nami i polecam ją wszystkim, którzy na podstawie zasłyszanych opinii przyjmują jako pewnik krzywdzący obraz lekarza, zajmującego się na co dzień leczeniem i ratowaniem nienarodzonych dzieci.

Magdalena Rigamonti: Bez znieczulenia. Jak powstaje człowiek
Wydawnictwo Naukowe PWN 2014






Pozostańmy jeszcze na chwilę przy temacie ginekologii. Po przygnębiającym spotkaniu z profesorem z zaświatów, książka, którą czytam obecnie, czyli „Ginekolodzy” Jürgena Thorwalda, wydaje się być niemalże literaturą komediową, choć opowiada o kobietach, którym zdecydowanie nie było do śmiechu. To historia światowej ginekologii, pełna nie-do-wiary-smaczków, przy której co chwilę krzyczę w myślach: „One przeżyły w tym syfie? Niemożliwe!”. Naprawdę trudno uwierzyć, że jeszcze w połowie XIX wieku chirurdzy kroili kobiety na żywca i wyciągali z ich trzewi kilkunastokilogramowe cysty brudnymi rękami, w surducie. Albo że badanie ginekologiczne odbywało się po omacku, pod kołdrą, a pacjentki były w pełni odziane. Po skończeniu lektury „Ginekologów” z pewnością jeszcze czulej pomyślę o lekarskim fartuchu, rękawiczkach i całej, pachnącej środkami do dezynfekcji, współczesnej medycynie.


A propos książek: serial „You”, którego pierwszy sezon można obejrzeć na platformie Netflix, toczy się między innymi w magicznie wyglądającej nowojorskiej księgarni, a jej głównym bohaterem jest wielbiciel literatury i księgarz, niejaki Joe Goldberg. Dałam mu szansę jednym przypadkowym kliknięciem, bo zobaczyłam w miniaturze znajomą gębę z „Gossip Girl”. Czy było warto? Trudno powiedzieć. 


„You”to kolejna, po moim ulubionym „Dexterze”, wariacja na temat mordercy, którego da się lubić, choć – w przeciwieństwie do Dextera – z polubieniem bohatera granego przez Penna Badgleya miałam niemały problem. W ogóle w całym serialu nie ma chyba ani jednej postaci, która zasługiwałaby na sympatię, a trzeba Wam wiedzieć, że lubię nie lubić (vide: świat przedstawiony u Franza Kafki, mdłe postaci zatopione w beznadziejnym, niepokojącym świecie schizów Philipa K. Dicka).

Joe to zakochany stalker, który swoje mordercze zapędy tłumaczy sobie miłością do po stokroć infantylnej wannabe-pisarki Beck (Elizabeth Lail). Nie przekonali mnie ani główny bohater, ani jego ukochana, ani nawet ludzie drugiego planu. Wszyscy są do bólu niedojrzali, przewidywalni i płasko nakreśleni. Ogólny flow jest niezły, oglądało się całkiem fajnie, ale wolę nieco mniej sztampowe postaci niż: „ta zła, zazdrosna przyjaciółka”, „ten bystry detektyw”, „ta głupiutka, śliczna blondyna”.

Za to miło pogapić się na przebitki z Nowego Jorku i na głupawą Beck, która wizualnie jest skrzyżowaniem Amber Heard z Maffashion. Satysfakcjonujące.

* * *

Przy okazji nowo powstałego kulturalnego kącika bardzo bym chciała, żebyście dzielili się ze mną tym, co Was ostatnio urzekło lub totalnie rozczarowało. Kategoria dowolna. Ja chętnie podzielę się też np. moimi ulubionymi albumami ze sztuką, tylko... czy to Was w ogóle interesuje?


Zużycia lutego

$
0
0
Książki i seriale – przyjemnie o nich pisać, ale dziś przybywam z tym, co wciąż lubicie najbardziej: workiem odpadów <3. Poprzeżywajmy wspólnie ich wspaniałość lub nieodżałowaną beznadzieję! 


Luty był miesiącem pielęgnacyjnego chaosu, ale w ogóle mi to nie przeszkadzało. Kilka tygodni temu zamieszkał z nami Goran – wielki, wspaniały kocur – i całą uwagę poświęciłam jemu. Cud, że w domu pojawiały się obiady, a ja pamiętałam o zmyciu makijażu przed snem. Goran = miłość razy milion i zero skupienia ;).

W ubiegłym miesiącu walczyłam z ekstremalnym przesuszeniem dłoni, podobny problem na jednej rączce miał też mój syn. Wciąż nie jest idealnie, ale chyba najgorsze za nami. Ta sytuacja sprawiła, że zaczęłam uważniej przyglądać się kosmetykom myjącym w naszym domu i mocno ograniczyłam zużycie żelu antybakteryjnego BBW. Antyseptyczny smuteczek, ale pękająca skóra na kostkach mnie przekonała.

W tym miesiącu żywota dokonały:


Balea, kremowy żel pod prysznic Granat i Kwiat brzoskwini– pewnie teściowa pomyślała sobie, że jej nie lubię, skoro ja, wielka blogerka urodowa (haha, hyhy, hehe), daję jej takiego syntetycznego śmierdziela w ramach drobnego prezentu ze Słowacji spośród wszystkich istniejących prezentów, możliwych do kupienia w DM-ie. Mamo nr 2, wybacz, naprawdę myślałam, że to będzie piękne, a w ramach samobiczowania zużyłam drugą butelkę tej ohydy do ostatniej kropelki. Następnym razem postawię na baleowych klasyków.

Kneipp, esencja do kąpieli Głęboki odpoczynek– kompozycja paczuli i drzewa sandałowego pewnie nie każdemu się spodoba, ale według mojego nosa esencja Kneippa pachnie fenomenalnie. To kosmetyk, który ciągle przypomina mi, jak strasznie beznadziejne jest nieposiadanie wanny. Gdybym ją posiadała, moczyłabym się w tej esencji co najmniej pięć minut. Kto wie, może nawet 10! W jedenastej zwykle już mam dość. Tomek korzystał w misce udającej wannę. Podobno niebieski barwnik może mieć działanie rakotwórcze, więc nie polecam zalęknionym. Barwnika jest dużo, woda robi się wyraźnie niebieska, intensywnie pachnie, za to pieni się tylko przez chwilę w trakcie napełniania zbiornika.

Schwarzkopf, Schauma Kids, Szampon i odżywka– przeczytałam na blogu włosowej ekspertki Marty Klowan, że ten szampon może dobrze zrobić moim włosom, ale zrobił im średnio, a już na pewno nie tak jak chciałam. Cienkie, mocno przetłuszczające się blond kudły były ładnie oczyszczone i gładkie w dotyku, ale jednocześnie zabrakło objętości i trochę się puszyły. To nie jest zły kosmetyk, ale nie takiego efektu szukam. Ale włosy mojego 6-latka wyglądały ładnie i pachniały słodko :).


Dettol, Łagodny dla Skóry, Aloes i witamina E– jaką trzeba być tępą pipką, żeby wlać do pojemnika w łazience kolejny płyn antybakteryjny, podczas gdy dłonie własne i potomka pieką z wysuszenia. No ale przecież napisali, że jest łagodny dla skóry, a nawet Łagodny dla Skóry – swoją drogą to fantastyczny przykład niekłamstwa: Łagodny dla Skóry to nie stwierdzenie faktu, tylko nazwa własna. Sprytnie, producencie! No ale... co to ja miałam na jego temat? A, że dobrze myje, ładnie, niekonkretnie pachnie i wysusza. Miejmy nadzieję, że „bezlitosny dla bakterii” to nie dalszy ciąg nazwy własnej, bo byłoby naprawdę przykro, gdyby te suche kończyny były po nic.

Isana, Sensitive, Delikatne mydło do skóry wrażliwej – na pewno lepsze mydło od tego wyżej. Właśnie go używamy całą rodziną i nikomu skóra nie złazi, choć do dobrej kondycji dłoni jeszcze nam daleko. Zapach mało ambitny, ale niedenerwujący, pieni się jak trzeba, kremowe.

Yope, Zimowe naturalne mydło w płynie– i że niby Zimowe mogło pachnieć i działać fajniej od innych, których nie lubię? Nie wiem, jak to sobie obmyśliłam, ale teoria nie zadziałała, a ja wciąż uważam, że Yope to marka przereklamowana. Zimowe to trochę zwietrzałego goździka i nic poza tym. Przynajmniej miło się patrzyło na butelkę.

Żel antybakteryjny do rąk Bath & Body Works wciąż pozostaje bezkonkurencyjny, ale jak już wspominałam, używamy z Tomaszem tylko w razie najwyższej konieczności. Wersja Sweet Pea jest jedną z moich ulubionych.


Yves Rocher, Riche Creme, Ultra Rich Cleansing Cream– to był gratis do dawnych zakupów, swoje przeleżał w szufladzie, na początku nie czułam się przekonana, a z czasem naprawdę polubiłam ten kosmetyk jako pierwszy krok w wieczornym oczyszczaniu twarzy. Konsystencja jest ciekawa: to kremowy olejek, czyli ani gęsty, ani nie ucieka między palcami. Do demakijażu oczu wciąż wolę masło rumiankowe The Body Shop /recenzja/, Ultra Rich Cleansing Cream wyraźnie gorzej radzi sobie z dokładnym usuwaniem tuszu, ale za to z przyjemnością sięgałam po niego przy demakijażu twarzy, przy okazji robiłam przyjemny masaż na przekór wiekowi i grawitacji. Ma prawie niewyczuwalny zapach, a w składzie wartościowe oleje i wyciągi, żadnego syfu. Będę miło wspominać.

Bielenda, Lumiere Base, baza rozświetlająca pod makijaż – miałam pisać o tej bazie i jej różowej koleżance osobny post, ale zdaje się, że w międzyczasie producent zaprzestał produkcji lub coś ulepszył (włącznie z etykietą i nazwą), bo od miesięcy nie ma jej w sklepie online Bielendy. W Rossmannach widuję do dziś. To baza żelowa, a nie silikonowa, dlatego chętnie po nią sięgałam. Miała przyjemny zapach i zachowywała się na skórze jak serum. Białe kuleczki przy aplikacji zostawiały czasami brzydkie brokatowe smugi, które na szczęście dawało się rozetrzeć, baza wysychała do zera, nie zauważyłam nawilżenia ani wysuszenia, nie przedłużała trwałości podkładu, ale za to ładnie dodawała blasku w duecie z minerałami. I zarówno sypane minerały, jak i tradycyjne fluidy dobrze się na niej rozprowadzały. Żaden to cud współczesnego przemysłu kosmetycznego, ale była naprawdę w porządku. 

Dermalogica, Nightly Lip Treatment– pielęgnacja okolic ust to już zbyt wiele jak na moje życiowe lenistwo. I bez tego kroku mam pełno roboty z pielęgnacją twarzy, dlatego nie doceniłam, używałam nieregularnie i nic nie mogę powiedzieć na temat tego kosmetyku.

Płachtowa maska Balei była totalnym przeciętniakiem i zamknęła epokę mojego zainteresowania tym rodzajem masek. Wracam do tubek, algowych proszków i innych tradycyjnych wynalazków, bo nawet mnie – zupełnie nieświrniętej w temacie ekologii i zero waste – bolała ta nadprodukcja śmieci w imię nienadzwyczajnych efektów. 


Helena Rubinstein, Lash Queen Sexy Blacks– zauroczyło mnie opakowanie (te ozdobne kwiatki są z materiału!), ale sam tusz też mi się spodobał. Nie postawiłabym go na moim tuszowym podium i z pewnością nie będę zabiegać o ponowne spotkanie, ale zrobił naprawdę dobre wrażenie na moich rzęsach. Był odpowiednio czarny, a po podeschnięciu ładnie osiadał na włoskach, dodając im objętości. Pachniał różano, identycznie jak klasyczna wersja Volume Million Lashes L'Oréal, ale nie ma się co dziwić, bo francuski koncern lata temu kupił markę HR. 

Miss Sporty, Studio Lash 3D Volumythic– lubię, ale tylko w dni, kiedy nie używam cieni. Nie pogrubia, nie robi wow, po prostu porządnie rozczesuje i wyciąga do nieba. To zbyt delikatny efekt, jeśli ma występować w towarzystwie pomalowanych powiek, ale za to wygięta w łuk, silikonowa szczoteczka bardzo bardzo dobrze sprawdza się do dolnych rzęs. 

Maybelline, The Colossal Big Shot– przeciętniak. Przez chwilę myślałam, że będzie nam razem dobrze, ale jednak nie: sklejał rzęsy, a w zamian nie oferował nawet porządnego pogrubienia. Z każdym tygodniem było gorzej, dlatego nie planuję powrotu.

Udało mi się zużyć do ostatniego maźnięcia miniaturę pomadki Burberry w odcieniu Nude Beige, która była tylko poprawna. Kremowa, nietrwała, zupełnie nie odbiegała jakością od drogeryjnych przeciętniaków, a jedyne, co ją wyróżniało, to ekskluzywne opakowanie. Pożegnałam też prawie zużytą, osławioną Airy Fairy od Rimmela. Jak jej podliczyłam lata, to jednak postanowiłam nie denkować, chociaż wciąż ładnie pachniała i wszystko było z nią okej. 


Rimmel Lasting Finish 25h Nude to podkład, za którym będę bardzo tęsknić (tak tak, wycofany, zmieniony, skiepszczony). Mam jeszcze jedną tubkę w szufladzie i nie mogę uwierzyć, że producent zrezygnował z tej wyjątkowo udanej, matującej formuły.

Tarte, Amazonian Clay Airbrush Foundation, odcień Light Neutral– ten sypki podkład kilka lat temu był obiektem moich westchnień, nakręciła mnie na niego niepisząca już Iwetto, a tym, co mnie w nim zachwyciło, była elastyczna siatka, przez którą pędzel dobierał się do pudrowej formuły. Do dziś uważam, że to niezwykle wygodne, genialne rozwiązanie dla sypkich produktów i dziwię się, że nigdzie indziej tego pomysłu nie powtórzono. Sam podkład okazał się ciut ciemniejszy niż chciałam, dość szybko się po nim świecę, więc tu miłości zabrakło. Miał przyzwoite krycie, ale nie będę już polować na jaśniejszy kolor – nieporównywalnie lepiej sprawdza się u mnie łatwo dostępny, dużo tańszy Lily Lolo.

Maybelline, Instant Age Rewind (w Polsce Anti Age Eraser) w odcieniu Light– a tu akurat jestem bardzo na tak. Odcień Light jest neutralnym beżem, nie ciemnieje, nie wysusza skóry pod oczami, kryje całkiem nieźle, szczegóły w recenzji: klik. Jedyny minus to fakt, że zbyt chętnie włazi w moje coraz bardziej okazałe zmarszczki, ale dobry puder sobie z tym radzi.

MAC, Blot Powder, odcień Medium /recenzja/ – nie wiem, które to już opakowanie Blota, chyba czwarte? Łatwo wysnuć słuszny wniosek, że bardzo lubię ten puder. Nie jest idealny, ale w kategorii prasowańców lepszego nie znalazłam. Nałożony w nadmiarze będzie widoczny na twarzy, więc daleko mu do subtelnej mgiełki Laury Mercier, ale naprawdę nieźle trzyma mat (w kategorii prasowanych), daje lekkie krycie i świetnie nadaje się do poprawek w ciągu dnia. Spokojnie możecie brać odcień Medium do jasnych karnacji.


Tak oto dobrnęliśmy do końca tej niezwykle pasjonującej lektury. W najbliższym czasie zamierzam pokazać Wam (zapewne w odcinkach) górę kolorówki, która po ostrym cięciu opuściła moją kolekcję. Smutny to widok, ta góra, a jednocześnie bardzo pouczający. Cieszę się, że już mi się tak nie chce. Fajnie wrócić do świata normalnych!

W tym szaleństwie nie ma metody, czyli o tym, dlaczego denkowanie palety to zło i jak odzyskałam równowagę

$
0
0
Promocja w Rossmannie. Minus 49%, choć wiemy, że to ściema, bo Rossmann kilka dni przed promocją podnosi ceny po to, by mieć z czego opuszczać. Realny rabat to jakieś 20–30%, a więc ceny zrównują się z internetowymi, ale i tak grzecznie wykupujemy towary zalegające w magazynach i wracamy z siatką tego i owego, bo przecież się OPŁACAŁO. Znacie to? No właśnie, a przecież to dopiero początek Prawdziwych Problemów...



Moje początki zbieractwa kolorówki równają się początkom blogowania. Chciałam mieć wszystko, wszystko przetestować, wiedziałam, że jestem w tyle, bo nie znam całego asortymentu szaf makijażowych i miałam wielką potrzebę nadrabiania. Mój plan był taki: zostanę profesorem kosmetykodrogeriologii, a mój blog będzie skarbnicą wiedzy na ten temat. Przyda mi się każda rzecz, chcę mieć duże zbiory, szeroki obraz, po prostu muszę w tym wszystkim utonąć. Przyznać trzeba, że utonęłam z sukcesem. 

Tonęłam oczywiście w odcinkach: a to przy zakupach w internetowym outlecie typu eZebra, a to przy wspomnianej promocji w Rossmannie, przy rabatach w Sephorze, urodzinach, spotkaniach blogerskich – okazji było mnóstwo! Zachwycała mnie gigantyczna kolekcja szminek Temptalii, blogi pełne nowości, limitowane edycje... aż doszłam do momentu, w którym w sypialni stanął 6-szufladowy MALM, wypełniony po brzegi kosmetykami do upiększania gęby. W podobnym momencie moje zapasy pielęgnacyjne przeprowadziły się z niedużego kartonu do szuflady po mężowskiej stronie szafy. Miało mi to dać szczęście, a stało się dokładnie odwrotnie. Prawdziwy problem pierwszego świata pojawił się w momencie, w którym dotarło do mnie, że nie da się stworzyć kolekcji kosmetyków, bo one najzwyczajniej w świecie się psują. Prosta rzecz, ale jakoś na to nie wpadłam, gdy otwierałam kolejne przesyłki i donosiłam siatki z drogerii.

Od momentu, gdy pojęłam, że dziesiątki szminek, cieni, pudrów, podkładów, lakierów i kredek to idiotyzm i droga donikąd, przestałam kupować. Problem w tym, że wciąż miałam szuflady zawalone rzeczami, na które wydałam pieniądze i których nie miałam szans zużyć lub choćby nawet po ludzku poużywać. Wynika to z oczywistego dramatu wielbicielki makijażu, zwanego popularnie problemem jednej twarzy. W pewnym momencie rozważałam nawet malowanie dziecka, męża i sąsiadek, ale jednak nie tędy droga. Chyba.

Co było dalej? Klasyka: zaczęłam porządki. W wielu odcinkach, które po kolei pokazywałam Wam na blogu. Trwało to miesiącami. Za każdym razem wydawało mi się, że zrobiłam Wielki Remanent i faktycznie, sporo rzeczy znikało, ale MALM wciąż miał się świetnie i skrywał w sobie latami zbierane pamiątki po konsumpcyjnej rozpuście. Utkwiłam w miejscu, w którym nie było sensu kupować, a zapasów miałam tyle, że do końca życia wystarczyłoby mi rozświetlaczy, a cieniami mogłabym się malować przez kolejne 20 lat. Tylko... jak długo żyją kosmetyki kolorowe? Według producentów mniej więcej od 9 do 24 miesięcy od otwarcia. Te daty często są oczywiście przesadzone, bo po 9 miesiącach użytkowania świeżo wyprodukowanego cienia zapewne nie stanie się z nim absolutnie nic złego i będziemy mogły się nim cieszyć przez kolejne długie miesiące. Tylko no właśnie... jak długie? Ile? Kolejne pół roku? rok? trzy? Jeszcze więcej?

I tu dochodzimy do miejsca, w którym okazuje się, że z moimi dylematami nie jestem oczywiście jedyna. Blogerska brać (siostrać?) doszła do podobnego momentu w swoim makijażowym życiu, zaczęły się porządki, które w większości przypadków wyglądały podobnie do moich, ale oprócz tego na początku roku zauważyłam pewną niepokojącą międzynarodową akcję: rok z denkowaniem kolorówki. Idea jest dobra, chodzi o to, żeby zamiast kupować kolejne nowe kosmetyki, zająć się używaniem tego, co mamy. Problem w tym, że niekoniecznie idzie to w dobrą stronę...

Dziewczyny na Instagramie i blogach pokazywały zestawy kosmetyków, które zamierzają zużyć do ostatniego okruszka, w tym... palety cieni. W niektórych opisach znalazłam informacje typu: „Nie przepadam za tą paletą, dlatego chcę się jej pozbyć i poszła jako pierwsza do project pan”; „Muszę zużyć te cienie, bo już długo u mnie leżą”; „Ten bronzer jest trochę za ciepły i już mi się znudził, więc jednocześnie będę zużywać chłodniejszy, żeby było mi łatwiej”. Dziewczyny, serio? Cierpicie na nadmiar, dlatego postanawiacie najbliższe miesiące spędzić na pieczołowitym wydrapywaniu WSZYSTKICH cieni z palet, nawet tych, które są kiepsko wykonane lub Wam nie pasują? Samemu producentowi nie przyszłoby do głowy, że jego paletę można wykorzystać w ten sposób. Chcecie w tym roku korzystać z najstarszych kosmetyków, jakie macie, a w tym czasie w szufladach będą spokojnie starzały się te świeże? Do końca roku Wasze twarze będą konturowane na zbyt ciepło, rozświetlane na brokatowo i smarowane przeterminowaną kredką tylko po to, żeby w styczniu 2020 przyznać sobie honorowo order z ziemniaka? Czy na pewno o to chodzi w project pan? Kiedy znalazłam wywiad z dziewczyną, której udało się wyskrobać calutką paletę cieni i opowiadała o tym, jak to zrobiła i jakie miała po drodze chwile zwątpienia, stwierdziłam, że albo mam haluny, albo świat zwariował.

Doskonale rozumiem to, co się z nami stało: najpierw kupowałyśmy jak banda oszołomek, a teraz marzy nam się minimalizm, o którym napisano już tyle blogów i książek... Do tego dołączył ruch zero waste, który sprawił, że w naszych głowach utrwalił się schemat: nie warto kupować nowego, ale wywalanie też jest zakazane. Jasne, sama zaczęłam jakiś czas temu myśleć o planecie, coś tam segreguję, chodzę z wielorazówką na zakupy, nie pakuję do foliówek w markecie wszystkiego jak leci, piję filtrowaną kranówkę i staram się nie wyrzucać jedzenia, tylko mądrzej planować posiłki. Od kilku lat nie robię zakupów jak ostatnia idiotka, którą kiedyś byłam, i generalnie wszystko zmierza ku lepszemu. Ale obawiam się, że pewnych błędów nie da się naprawić w duchu eko-zero-mini. Potrzebne jest szybkie, brutalne cięcie i nowy start. Przez chwilę mnie też zamroczyło i uznałam, że sama zabiorę się za „zużywanie zalegającej kolorówki”, ale potem zaczęłam sprawdzać jej daty i... zupełnie mi przeszło. W moich szufladach pełno było kosmetyków, wyprodukowanych w 2013, 2014, 2015 roku. Oprócz tego mam też nieliczną grupę tych świeższych oraz święte graale typu limitowany puder z Japonii z 2011. Co z tym wszystkim zrobić? Moim zdaniem tylko jedno: wywalić. Po te najstarsze od dawna nie sięgam, bo mój instynkt samozachowawczy i miłość do skóry wciąż działają, jak należy. Więc po co leżą? Po nic. Wywalić. Szminki MAC-a z okresu największej pomroczności wciąż pachną, jak należy? Daty mówią, że zjechały z taśmy produkcyjnej w 2014. Czy pięcioletnia pomadka to na pewno coś, co chciałabym zjeść z kanapką na drugie śniadanie? Odłożyć na bok do późniejszej wymiany w akcji Back2MAC. Okej, być może jesteście w lepszej sytuacji i Wasze zbiory nie są aż tak stare. Skoro tak, to czy wciąż nie jest dziwne pozbywanie się średnio dobranego bronzera poprzez zużywanie go do ostatniego pyłku?

Nie wierzę w to, co widzę i czytam, i mam nadzieję, że mimo wszystko dojdziecie zaraz do podobnych wniosków co ja. Jeśli już wyskrobywać resztki cieni i pudrów, niech to będą absolutni ulubieńcy, niech sprawia Wam to radość i niech nie chodzi w tym o jakiś dziwny wyścig, na mecie którego czeka na Was... goła blaszka. Nie róbcie z codziennego make-upu projektu pełnego cierpienia, samobiczowania i... niszczenia sobie skóry. Sprawdzajcie daty ważności, korzystajcie ze stron typu checkcosmetics.net, checkfresh.com. Jasne, też mnie cieszy oglądanie mocno zużytego pudru, ale to nie powinien być cel sam w sobie. To nie Wy macie służyć kosmetykom, tylko one Wam. Uff. Sorry za ten wywód, ale to, co się dzieje wokół mnie, sprawiło, że miałam głęboką potrzebę zadbania o reszki Waszego rozsądku :).

Chcesz to wywalić??? Widzę tu milion pięćset sto dziewięćset wysokopółkowych zabawek!

W kolejnym wpisie pokażę Wam wszystko, co wyfrunęło z mojego MALM-a. Czy jest mi przykro? No pewnie! Pozbyłam się wielu perełek, zapomnianych ulubieńców, limitowanych wyjątkowości. I uwierzcie, wywalenie tego wszystkiego do kosza jest naprawdę dużą karą za kilkuletni zakupowy nadmiar. Dążenie do minimalizmu/racjonalnego zarządzania przedmiotami i przestrzenią tudzież idea zero waste to świetne sprawy, ale róbcie to z głową. Ja dążę do tego, żeby mój makijażowy zbiór był przemyślany, dobrej jakości i żeby mieć wybór spośród kilku, a nie miliona. Z zakupami ogarnęłam się dawno, zostały tylko solidne wiosenne porządki, które serdecznie Wam polecam! 

Prawda jest taka, że można być durną pałą, zarówno będąc przebrzydłym konsumpcjonistą, jak i zagorzałym zero-wasterem. Pamiętajcie o tym, gdy z obrzydzeniem będziecie próbowały zjeść jabłko wraz z ogryzkiem albo po raz sto sześćdziesiąty ósmy sięgniecie po matowy fiolet, w którym wyjątkowo Wam nie do twarzy :).

Tyle na dziś. W następnym odcinku będziecie mogły pastwić się do woli nade mną i moimi bezsensownymi zbiorami, które ostatecznie doprowadziły mnie na skraj śmietnika z ciężką siatą MAC-a, Diora i innych Benefitów, drżącą bródką i pogardą wobec własnego kosmetycznego rozpasania. Ale spoko, przecież idzie lepsze, prawda?!

EDIT: Właśnie zauważyłam, że Basia opublikowała dziś wpis pt. „Jak ograniczyć zapasy kosmetyczne”, wypełniony po brzegi dobrymi radami w temacie. Jak widzicie, sprawa jest naprawdę poważna i wymaga szeroko zorganizowanej akcji ratunkowej... ;). 

Porządki w kolorówce: ostateczne starcie!

$
0
0
Tak, tak. Płakałam jak wyrzucałam, ale wyrzucić trzeba było, bo w ostatnich latach próbowałam metody zużywawczo-rozdawniczej i nie zadziałała. Rozdałam niewiele, bo większość tego, co widzicie na dzisiejszych fotkach, to zakupowe szaleństwa sprzed kilku lat. A ja nie oddaję starych kosmetyków, najwyżej te w kwiecie wieku. Ze zużywaniem wiecie, jak jest. Takie porządki to walka ze sobą, ale polecam każdemu, bo efekty są zdumiewające.


Stan pierwotny: 6-szufladowy MALM, o taki: klik, prawie w całości wypełniony kosmetykami. Początkowa euforia, że ojejciuś, ile ja mam tego, jak me oczy się radują, z miesiąca na miesiąc malała i coraz bardziej ciążył mi ten słodki, kolorowy nadmiar. Od mniej więcej trzech lat moje zakupy makijażowe były skromne lub żadne, bo przecież tyyyyyyle tego. Od mniej więcej trzech lat próbowałam poradzić sobie z tym, co sama sobie zgotowałam. No właśnie: poradzić – czy tak to powinno wyglądać? W efekcie większość tych dóbr doczesnych dziś jest już stara, a ja postanowiłam, że kończę z tą męczarnią i teraz to już będę mądra w swych zakupowych wyborach,  a jakże, ale muszę sobie jakoś pomóc. Na przykład świeżym startem w asyście śmietnika. Bo właściwie co innego mogę zrobić z artefaktami sprzed lat?

Założenie było takie, żeby pozbyć się wszystkiego, co stare, średnie, niepasujące. Nigdy nie dążyłam do minimalizmu, bo cieszą mnie zarówno zakupy, jak i różnorodność, ale chodzi o to, żeby wybierać z kilku, a nie miliona. Wciąż nie jest idealnie, ale jestem na dobrej drodze, a ulga po porządkach ogromna!


Na pierwszej rodzinnej fotografii widzimy wybór produktów rozświetlających. Najmłodsza jest rozświetlająca kredka do łuku brwiowego Alverde, bo kupiłam ją ze dwa lata temu. Użyłam może trzy razy – najwyraźniej aż tak mi nie zależy na efekcie uniesienia. I bez tego mam dużo miejsca pod brwiami i mało na schowanych powiekach z nadmiarem skóry. Ale sam produkt jest w porządku, więc jeśli poszukujecie rozświetlenia pod łukiem brwiowym, to może być dobry trop. Wykręcany rozświetlacz w sztyfcie Catrice Made To Stay to już taki staruszek, że aż wstyd się przyznawać. Obstawiam, że kupiłam go w 2014 – do dziś trzyma formę, nie śmierdzi, działa normalnie, ale od dłuższego czasu nawet po niego nie sięgałam, pamiętając sędziwy wiek. Też go wyznaczyłam pod łuk brwiowy, ale był mocno perłowy i niespecjalnie miałam na niego ochotę w makijażu, służącym głównie do kursowania między zmywarką, pralką a laptopem. Miniatura rozświetlacza w sztyfcie Benefit Watt's Up zrobiła dobre wrażenie, ale wolę produkty pudrowe, więc po niego sięgałam tylko po to, żeby nie płakał, a umówmy się, że to słaby powód.

Dużo chętniej i częściej wykorzystywałam produkty pudrowe. Puder brązująco-rozświetlający Essence z limitowanej, jesiennej edycji Hello Autumn to rocznik 2014. Bardzo podobało mi się tłoczenie, lubiłam efekt rozświetlonej, muśniętej słońcem cery, poużywałam niedługo po zakupie, potem sięgałam raz na kilka miesięcy, żeby nie był smutny. Dziś oczywiście żałuję, że nie spotykaliśmy się w makijażu częściej, ale pękająca w szwach szuflada zaorała tę kiełkującą miłość.

Do zakupu rozświetlacza Artdeco Glam Couture Baked Powder Luxury Highlighter namówiła mnie Hexxana (pozdrawiam! :D). Kupiłam jedną z ostatnich sztuk w nieistniejącym już sklepie internetowym iGruszka i byłam zadowolona z pięknego, subtelnego efektu odbicia światła. To by.l świetny rozświetlacz na dzień, sporo go zużyłam, ale potem przerzuciłam się na bardziej widoczne, mocniejsze produkty, a w wersji dziennej stosowałam (i tak jest do dziś) róże z połyskiem. Tego typu subtelnego blasku nigdy potem nie zobaczyłam w żadnym innym rozświetlaczu, dlatego żal się rozstawać, ale ani ja, ani on młodsi już nie będziemy ;).

Rozświetlacz Kobo w odcieniu 310 Moonlight /recenzja/ to metaliczny chłód, którego moja wyraźnie żółtawa karnacja tak naprawdę nie potrzebuje. Sporo czasu zajęło mi zrozumienie, że mimo że chłodny, lodowaty odcień Moonlight bardzo mi się podoba, to niekoniecznie dobrze zgrywa się z resztą mojego makijażu i że zawsze lepiej będę wyglądać w odcieniach szampańskich czy złotawych. Nie cierpię też fatalnej jakości opakowań Kobo (takie same mają ich świetne bronzery). To wszystko sprawia, że nie mam najmniejszej ochoty sięgać po Moonlight.

Największym zaskoczeniem dla mnie samej jest rozstanie z MAC-owym rozświetlaczem z serii Mineralize Skinfinish w odcieniu Soft & Gentle. Mój pochodzi z 2013 roku (kupiłam go na pewno dużo później, no ale) i po tych wszystkich pięknych taflach, które latami gościły na mojej twarzy, ten drobinkowy klasyk zupełnie mi nie odpowiada. Różowo-złoty odcień się zgadza, pigmentacja też, ale widoczne drobinki na dosyć ciemnej bazie sprawiają, że tylko latem ma u mnie sens, a i tak, mając wybór w szufladzie, sięgnę po inny produkt. PS Nie zamierzałam go kupować. Przyszłam do salonu MAC po słynny, chłodny Lightscapade, a wyszłam z tym, bo wizażystka mnie przekonała. To tak w a propos zakupowych mądrości.


A tutaj trochę różnego typu pudrów i dwa korektory. W korektorach panuje u mnie względny porządek, dlatego pozbywam się tylko słynnego Catrice Camouflage Cream w odcieniu 010 Ivory (lubię, ale na szczęście rzadko miewam wypryski, więc nigdy nie uda mi się zużyć go w całości, nim podeschnie i zmarnieje, a ten właśnie zmarniał) i legendarnego Tarte Shape Tape Concealer /recenzja/, który kupiłam dwa lata temu w Nowym Jorku, ma PAO 6 miesięcy i zniszczył mi najważniejszy makijaż 2018 roku.

Wywalam dwa białe pudry matujące: dużo słabszy od genialnej wersji sypkiej /recenzjaInnisfree No-Sebum Mineral Pact (data ważności właśnie mu minęła, zużyłam pół opakowania i nie byłam zachwycona efektami) i Anti-Shine Powder Kryolanu /recenzja/, bo ma swoje lata, ideałem nie jest, a ja i tak już raczej unikam tak ciężkich, widocznych na skórze matowych formuł. Kryolan daje płaski, nienaturalny mat. Mam wrażenie, że skóra 35-latki potrzebuje już czegoś innego...

Puder typu terracotta Flormar nawet nie bardzo wiem, do czego służy. Jest brązujący, trochę różowy, daje delikatne rozświetlenie. Nie lubiłam go na całej twarzy, nie zachwycał w roli różo-bronzera na kościach policzkowych. Nie miałam dla niego zastosowania, prawdopodobnie jest dla mnie za ciemny, więc przeleżał swoje, przeterminował się i może odejść. Uwielbiałam za to sięgać po klasyczne kulki Guerlain Meteorites– myślę, że zużyłam 2/3 opakowania. Kupiłam najjaśniejszą, chłodną wersję kolorystyczną, bo ta kompozycja kulek najbardziej mi się podobała (och, jakie to mądre, prawda?) i od początku zachwycał mnie ich zapach. Z pewnością lepiej sprawdziłyby się odcień ciemniejsze i wyraźnie cieplejsze, ale co tam. Jeśli chodzi o działanie, to niestety tych kilka lat temu nie potrafiłam dostrzec ich wspaniałości, którą dziewczyny opisywały jako efekt blur, fotoszopowania i tak dalej. Sięgałam po nie głównie dla przyjemności używania. Dziś to rozumiem, widzę efekt, więc może jeszcze się kiedyś spotkam ze świeżym, chętnym na wspólne psoty opakowaniem. To moje zostało wyprodukowane w 2013 roku.

Pudru rozświetlająco-brązującego z Yves Rocher używałam ostatnio, żeby sprawdzić, czy wart jest funta kłaków, ale jednak nie. Przyciemnia mi skórę, nie rozświetla prawie wcale i nie ma w sobie niczego godnego uwagi. Wyrzucam bez żalu. Długo walczyłam z niedostępnym już pudrem z Sephory MicroSmooth, bo jak na wypiekany kompakt, dawał całkiem ładny, naturalny efekt, z drugiej strony w ogóle nie trzymał matu i czasem kiepsko zgrywał się z podkładem. Zużyłam połowę i już mi starczy tego denkowania przeciętniaków. MicroSmooth swego czasu mocno polecała Hania Knopińska, ale ona ma suchą skórę, więc w temacie podkładów i pudrów w ogóle nie powinnam jej słuchać.


Większości bronzerów autentycznie mi żal, ale zadecydowały przede wszystkim daty produkcji. Jak widać po zużyciu, bronzery Kobo lubiłam bardzo, ale data ważności wymyślona przez producenta, upłynęła ponad rok temu, a ja dalej je kładłam na twarz, bo tak nam było fajnie razem w codziennym makijażu. W sumie mają niespecjalnie imponującą trwałość na mojej skórze, ale odcienie Nubian Desert i Sahara Sand są super – o poranku, byle jak, dowolnym pędzlem przy dowolnym świetle byłam w stanie wykonturować twarz bez strachu, że zostanie gdzieś plama, że odcień nie taki, że nałożyłam za dużo. Ich średnia pigmentacja jest bardzo bezpieczna – serdecznie polecam bledszym początkującym, zaspanym i spieszącym się.

Podobnie chętnie sięgałam jeszcze kilka miesięcy temu po duo do konturowania Catrice Prime and Fine w odcieniu 010 Ashy Radiance, ale to już staruszek, więc darowałam sobie dążenie do wyskrobania ostatniego okruszka. Chłodny, bezpieczny odcień bronzera bardzo mi się podobał, rzadziej sięgałam po chłodny i mało widoczny rozświetlacz.

Ciepły bronzer z palemką rozświetlającą Essence Beach Cruisers (limitka z wiosny 2014) pozostał niepokochany i nieużywany, podobnie jak różo-bronzer Benefit Dallas, którego nie rozumiałam. Nie wyglądał u mnie ładnie ani wyżej na policzku w roli różu, ani niżej jako kontur. Data produkcji: 2013. Do torby z hasłem Back2MAC dołączył niegdyś słynny róż Harmony, którego kilka lat temu wszyscy używali jako bronzera i w takiej roli na moich policzkach wciąż prezentuje się świetnie. Niestety, zjechał z taśmy produkcyjnej w... 2011 roku. Dlatego cześć, na razie, papa.

Bronzer Yves Rocher z limitowanej edycji z 2014 roku pojawił się u mnie po wielotygodniowym, obsesyjnym rozmyślaniu_o. Już wtedy miałam sporo pudrów brązujących w kolekcji, więc nie decydowałam się na zakup, ale jak w końcu pojawił się w przecenie, wzięłam bez namysłu. Do dziś nie wiem, skąd mi się to wzięło, bo ani nie miał imponującego tłoczenia, ani nie nakręcały na jego zakup blogerki... Okazał się całkiem niezły, często po niego sięgałam, ale myślę, że już czas się rozstać.

Wielki brązujący dysk z regularnej kolekcji Sephory w najjaśniejszym odcieniu 01 Light ma jasny, nie za ciepły kolor i wszystko z nim w porządku, ale historia była taka, że kupiłam go w przecenie, użyłam dwa razy, a potem zasilił tyły szuflady i przeleżał zapomniany. Tak właśnie wygląda bezmyślność. Rok produkcji: 2012.


Yhhhh. Echhhh... róże. Moje dzieci kochane. Wyobraźcie sobie, ile jeszcze lat musiałabym je trzymać, żeby pozużywać. Na samą myśl robi mi się tak bardzo bez sensu, że od razu przejdę do omawiania uczestników tej wycieczki na śmietnik.

Trzy róże z MAC-a przynajmniej można wymienić na szminkę w akcji Back2MAC (co stanie się nieprędko, ponieważ, gdyż, albowiem mam oczywiście czym smarować usta przez kolejne długie miesiące). Limitowany Seduced At Sea z 2014 nadawał się tylko na lato, bo ma ciemnobrzoskwiniowy odcień. Nie sięgałam po niego wcale. Róż w odcieniu Ripe Peach z limitowanki Isabel & Ruben Toledo (2015) oczywiście zachęcił mnie pięknym opakowaniem i cudownym wnętrzem w stylu ombre. Ten przedmiot jest wspaniałym trofeum w kolekcji, ale tak się składa, że moja kolekcja przestaje istnieć, a sam róż na policzkach prezentował się bardzo pomarańczowo, więc kolorystycznie kompletny niewypał. Ostatni z wywalanych MAC-ów to Warm Soul z serii Mineralize Blush. Miałam wyglądać w nim bosko, przecież tylu bladych ludzi go zachwalało... No ale nie. Za każdym razem, gdy się nim malowałam, patrzyłam w lustro i było: e, nie. Za ciepły, za brązowy, za jakiś nie wiem jaki. Próbowałam wiele razy, ale nie. Pa, różu. Wiedz, że bardzo chciałam się w tobie zakochać.

Róże Astor Pure Color Perfect Blush to moje niedostępne od lat (zaznaczam: OD LAT) ukochańce. Miałam je w trzech połyskujących odcieniach i każdy wyglądał pięknie. Najwspanialszy z nich, Golden Sand /recenzja/, był moim różem idealnym, ale ostatni posiadany egzemplarz (zaznaczam: posiadany OD LAT) roztrzaskałam kilka miesięcy temu o podłogę. Oczywiście niechcący. Nie będę pozostałych kolorów wykańczać na siłę, bo naprawdę są już za stare i strach przed uczuleniem mnie obleciał.

Wypiekańce z Bourjois są niezużywalne. Mam je od bardzo dawna i niespecjalnie widać zużycie, mimo że nigdy nie zostały zapomniane ni olane. Niestety, nie mam żadnej przyjemności z ich używania, są twarde, nie czarują opakowaniem. Coraz rzadziej po nie sięgałam.

Hervana marki Benefit to piękny, subtelny, chłodny matowy róż, który wyskrobałam do prześwitu blaszki, ale pochodzi z 2013, więc już wystarczy. Diora wygrałam kiedyś u Krzykli – oddała go na konkurs, bo kolor jej nie podpasował. Traktowałam go jak trofeum, ale nie używałam, bo mi też nie pasował ani trochę ;). Po róże Essence nie sięgałam w ogóle, Catrice był za chłodny i wyglądał jak mój naturalny naczynkowy rumieniec. Róż w sztyfcie The Body Shop Honey Highlighting Dome w odcieniu 02– jest piękny – różowy ze złotym shimmerem – ale rzadko po niego sięgałam, bo jednak nie lubię kremowych formuł i instynktownie wybieram pudry. Tego koloru będzie mi żal, ale produkt zmienił zapach, więc nie ma sensu się nawracać. Uroczy kwiatek od Clinique w odcieniu Ginger Pop jest śliczny i naturalny na skórze, regularnie do niego wracałam, ale problem jednej twarzy sprawił, że nawet nie udało mi się zetrzeć wzorka, a rok produkcji zakończył rozkminki: zostawić czy nie zostawić? Podejrzewam, że jego wydajność jest fenomenalna i chętnie kiedyś do niego wrócę, ale pewnie zanim nadarzy się okazja, to go wycofają ;).


Z kolekcją kredek do oczu rozprawiłam się już jakiś czas temu, ale i tak znalazły się dwie staruszki  przeciętniaczki ze sklepu Golden Rose (linia Emily), długotrwała, złota kredka Essence Long Lasting (polecam tę serię!), która ma milion lat i nadal dobrze rysuje (ten milion ją zdyskwalifikował) i z przykrością muszę pozbyć się fenomenalnej jakości kredki Hold The Line Waterproof Eyeliner marki Buxom w odcieniu głębokiego brązu Here's My Number /recenzja/, którą przywiozłam z Nowego Jorku prawie dwa lata temu i na jej podstawie dokonałam epokowego odkrycia, że czas tak szybko leci. Skurczyła się w drewienku i już boję się jej używać. Konieczny będzie zakup drugiej sztuki, bo jeszcze nie spotkałam tak trwałej kredki do oczu, która nie boi się wody i niespecjalnie drży na widok płynu micelarnego.

Karą za zakupowe rozpasanie jest wyrzucenie nieużywanego tuszu do rzęs Clinique Lash Power. Miałam go na wishliście przez kilka lat, potem kupiłam w jakiejś dobrej promocji, wsadziłam do szuflady na później, a kiedy niedawno wyjęłam, okazało się, że jest krytycznie suchy i prawie nie maluje. Drobna, nylonowa szczotka zwiastuje idealnie wyczesane firany, ale mogę to sprawdzić dopiero przy następnej zakupowej okazji. Brawo, fujaro.


Na to zdjęcie powinnam spuścić zasłonę milczenia. Nie będę podliczać, ile wydanej kasy tu leży, bo po tym zostanie mi tylko rytualne wypalenie na tyłku hasła „jesteś idiotką”. Ani kolekcja pomadek MAC-a nie miała sensu, ani dokładanie do tego zestawu kolejnych zakupów. Do kosza lecą odcienie MAC-ów, po które prawie nigdy nie sięgałam, bo były mocno rzucające się w oczy, a ja w takim wydaniu wychodzę z domu średnio dwa razy w roku; odpadające z ust płatami matowe pomadki w płynie Milani, które urzekły mnie kolorami, ale są fatalne do noszenia... Matko, tyle tu mojej głupoty na jednym zdjęciu, że aż mi dech zapiera. W tej gromadzie znalazło się też kilka świetnych produktów, które niestety zjełczały. Życie.


Do rozprawienia się z kolekcją cieni zachęciło mnie alergiczne zapalenie skóry powiek, które prawdopodobnie zostało wywołane pocieraniem oczu po pogłaskaniu świeżo nabytego kota, ale kto wie, może to moje eksperymenty z powrotami do staroci? Istnieje taka szansa, bo starych i bardzo starych cieni jest tu pod dostatkiem. Wszystkie dzielnie zasiliły śmietnik (minus akcja Back2MAC), mimo że wśród nich znaleźli się zarówno moi ulubieńcy (MAC Naked Lunch, piękna zieleń z wycofanej serii L'Oreal Color Infaillible, cudowny metaliczny złoty brąz z IsaDory i tak dalej, i tak dalej...), jak i banda mocno zużytych przeciętniaków, które przecież mogłabym skrobać dalej aż do dna, żeby mieć satysfakcję. Ale nie chcę satysfakcji, tylko zdrową skórę.


Bandę staroci z palety magnetycznej charakteryzuje wybór fioletów, w których jeszcze mi się nie udało ładnie wyglądać. Fiolety i brązy (oprócz tej największej miedzi) pochodzą z MAC-a. Sięgałam  po nie tylko dlatego, że to MAC. Nie lubię ich matowych cieni i nie zamierzam do nich wracać.


Znajomy widok? Ależ te palety Sleek były kiedyś popularne! Tanie, dobrze napigmentowane, w ciekawych zestawieniach kolorystycznych. Au Naturel wymęczyłam ostro, podobnie jak Vintage Romance. Po pozostałe sięgałam od wielkiego dzwonu lub wcale. Wszystkie pachną farbami plakatowymi, co podkreśla słabą jakość składników. Wszystkie są też za stare, ale do dziś mam do nich sentyment. Praktycznie w każdej z nich znalazły się pojedyncze przepiękne cienie, za którymi będę tęsknić. Dodatkowym atutem było duże, porządne lusterko w każdym opakowaniu. W sumie dziwię się, że dzisiaj nikt już o nich nie mówi, bo za 40 zł niełatwo o taką jakość i taki wybór.


Największy ból dupy zostawiłam na koniec. To palety drogie lub bardzo drogie, wszystkie kupione zbyt wiele lat temu. W lewym górnym rogu wymęczona milionem użyć paleta Inglot Freedom System, samodzielnie skomponowana, którą najmocniej podejrzewam o reakcję skórną na powiekach. Cienie miały PAO 18 miesięcy, a kupiłam je w 2015 roku. Ostatnio wróciłam do tej palety, chciałam jeszcze się z nią poprzytulać, mimo że wiedziałam, że nasze dni są policzone, no i gdzieś w międzyczasie pojawiło się wspomniane uczulenie. Może kot, może Inglot, nie zamierzam tego sprawdzać. Ingloty są kredowe, połowa tych cieni jest marnej jakości – naprawdę moje powieki zasługują na coś lepszego. Zostawię sobie pustą paletę magnetyczną. Kto wie, może jeszcze kiedyś się przyda?

Sama zdziwiłam się swoją decyzją o pozbyciu się trzech słynnych Nakedów Urban Decay. Historia podobna: wszystkie zostały kupione zaraz po wejściu UD do Polski, a więc mają swoje lata, a do tego makijaże nimi robione, mimo mnogości odcieni w danym zbiorze, wszystkie wyglądają podobnie. Często sięgałam po 1 i 2, ale z każdym kolejnym razem odkrywałam, że te cienie nie są dla mnie: nie odpowiada mi ich formuła, podobne, źle łączące się ze sobą kolory, dużo tam perły, no nie wiem, coś nie gra. Ale czy słynne Naked mogą być... kiepskie? To przecież nie przystoi. A jednak zachwycić się nimi nie umiałam, mimo wielokrotnych prób.

Inaczej sprawa ma się z Urban Decay Naked Basics 2 (ten chłodny, 6-cieniowy maluszek na górze). Używałam tych cieni miesiącami (ostatni zryw był dwa lata temu ;)), były moimi niezastąpionymi dzienniakami i używałabym ich dalej, gdyby nie fakt, że zaczęły się rozpadać. Formuła jest moim zdaniem dużo lepsza od tej z dużych palet, ale dużymi nie musicie sobie już zawracać głowy, bo niedawno zostały wycofane. W mocno okrojonej kolekcji zostawiłam sobie kupioną w 2017 roku Naked Basics 1, ale już widzę, że z dwójką było mi lepiej.

W prawym górnym rogu widzicie paletę Laury Mercier, którą dostałam w prezencie i widzę, że samodzielnie można dobierać do niej odcienie. Cienie Laury są dobrej jakości (w tej cenie łaski bez),  ale z niewiadomych względów nie sięgałam po nie często (a może i z wiadomych: klęska urodzaju). Gołą paletę zostawię – większa szansa, że z niej jeszcze skorzystam niż w przypadku Inglota.

Jeśli chodzi o TheBalm Meet Matt(e) Nude, to jestem bardzo zadowolona z jakości tych cieni i za każdym razem, gdy po nie sięgałam, wykonany makijaż mi się podobał, ale dziś ta paleta wydaje mi się zbyt chłodna i ponura, cienie mają ogromną gramaturę – zwyczajnie nie chce mi się z nimi męczyć. Spędzamy ze sobą czas od pięciu lat, czas się rozstać Matt...


Wystarczyły dwa lata zakupów w pomroczności i zobaczcie, do dziś nie mogłam się z tego wygrzebać. Ale wreszcie posprzątałam. Było grubo. Jest chudo i wspaniale. Polecam każdemu zagubionemu! Jeśli chcecie zobaczyć bandę ocaleńców, dajcie znać :)

Mój nieminimalistyczny porządek w kolorówce | pokazuję całą kolekcję!

$
0
0
Obiecałam, że pokażę Wam grupę szczęśliwców, która przetrwała mój atak bombowy na szuflady z kolorówką. Zbiory z pewnością nie są minimalistyczne, ale już mnie nie przytłaczają, a o to przecież chodziło. Z przyjemnością sięgam do szuflad z moimi kosmetykami i wiem, że każda rzecz, która tam leży, ma przynajmniej trochę sensu ;). To co, zaglądamy, co się ostało pod zgrabnym tyłeczkiem Gorana?



Pokażę Wam zawartość poszczególnych szuflad i to, jak są teraz zorganizowane. Opowiem w skrócie o tym, co zostało. Smutna wiadomość jest taka, że to wcale nie jest zestaw samych perełek– do tego dążę, ale lata blogerskiej ciekawości sprawiły, że wylądowałam z wielkim zbiorem zarówno świetnych, jak i przeciętnych lub wręcz kiepskich kosmetyków. Dlaczego? Bo zamiast wracać do tego, co sprawdzone i wielbione, kupowałam ciągle to, czego nie znałam. Kiepszczaków się pozbyłam, więc jestem na dobrej drodze do skompletowania idealnego użytkowego zbiorku, ale z pewnością jeszcze trochę to potrwa. 

Mimo że wywaliłam bardzo wiele rzeczy (o bolesnej redukcji było w poprzednim wpisie: klik), wciąż mam duży wybór, który mnie cieszy, a przecież o to chodzi w całej makijażowej zabawie! Wydaje mi się, że w idealnym zestawie znajdzie się tylko trochę mniej kosmetyków – wciąż nie zamierzam trafiać do drużyny kosmetycznych minimalistek :). Co ciekawe, kilku kosmetyków nawet tu brakuje! Ale... nie popędzę na zakupy. Na razie będę obserwować swój obecny makijaż i okaże się, co jest naprawdę potrzebne, a bez czego – mimo że miałam wcześniej – bez problemu mogę się obyć. 

Boldem zaznaczam kosmetyki, które szczególnie polecam, uwielbiam, są mi drogie. 


Pierwsza od góry szuflada kryje w sobie wszystko, co do rzęs i brwi, a także kredki do oczu i eyelinery. Poza tym kilka akcesoriów. Zawsze tak było, ale jeszcze kilka miesięcy temu mieszkało tu też sporo kolorowych kredek do oczu i cieni w kredce. Nie kupowałam niczego nowego z tej kategorii od kilku lat, dlatego wszystko poleciało do kosza z powodu wieku. To jedna z kategorii, w której najpierw wydawało mi się, że mam braki, a potem stwierdziłam, że zamiast popędzić na zakupy, zastanowię się, czy naprawdę będzie mi brakowało przy codziennym makijażu tego typu kosmetyków. 

Zapas tuszów jest optymalny. Zawsze mam w użyciu przynajmniej dwa. W szufladzie: coś nowego do wypróbowania (L'Oréal Paradise Extatic, YSL Mascara Volume Effet Faux Cils – miniatura bardzo mi się podobała!), coś ulubionego (ostatnia skitrana sztuka ukochanego Tarte Lights, Camera, Lashes /recenzja/, ale obiło mi się o uszy, że Tarte ma wejść do Polski?!), Lovely Pump Up do dolnych rzęs i dni bez makijażu. Mam też szczotkę od mojego niegdyś ukochanego (i oczywiście wycofanego) tuszu Philosophy. Chyba ją też wywalę, bo jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się używać oddzielnej szczotki do rzęs. Tusz traktuję jednak jako produkt kompletny i jeśli nie działa choćby jeden element tej układanki, szukam szczęścia gdzie indziej. 

Produktów do brwi jest sporo, ale tu akurat nigdy nie czułam nadmiaru. W różnych makijażach szukam różnego efektu i mam zmienne potrzeby: na co dzień najsprawniej idzie mi z kredkami, czasem sięgam po dające subtelny blur cienie/pudry, przy mocnym, dopracowanym makijażu korzystam z pomocy precyzyjnych, mocno napigmentowanych pomad, a jak mam dobrze wyregulowane brwi, wystarcza tylko lekko barwiony żel. W zbiorach wśród kredek: świetna Bo-Ho Green Revolution /recenzja/, przyzwoity wosk Bell, odrobinę zbyt ciepła Anastasia Beverly Hills, ultracienka Golden Rose, doskonała Nabla Brow Divine, odrobinę za miękka, dwustronna Neve Cosmetics Manga Brows. Pomady mam tylko dwie: nieużywaną Bell Stay On Brow z jakiejś limitki z Biedronki i słynną Anastasię Beverly Hills Dipbrow Pomade w odcieniu Taupe, która idealnie  mi pasuje do mocnego makijażu oka i po roku od otwarcia wciąż jest w świetnej formie. Żele do brwi to dwa pewniaki: najukochańszy Benefit Gimme Brow w odcieniu 03 /recenzja/ i Catrice Eyebrow Filler (widzę, że wycofany...) oraz żel z Douglasa, który jeszcze testuję, ale już widzę, że do grona faworytów nie trafi. Wśród pudrów: Eyebrow Set z Catrice – mój pierwszy zestaw do stylizacji brwi, który do dziś bardzo lubię, podobnie jak moja mama (oczywiście to kolejna sztuka, na szczęście wciąż w sprzedaży!); przywiezione z Nowego Jorku duo z Anastasii, które moim zdaniem wcale nie jest lepsze od Catrice i duo z NYX – nie pamiętam dokładnie, jak się sprawdza, dlatego jeszcze zostawiłam. 

W kategorii eyelinerów szaleństw brak: najlepszy w kosmosie Clinique Pretty Easy; dobry (ale nie lepszy) Fenty Beauty Flyliner; kupiony kilka miesięcy temu Eveline Precise Brush Liner (jeszcze nie mam zdania) i Wibo, który miał być dla mamy, ale okazało się, że jest uczulona, więc zostawiłam sobie do nauki kresek grubszym pędzelkiem.

Poza tym to, co widać: gąbki duże (lubię mieć kilka sztuk, bo nie zawsze jestem pilna w myciu, a ufajdanej nie tknę) – wśród nich wciąż bezkonkurencyjne pozostają Beauty Blendery; gąbki małe, których w ogóle nie polecam, bo i tak korektor wklepuję cienkim końcem tej dużej; sztuczne rzęsy, których nigdy nie noszę, ale zawsze może być ten pierwszy raz, więc czekają; najlepsza zalotka świata Shu Uemura (mam od pół roku, na razie użyłam dwa razy, faktycznie doskonała jakość – dobrze, że nie ma daty ważności); spray Sephory do szybkiej dezynfekcji pędzli; temperówki; pęsety; nasączone patyczki do poprawek z Sephory i względna nowość: słynny Fixer MAC. Na razie w fazie testów. 

Ufff. Nie mam uwag do tej szuflady. Wiem, że nic się tam nie zmarnuje, wszystko jest w użyciu. Głowa spokojna. Przejdźmy dalej. 


Kiedyś mieszkały tu tylko róże. Dziś połączyłam dwie szuflady w jedną i nagle okazało się, że po gruntownych porządkach zmieściły się też bronzery i rozświetlacze. No łał.

Wśród różów zostały wszystkie Benefity – uwielbiam ich odcienie i średnią, bezpieczną pigmentację, mimo że po kilku godzinach znikają mi z policzków. Dwaj letni ulubieńcy, czyli Sugarbomb i Coralista, czekają na podmiankę na świeższe sztuki (obydwa są z 2013 roku). W cudownej, limitowanej palecie Blush Bar znajdują się też: subtelny, blady Dandelion, pięknie rozświetlający Rockateur (uwielbiam, szczególnie zimą) i dwa nieznane mi wcześniej – Gold Rush i Galifornia, które wezmę w obroty bliżej lata. W palecie jest też bronzer Hoola, ale nie jestem jego wielką fanką. Brakuje mi w tym zestawie tylko Hervany, którą wyrzuciłam, bo była bardzo stara i w sumie w większości zużyta. Z MAC-a, po bolesnym cięciu nieudanych odcieni, ostały się dwa pewniaki: cudownie rozświetlający Dainty z serii Mineralize Blush i matowy Rosy Outlook z serii Pro Longwear. Zostawiłam też ukochany, blady, satynowo rozświetlający róż Max Factor Creme Puff Blush w odcieniu 10Nude Mauve i miniaturę NARS-owego klasyka czyli Orgasm, który zupełnie mnie nie zachwyca, ale nie jest stary, mieni się na złoto, więc nie miałam powodu, żeby go wyrzucać :). Aha, jest jeszcze Kendra z Nabli, ale ciągle o niej zapominałam w tym nadmiarze i dopiero po porządkach zaistniała w moim makijażu – to kolejny delikatny, dziewczęcy róż, który bardzo mi się podoba. Więcej w różowym świecie mi do szczęścia nie trzeba.

Wśród bronzerów lekki chaos i wciąż nadmiar. Pozbyłam się naprawdę wielu, w tym kilku ulubionych staruszków, wyszedł zestaw nieidealny, ale na ten moment jestem z niego w miarę zadowolona. Po wyrzuceniu przeterminowanych, bezpiecznie napigmentowanych, chłodnych bronzerów Kobo, po które przez wiele miesięcy sięgałam prawie non-stop, blada zimowa ja ma wciąż dostęp do udanych, niekrzywdzących, łatwych w obsłudze odcieni. Jeden z nich to bronzer Kontur z Glam-Shopu, który leżał zapomniany, a teraz regularnie po niego sięgam. Poza tym dla pozimowych bladych cer doskonały do dziennego konturowania jest też Gotham z Nabli (u mnie w magnetycznej palecie w towarzystwie nablowego Cameo, o którym jeszcze nic nie wiem, mimo że mieszka ze mną od wielu miesięcy...) i bronzer Glamour Pressed polskiej marki Affect– nie da się zrobić nim sobie krzywdy, ma bardzo udany odcień. Piękna jest paleta do konturowania Smashbox, ale tutaj mamy do czynienia z dużo większą pigmentacją, więc sięgam po nią tylko wtedy, kiedy mam czas i ochotę na dopracowany, dobrze roztarty make-up. Czyli niezbyt często.

Essence Sun Club w wersji dla blondynek to jedyny puder brązujący, który zostawiłam do ewentualnego ocieplania całej twarzy. Praktycznie nigdy tego nie robię, bronzery służą mi tylko do konturowania, ale zanim pozbędę się Essence, chcę dać temu omiataniu jeszcze jedną szansę. Dwa kilkulatki z MySecret zostawiam do ostatecznych testów – Face Matt Powder kiedyś uwielbiałam, a teraz wydaje mi się dziwnie chłodny i brudny. Miniatura Too Faced Chocolate Soleil zostaje do lata i jesienią będę wiedziała, czy się żegnamy, czy jest nam fajnie. Dostałam ją w odcieniu Medium/Deep i pamiętam, że to działało na mojej twarzy, dlatego musimy znowu się spotkać (będzie miło, on tak bosko pachnie czekoladą!!!). Bronzer Makeup Revolution Ultra Matte kupiłam kilka miesięcy temu z polecenia Maxineczki, ale na razie użyłam ze dwa razy i już nawet nie pamiętam, co z tego wyszło. Ogólnie nie przepadam za tą marką, ale jeszcze posprawdzam. Moim obecnym trofeum jest Marc Jacobs O!Mega Bronze ze słynnej, kokosowej serii. To była miłość od pierwszego wejrzenia, ale przez nadmiar nie zdecydowałam się na zakup, potem szybko stał się trwale niedostępny, kwiczałam ze smutku, aż nagle dorwałam go kilkanaście tygodni temu w Sephorze online i... za chwilę znowu stał się niedostępny. Nie wiem, o co chodzi, ale uwielbiam go jako przedmiot. Jest perfekcyjny. Czekam na pierwsze muśnięcie słońcem, bo teraz trochę za bardzo go na mnie widać. Spodziewam się wielkiego wow i nie przewiduję innego scenariusza! Poprzednim razem takiego świra miałam na punkcie limitowanego bronzera z Sephory (historię pogoni za nim opisałam tu: klik). Ukrywa się pod cudownym Markiem J. i na razie nie umiem się z nim rozstać, mimo że już może powinnam, bo pochodzi z 2014 roku. Wygląda jak zwykle, ma perfekcyjny dla mnie odcień. Może kiedyś go wywalę, ale jeszcze nie teraz.

Wśród rozświetlaczy przełomów brak: został prosty ideał, czyli Mary-Lou Manizer z The Balm (u mnie akurat w mało przydatnej palecie z dwiema nieużywanymi siostrami), mocno połyskujący MySecret Face Illuminator Powder, który pokochałam kilka tygodni temu i tak sobie sięgam i sięgam, i sięgam... Oprócz nich fajny, nienachalny P2 Perfect Face i Lovely Gold Highlighter, bo chcę mieć coś w małym formacie. Jakby co. Jest jeszcze kółko Smashboxa – to taki piękny, lekko opalający rozświetlacz, idealny na całą twarz, na szczyty kości jarzmowych w środku lata, na obojczyki... Wciąż w moim serduszku jest miejsce na perfekcyjny rozświetlacz, ale jeszcze nie teraz! Poczekam, aż trafi mnie strzała makeupowego amorka, jak to było w przypadku Marca Jacobsa :). Fajnie się tak zakochać... przez regularne odmawianie sobie makijażowych zakupów już prawie zapomniałam, jak to jest.


Przez dział cieni przeszło prawdziwe tornado. Do teraz nie mogę uwierzyć, że to wszystko wywaliłam, ale nie było wyjścia – zapalenie skóry powiek (prawdopodobnie wywołane pocieraniem oczu po uprzednim głaskaniu kociego futerka, ale to się zbiegło w czasie z testami starych, dobrze wyglądających palet, więc pewności nie mam) popchnęło mnie do wywalania bez żalu tego, co leżało długo lub bardzo długo. Lub nie działało, jak należy. Po wielkich czystkach zostały ze mną palety: Tarte, Tartelette In Bloom (miłość, chmurki, serduszka, a poza tym recenzja); Urban Decay, Naked Basics 1 (wolałam chłodną dwójkę, ale jedynka i tak reprezentuje wysoki poziom – stara i zużyta 2 poleciała do śmieci); Maybelline, The Blushed Nudes (słaba pigmentacja, ale rano w pośpiechu okazało się to zaletą, więc wracam regularnie, jak chcę mieć COŚ TAM na oczach; w recenzji narzekałam: klik); edytowalna paleta cieni Buxom, w której mieszkają dwa cienie doskonałej jakości /recenzja/; bambusowa paleta magnetyczna Inglot – zawiera pojedyncze rzeczy i, o, kolejny bronzer! Czerwona paletaKobo Fabulous by Daniel Sobieśniewski to najnowszy nabytek, chyba potrzebowałam jakichś nowych cieni, nowych w sensie daty produkcji, a to limitowana edycja, więc miałam pewność, że nie kupuję przeleżałego starocia (i oczywiście kupiłam w fajnej promocji!). Ma jeden cudowny duochrom, ogólnie jest dobrze skomponowana, jakość cieni też na plus – maty ładnie się rozcierają, prawie nie ma osypu.

Wśród dużych, wieloodcieniowych palet ostała się jedynka Lorac PRO, którą przywiozłam z NY /recenzja/. Cienie są morderczo napigmentowane, pięknie się rozcierają. Nie używam jej na co dzień, bo jednak trochę trzeba popracować z tym pigmentem, żeby nie wyjść z domu z ciemnymi, brzydkimi plamami na powiekach i muśniętymi tuszem rzęsami (przypominam: nie używam sztucznych, więc ciemne, intensywne makijaże nie dla mnie). Poza tym w szufladzie leży interesujący zbiorek theBalm, In theBalm Of Your Hand vol. 1, który pokazywałam tu: klik; paleta magnetyczna z cieniami Hani Knopińskiej, czyli GlamShadows i duża, piękna, multifunkcyjna paleta Smashbox #Shapematters w bezpiecznych nude'owych kolorach, z produktami do konturowania i do brwi. Dopiero zaczynam się nią zachwycać, mimo że dostałam ją już dawno temu. Magia przeładowanych szuflad.  Inglot widoczny na zdjęciu jest już opróżniony.

Pozbyłam się prawie wszystkich pojedynczych cieni, bo uświadomiłam sobie, że nie kupowałam ich od lat. Zostawiłam tylko jedną piękną zieleń z KIKO, matowego cielaka Catrice, bezpieczny, połyskujący Wet'n'Wild i kilka cieni mineralnych, po które nigdy nie chciało mi się sięgać, bo sypkie, ale może wreszcie się przekonam?

O szminkach wciąż nie chcę rozmawiać :D. Jest ich dużo, ale zmieściły się w jednym pojemniku, a wcześniej potrzebowałam na nie oddzielnej szuflady. Zostały same twarzowe kolory i udane formuły. Powoli będą odpadać z powodu wieku, aż dojdę do momentu, w którym będę zadowolona z mojego zestawu.

I nawet woda termalna w ogromnej butelce nie stoi już na widoku i mnie nie wkurza. Tyle wygrać.


Z tej szuflady prawie niczego nie wywaliłam, bo panuję nad tym, co tu mieszka. Wśród korektorów ulubieńcy: Maybelline Instant Anti-Age Eraser, odcienie Light i Neutralizer /recenzja/, MAC z serii Mineralize w odcieniu NC15 i Misslyn Concealer w odcieniu 14 (poszukałabym innego koloru,  bo ten trochę ponury, ale właściwości świetne! Dobre, ale nieidealne dla mojej lekko już pomarszczonej skóry pod oczami: NARS Radiant Creamy Concealer (odcień Vanilla) – wymaga bardzo dobrego nawilżenia; Smashbox Studio Skin 24 Hour Waterproof Concealer w odcieniu Fair/Light – potrafi zebrać się w zmarszczkach, a czasami wygląda fenomenalnie przez dzień cały. Dla mnie wciąż zagadka. Catrice Liquid Camouflage zostawiłam do zakrywania pojedynczych wyprysków i zaczerwienień, które czasem mi się przytrafiają, Nablę wciąż testuję, ale na razie nie jestem zadowolona z rezultatów – wygląda zdecydowanie za ciężko i zachowuje się podobnie do Tarte Shape Tape, którego nie polubiłam, więc jeśli szukacie tańszego zamiennika, to bierzcie w ciemno. Żółty L.A. Girl kupiłam, bo zdziwił mnie jego kolor u Basi, ale jeszcze nie używałam do neutralizowania tego, co mam pod oczami (widocznie nie ma tam nic strasznego ;)).

Uwielbiam testować podkłady, dlatego w tej kategorii na bogato! Jest tu wiele dobrych formuł, do których mam drobne uwagi. Efekt: żaden nie dorównał ukochanemu Estée Lauder Double Wear Light, który właśnie poddano niszczącej reformulacji, ale praktycznie każdego używam z mniejszą lub większą przyjemnością i spokojnie je sobie powykańczam. Sporo tego, ale plus jest taki, że wiele z tych buteleczek ma spore zużycie i jak się pokończą, to pewnie hurtem. Pomyślałam, że lepiej będzie, jak pokażę je w oddzielnym wpisie, omówię i zeswatchuję. Nie ma sensu się teraz produkować, bo i tak powstała dziś książka na temat mojej i tak wciąż za dużej kolekcji ;).

W kategorii pudrów mam dwa wielkie odkrycia: szaleńczo wygładzający, nieprawdopodobnie matujący sypki Innisfree No-Sebum Mineral Powder /recenzja/ i bosko wyglądający na skórze klasyk, który kupiłam niedawno i zastanawiam się, jak mogłam bez niego żyć: Laura Mercier Translucent Loose Setting Powder. Ten drugi matuje słabo, bo nie do tego został stworzony, ale dzięki temu duetowi mam wybór! W kategorii dużo wygodniejszych, prasowanych pudrów wciąż numerem jeden pozostaje MAC Blot Powder w (jasnym!) odcieniu Medium /recenzja/, ale mam nadzieję, że odkryję coś lepszego, dlatego szukam. Poza tym w kolekcji trochę rozświetlenia: lodowate, śnieżne kuleczki z limitowanki Catrice – kompletnie niewygodne, ale bardzo ładne jako zamiennik niedostępnych od lat białych Meteorytów Guerlain; Meteoryty Guerlain w wersji sypkiej, Travel – bardzo wygodne, polecam!; prasowany puder Artdeco z limitowanej kolekcji Claudii Schiffer – jak zwykle szkoda, że limitowany; rozświetlający puder Kat von D Lock-It Setting Powder /recenzja/ – dobry, ale opakowanie doprowadza mnie do rozpaczy, więc rzadko sięgam po. O reszcie na razie niewiele powiem, bo leżały i czekały na lepsze czasy w moim kosmetycznym nadmiarze. Jedynie olbrzymia puszka La Prairie bardzo mnie rozczarowała, co boli tym bardziej że zapłaciłam za ten puder fortunę. Kosmetyk znalazł się na zdjęciach, ale ostatnio przełożyłam go do pudełka o nazwie „idźcie w cholerę, dręczyć kogoś innego” i tak jest o wiele lepiej ;).

Poza tym w szufladzie mieszkają dwa primery: mój ulubiony Hourglass Veil Mineral /recenzja/ i Marc Jacobs z serii kokosowej, który robi za krem pod makijaż – jako baza niewiele potrafi zdziałać, ale nawilża i niesamowicie przyjemnie się jej używa; baza pod cienie Smashbox, rozjaśniacz podkładów NYX i sporo różnych próbek do twarzy. Tu chaosu brak.


Na koniec temat, który kompletnie mnie nie interesuje. Paznokcie. Lakiery. Zostało mało i tak ma być już zawsze. Hybrydy to z kilku względów nie mój świat, chociaż zazdroszczę każdemu, kto ma taki idealny, wytrzymały manikiur na dłoniach. Ja zadowalam się tradycyjnymi emaliami, nałożonymi nieprecyzyjnie, mimo tylu lat praktyki ;). Nawet mi się nie chce o nich gadać... Powiem więc tylko że: jako bazę polecam odżywkę Sally Hansen Nail Rehab; lakiery Orly są niezniszczalne (po pięciu latach wciąż w tej samej formie, zostawiłam jeszcze jedną piękną sztukę Smolder); nie mam pojęcia, jakie lakiery niehybrydowe są teraz najbardziej trwałe, więc chętnie przyjmę rekomendacje.

W ten sposób dobrnęliśmy wspólnie do szczęśliwego końca. Zdaję sobie sprawę, że miejscami to wciąż mocno rozbudowana kolekcja, ale wiem, że teraz już nad tym panuję i z przyjemnością sięgam po same sprawdzone produkty. Zostało kilkanaście sztuk do przetestowania i oceny, co z nimi dalej, wiele z widocznych na zdjęciach kosmetyków niedługo się skończy, więc w szufladach będzie jeszcze przewiewniej. I to, co najważniejsze: z pewnością nie mam powodu, żeby pobiec na zakupy. Przyjrzałam się każdej sztuce, przemyślałam jej obecność w zbiorach i wiem, że zdecydowanie mam wszystko, czego mi potrzeba :).

Jak widzicie, w moim wielkim projekcie nigdy nie chodziło o minimalizm, tylko o wykopanie z szuflad tego, co zalegało tam latami, a ja nie umiałam się rozstać. Myślę, że za kilka miesięcy kolekcja na tyle się ustabilizuje, że z przyjemnością będę sięgać po każdą rzecz. Jedno jest pewne: nieprędko wybiorę się na zakupy, więc nie liczcie na wpisy z makijażowymi nowościami :). Zresztą, tak się składa, że moja pisarska energia ostatnio popłynęła do zupełnie nowego blogowego dzieciątka, które już niebawem z przyjemnością Wam przedstawię :). Temat raczej niszowy, ale jeśli choć kilka z Was postanowi mi towarzyszyć w tym nowym miejscu w sieci, będę bardzo szczęśliwą blogerką nie-beauty!

Trzymajcie się i wszystkiego dobrego w nowym tygodniu. Niech wiosenna energia będzie z Wami! 

Zużycia marca

$
0
0
– I jeszcze jeden wirusik, jeszcze się zmieści! – powiedziała wiosna, a potem dowaliła Tomaszowi wysoką gorączką, której nie dało się zbić i bólem gardła w ten piękny kwiecień. Z tej okazji mama Tomasza, która – tak się składa – jest mną, miała niewiele czasu, by w zaciszu domowym przygotować wpis ze zużytymi kosmetykami miesiąca, ale udało się. Z obsuwą, ale jest!



W marcu byłam skupiona na porządkach w kolorówce i na moim nowym blogowym projekcie. O tym drugim już niebawem Wam opowiem, a to pierwsze mieliście okazję oglądać w poprzednich wpisach.

W międzyczasie pokończyło się to i owo:


Dove, Advanced Hair Series, Regenerate Nourishment Shampoo– zaskakująco udana przygoda! Nie spodziewałam się wiele, a zostałam bardzo miło zaskoczona. Włosy po tym szamponie były gładkie, mięsiste, zyskały na objętości (tylko pierwszego dnia, ale i tak miło). Zużyłam z przyjemnością, zapach umilał wspólne kąpiele, piana była gęsta i solidna – naprawdę chętnie wrócę.

Nivea, Odżywka pielęgnująca Diamond Volume Care– a tu dokładnie odwrotnie. Męczyłam się z tą odżywką i używałam prawie za karę, a jedynym, co sprawiało, że w ogóle po nią sięgałam, było wygładzenie. W założeniu producenta przeznaczona jest do włosów cienkich i matowych, czyli takich jak moje, a tu ani zdrowego blasku, ani grubszego kucyka... No i czemu te czary nie działają?

Balea, Stern-Frucht Melone, żel pod prysznic– Balea zrobiła mi naprawdę ogromną przyjemność swoim świeżym, melonowo-arbuzowym zapachem i etykietą w radosne pasiaki. Po ostatnich baleowych średniakach tym razem strzał w dziesiątkę. Mam ochotę polewać się tym żelem do końca świata, ale nie mam niestety kolejnej butelki w zapasach, a w DM-ie wersje zapachowe tak szybko się rotują...


Himalaya Herbals, Purifying Neem Foaming Face Wash– w ostatnich miesiącach produkty do oczyszczania twarzy prezentowały na tyle wysoki poziom, że na Himalayę łatwo mi trochę ponarzekać. Oczyszcza dobrze, nie wysusza i nie ściąga, ale jest mniej wydajna od swoich piankowych koleżanek i niespecjalnie odpowiadał mi aromat pasty do podłogi pomieszanej z naftaliną na mole. Ja wiem, że to zapachy dzieciństwa, ale niekoniecznie mam ochotę wpadać do babci codziennie wieczorem i wspominać pod prysznicem dawne czasy ;). PS Podobnie pachnie bez w nawilżającej odżywce do włosów od Anwen!

Lumene, Sisu, Deep Clean Purifying Mask (mini) – była w porządku, całkiem ładnie oczyszczała, ale nie tak ładnie jak moja ulubienica z Sephory (klik), dlatego nie będę specjalnie zabiegać o pełnowymiarowe spotkanie.

REN, Evercalm, Gentle Cleansing Gel (mini) – niby wszystko się zgadzało, ale ani zapach mi się nie podobał (nie umiem go nawet opisać), ani ściągnięcie skóry zaraz po. Nie zaiskrzyło.

Sephora, Waterproof Eye-Makeup Remover (mini) – zużyłam na wyjazdach drugą miniaturę tej sephorowej dwufazówki, ale wciąż nie jestem zachwycona. Tu coś rozmaże, tu poszczypie. E tam. 

Helena Rubinstein, All Mascaras Complete Eye-Makeup Remover – a ta dwufazówka była świetna! Kupiłam ją w zestawie świątecznym dość dawno temu i zakładam, że to niepełnowymiarowe opakowanie. Pewnie już nie sięgnę, bo współcześnie rzadko potrzebuję dwufazy, więc po co przepłacać, skoro Pur Bleuet z Yves Rocher sprawdza się równie dobrze? (tylko nie mówcie, że wycofali...).


Bielenda Make-Up Academie Pearl Base– zużyłam i tę, i białą – na skórze pod podkładem nie było widać różnicy. Baza dodawała ładnego rozświetlenia minerałom i w tym duecie mogę ją polecić. Przy płynnych podkładach nie przedłużała trwałości makijażu i standardowo szybko zaczynałam połyskiwać tu i ówdzie. 

Makeup Revolution, The One Foundation– kupiłam ten wodnisty podkład w całkiem białym odcieniu po to, żeby rozjaśniać inne fluidy. Podobno można nosić go solo i mogę sobie nawet wyobrazić, że na porcelanowych karnacjach to może mieć sens, bo pigmentu dużo tam nie ma, więc efektu bieli znanej z twarzy mimów raczej nie zaznamy. No ale właśnie: pigmentu dużo tam nie ma, więc rozjaśnianie szło mocno tak sobie – The One rozwadniał i słabo rozjaśniał, więc kupiłam mixer NYX i MUR odszedł w zapomnienie. Ostatnio sięgnęłam po ten produkt przy okazji słynnych porządków, ale było jak zwykle, czyli nijak, dlatego do kosza leci prawie cała butelka tego niedobra. 

Lorac, Behind The Scenes Eye Primer (miniatura) –  baza pod cienie dołączona do palety Lorac PRO była dobra, ale nie wybitna, więc na pewno nie będę specjalnie jej ściągać zza Oceanu. Inne primery podobnej jakości są dostępne w naszych Sephorach. 

Maybelline, Instant Age Rewind w odcieniu Neutralizer– świetny, średnio napigmentowany, niewysuszający korektor w dobrym, jasnożółtym odcieniu. Otworzyłam nową, świeżą sztukę, dlatego tego dwulatka już nie dokręcam do końca. Regularnie ląduje pod moimi oczami, tylko trzeba pamiętać o delikatnym przypudrowaniu, żeby nie wchodził w zmarszczki. 

NARS, Climax Mascara (mini) – tusz zwiększający objętość rzęs, który nie zwiększa objętości rzęs. Poza tym ładnie wyczesuje, nie skleja, nie osypuje się, jest dość czarny. Akurat szukam pogrubienia, więc nie mój ci on, ale fajnie było wypróbować.


Na dnie torby ze śmieciami znalazłam jeszcze miniaturę Regenerującego płynu do higieny intymnej Tołpa, który niezmiennie polecam (regularnie trafia do mojej wyjazdowej kosmetyczki), świetny płyn do mycia pędzli Golden Rose Brush Cleanser (w użyciu kolejna buteleczka, szkoda że tylko 125 ml) i sztywny, płaski, ostro zakończony pędzel Hakuro H60, którego nie lubiłam i prawie nigdy nie używałam (podobno jest do korektora, ale wg mnie każdy inny sposób aplikacji tego typu kosmetyku będzie lepszy od H60), aż w końcu zauważyłam, że zzieleniał przy skuwce, więc z oddechem ulgi żegnam jaśnie pana.

I to tyle w zupełnie nieszalonym, marcowym denku.
Życzę Wam zdrowia, bo... ile można z tymi wirusami.

Zużycia kwietnia

$
0
0
No i mamy majówkę! Wyczekiwaną przez tyle miesięcy, że nawet nie wiem, od czego zacząć cieszenie się. Z tej radości, że oficjalnie mamy wiosnę, taką prawdziwą, ciepłą, nieodwołalną, postanowiłam sfotografować w moim ponurym kącie puste opakowania po kosmetykach, które wciąż z jakiegoś powodu kolekcjonuję. 


To chyba rekordowo skromne denko jak na moje możliwości. Tym lepiej, będzie mniej pracy przy komponowaniu minirecenzji! Po moich wielkich makijażowych porządkach jest mi tak lekko, przyjemnie i sensownie w temacie używania i zużywania, że nawet nie zauważyłam, jak mi się te wszystkie odsiane kosmetyki zaczęły kończyć. A kończą się jeden po drugim, powoli, zwyczajnym, ludzkim rytmem. Brawo, Agato, po wielu latach życia w mroku wróciłaś do normalności!

PS Wybaczcie jakość zdjęć. Jakoś nie mogłam się ogarnąć. 


Balea, Cocos Ananas, żel pod prysznic – miłe spotkanie, zużyłam z przyjemnością. Już mi się kończą zapasy Balei (podobnie jak zapasy wszystkiego, yay!) i zastanawiam się, co dalej z szorowaniem odwłoka – jestem zupełnie nieprzyzwyczajona do dokonywania wyborów w temacie kosmetyków myjących i nawet nie wiem, co teraz nie wysusza, obłędnie pachnie i dobrze się pieni. Isany są jednak zwykle wyraźnie słabsze zapachowo od żelów z DM-u, naturalne myjaki nie oszałamiają ani pianą, ani aromatami. Hmmm... jeśli nie wymyślę nic innego w tym budżecie, pewnie zaatakuję osiedlową chemię z Niemiec ;).

Biolove, Plum Shower Gel– bardzo lubię etykiety dostępnego wyłącznie w drogeriach Kontigo Biolove i lubię też fakt, że są to kosmetyki bliskie naturze. Seria śliwkowa zainteresowała mnie od razu po premierze, trochę przeleżała w szufladzie i w końcu nadszedł jej czas. W praktyce okazało się, że nadszedł czas na rozczarowanie, bo ani zapach mi nie podszedł, ani zbyt skąpa piana, ani za rzadka formuła. Aromat mogę akurat opisać bardzo dokładnie: ani śladu śliwki. Ni świeżego owocu, ni kwiatu, ni kompotu z dodatkiem korzennych przypraw. Zapach tej wersji Biolove to galaretki z PRL-u, które przetrwały do naszych czasów: te w okrągłym opakowaniu, posypane cukrem. Nie spodobało mi się mycie peerelowską galaretką, nie zachwyciły mnie też pozostałe właściwości. Absolutnie nie jest to bubel, ale nie zamierzam wracać.

Perfecta Mama, Probiotyczny żel do higieny intymnej – mój ukochany żel do higieny intymnej, który nigdy mnie nie zawodził, zmienił się nie do poznania. Nowa etykieta, inny skład, dodane substancje zapachowe... bałam się, że to się nie uda. W praktyce zużyłam całkiem inny produkt, który niby nic złego mi nie zrobił, ale już czułam różnicę w podwoziu i znowu miałam wrażenie, że balansuję na granicy bycia czystą i zbyt mocno wypolerowaną – tak że bałam się o potencjalne infekcje. Teraz testuję jeszcze inny wariant Perfecty. Zobaczymy.

Mixa, Płyn micelarny Optymalna Tolerancja– przez wiele miesięcy to był mój ulubiony micel, który polecałam każdemu jako alternatywę dla legendarnej różowej Biodermy, ale przy tej ostatniej butelce już miałam wątpliwości. Tym razem wydawało mi się, że nie sunie tak gładko po skórze, tylko jest jak woda – wacik stawia opór, mocno pociera, może podrażniać, w dodatku produkt czasami miał problem z domyciem tego i owego. Nie wiem, czy ktoś nagrzebał w formule, czy to ja już jestem bardziej wybredna, ale kupiłam różową Biodermę po długiej przerwie i okazało się, że jednak między nimi jest duża różnica w jakości. Zdrada Biodermy wynikła z niekonkurencyjnej ceny i przede wszystkim gorzkiego smaku, który uprzykrzał mi demakijaż matowych, trwałych pomadek. Na razie jednak dużo lepszym rozwiązaniem wydaje mi się nieidealna Bioderma, która działa dużo lepiej i delikatniej zarówno od Mixy, jak i różowego Garniera. Demakijażowego ideału będę szukać dalej – na liście „przetestuj” mam jeszcze kilka polecanych przez Was produktów. 


Clochee, Rich Body Butter, Bogate masło do ciała– to moja pierwsza przygoda z pełnowymiarowym kosmetykiem Clochee i muszę przyznać, że całkiem udana. Bogate masło do ciała miało idealnie maślaną konsystencję, z przyjemnością zanurzałam palce w słoiku. Pielęgnowało dobrze – sucha skóra po wieczornej aplikacji rano wciąż była nawilżona. Jedyne, co się nie zgadzało, to zapach. Miało być mango, a jakoś bardziej kojarzył mi się z chemicznym arbuzem czy winogronem. Niemniej: brawo dla Clochee za udany naturalny produkt do ciała.

Biały Jeleń, Koncentrat pod oczy Organic-Natura – nie zauważyłam spektakularnych efektów, ale miał swoje zalety. Szybko się wchłaniał jak na swoją maślaną konsystencję, nadawał się pod makijaż, ale solo był za słaby, więc wolałam go w duecie z kremem. Ładnie, ale dość intensywnie pachnie, co nie każdemu będzie odpowiadało, no i w drugiej połowie butelki zacinała się pompka, nie chciała nabierać produktu, dlatego zużyłam resztkę, odkręcając szklaną butelkę i dłubiąc rurką od pompki wewnątrz opakowania. Nie lubię takich nieluksusowych rozwiązań i nie bardzo mam powód, żeby wracać do tego koncentratu, ale może on być dobrym pomysłem w dobrej cenie dla niewymagającej skóry pod oczami w roli bazy pod korektor.

Bath & Body Works, Cucumber Melon, antybakteryjny żel do rąk – bardzo lubię tę wersję, ale zauważyłam, że coraz rzadziej sięgam po żele antybakteryjne. W większości przypadków jestem w stanie zorganizować sobie mydło i bieżącą wodę, a jednak alkoholowe żele wysuszają mocno skórę, która po raz pierwszy w historii była tak wysuszona tej zimy, że porobiły mi się rany ma dłoniach. Dlatego jestem bardzo na tak, ale tylko w razie najwyższej konieczności.

Douglas, Gentle Body Milk, Toffee Apple (mini) – jednorazowa próbka, która pozostawiła na skórze miły, słodki zapach i... tyle. W dodatku okazało się, że mleczko do ciała okrutnie bieli i trudno je dobrze rozsmarować. 


Nagle skończyły się cztery produkty makijażowe, co naprawdę mocno mnie zdziwiło. Wśród nich Bell Hypoallergenic, Nude Liquid Powder Intense Cover 10h w odcieniu 02– bardzo dobry, mocno kryjący pudrowy podkład, którego używałam w zeszłym roku latem i jesienią, kiedy chciałam przykryć wszystkie zaczerwienienia i niefajności skóry. Wystarczała minimalna ilość do uzyskania odpowiedniego poziomu krycia, dzięki czemu nie martwiłam się o efekt maski. Puder zawarty w płynnej formule dawał matowe wykończenie i trzymał w skórach strefę T na tyle, na ile było to możliwe w cieplejszych miesiącach. Jasny, neutralny beż też mi nawet pasował. Niepokoi mnie fakt, że nie widzę tego kosmetyku na stronie producenta...

Na pewno będę też tęsknić za korektorem Misslyn, który dawał niezbyt mocne krycie, nie utleniał się i wyglądał bardzo dobrze i lekko pod oczami. Niestety, szafy tej firmy nie ma już w Hebe, więc czas zapomnieć o tym świetnym produkcie.

Tusz Maybelline Total Temptation raz mi się podobał na rzęsach bardziej, a raz mniej i nawet trudno powiedzieć, od czego to zależało – może od intensywności makijażu oka? Wrzuciłabym go raczej do worka z polecanymi tuszami, bo ładnie pogrubiał, nie osypywał się, miał sensowną szczotkę. Mimo wszystko mój ulubieniec z Tarte wciąż na pierwszym miejscu.

Miniatura pomadki Marca Jacobsa z serii Le Marc Lip Cream była intensywnie wykorzystywana, kiedy jeszcze nie odtrąbiliśmy nadejścia wiosny. Świetnie napigmentowany, chłodny, kremowy Slow Burn w typie mauve bardzo mi odpowiadał przy najjaśniejszym wariancie mojej karnacji i chętnie kupiłabym pełnowymiarowe opakowanie tej pomadki, gdybym nie miała jeszcze tylu innych w szufladzie. Spokojnie mogę porównać tę formułę do moich ukochanych MAC-ów o wykończeniu satin. Może i szybko się zjada w porównaniu z zastygającymi płynnymi szminkami, ale za to jaki komfort noszenia!

I tyle, o. Kosmetyczna równowaga :)

Chodźcie, coś Wam pokażę!

$
0
0
Najwyższy czas podzielić się radosną nowiną :)


Czy wiecie, że tak naprawdę, oprócz bycia Agatą Smarującą, często bywam Agatą konsumującą sztukę? To, oprócz książek, muzyki i oczywiście kosmetyków, moja wielka miłość! Szczególne miejsce w moim sercu zajmują kolaże, które od czasu do czasu sama wyklejam. Z tej miłości i jednocześnie znużenia kilkuletnim pisaniem o kosmetykach narodziło się moje nowe blogowe dziecko:


Uznałam, że historie związane z kulturą i sztuką są tak bardzo niekompatybilne z blogiem Agata Smaruje, że należy im się oddzielne miejsce w sieci, do którego serdecznie chciałabym Was zaprosić!
Jest to dla mnie bardzo ważny projekt, ponieważ oprócz opowieści o tym, co ciekawego zobaczyłam, przeczytałam, co chwyciło mnie za serce albo, dla odmiany, oburzyło czy rozczarowało, na blogu pokazuję moje kolaże, a wiecie, jak to jest wyjść z norki i podzielić się tym, co się tworzy – czasem bywa stresująco...

Wydaje mi się, że blog może być interesujący nie tylko dla tych z Was, którzy również lubią zanurzyć się w świecie sztuki współczesnej i dawnej. Takie miejsce może się okazać ciekawe i przydatne w sytuacji, w której kompletnie się na tym nie znacie i nie wiecie, od czego zacząć. Coraz częściej odwiedzamy wystawy z naszym prawiesiedmiolatkiem, przeglądamy książki i albumy, próbujemy tworzyć coś swojego i widzę, z jak otwartym umysłem podąża w stronę sztuki. O tym też będzie sporo na moim nowym blogu, a co jeszcze się tam pojawi, to się okaże – mam głód pisania o bardzo różnych sprawach związanych z kulturą i zamierzam karmić bloga regularnie tym, co mi w duszy gra :).

Layout stworzyła nasza zdolna koleżanka Karolina z bloga Pasje Karoliny na bazie nowego szablonu Bianka, który możecie kupić w jej sklepiku. Logo wykleiłam sama, Karolina pomogła mi je zdigitalizować.

Będzie mi bardzo miło, jeśli zechcecie towarzyszyć mi również w tym nowym miejscu w sieci. Z Agatą Smaruję się nie żegnam, przynajmniej na razie, bo przecież jeśli spotkam na swojej kosmetycznej drodze coś genialnego i wartego uwagi, gdzie ja się tym z Wami podzielę?? :)


Kto ciekawy, ten robi KLIK ;)


Dr.Jart+, Water Drop Hydrating Moisturizer | recenzja

$
0
0
Ostatnio wolę testować kosmetyki naturalne niż azjatyckie, ale sensownie uwarzona (tak, dobrze napisałam!) chemia zawsze w cenie. Nawilżacz Dr.Jart+, który dotarł do mnie w niepełnym wymiarze razem z Sephora Boxem, zagrzał miejsce na dłużej i – nie wiedzieć kiedy – wydusiłam go do ostatniej kropelki.

Dr.Jart+ Water Drop Hydrasting Moisturizer opinie

Pełnowymiarowe opakowanie sprzedawane jest w pojemności 100 ml i Sephora życzy sobie za nie 129 zł. Czy kto widział takie dziwy, żeby produkt do twarzy, niebędący czyścikiem, miał tak duży format? Normalnie uznałabym, że to nie do zużycia, ale biorąc pod uwagę, jak szybko znikało moje 30 ml, mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że jest to do zrobienia w przepisowe 12 miesięcy od otwarcia, które daje nam producent. 

Water Drop to bardzo, baaaaardzo lekki krem w formule żelowej, który mocno pachnie chemicznym cytrusem, podobnie jak wiele innych azjatyckich kosmetyków do twarzy. Nie ufam lekkim kremom w formule żelowej (zwykle są słabe i nie nadają się pod makijaż), ale ten wrzuciłam do sportowej torby i postanowiłam dać mu szansę. Wysoko w składzie: lotne i nielotne silikony, gliceryna, witamina B3 (czyli niacyna), matująca krzemionka. Sephora trochę zaszalała z opisem, bo nazywa Water Drop „nawilżającym rozświetlaczem”, a to trochę duże słowo jak na krem, który nie zawiera drobinek odbijających światło i daje matowe wykończenie...

Dr.Jart+ Water Drop Hydrasting Moisturizer INCI

No i tak. Jeśli coś ma w nazwie „kropla wody” i jest „nawadniającym nawilżaczem” (kto to wymyślił??), to raczej nic dziwnego, że spodziewam się ekstremalnego nawilżenia. I faktycznie, zaraz po aplikacji efekt jest niezwykły i niepodobny do niczego, co mi znane: nagle skóra dostaje od tego leciutkiego kremo-żelu totalnego wodnego kopa, dosłownie ocieka wilgocią! To właśnie sprawiło, że z przyjemnością sięgałam po tubkę Water Drop. Szkoda, że efekt schłodzonej, rześkiej cery tak szybko traci na sile...

A tak w ogóle „water drop” to system. Tako rzecze producent. System nawadniania. Chodzi w nim o to, że w żelowej emulsji zatopione są mikrokropelki wody, które na skórze robią wielkie kaboom! i nagle staje się mokrość. Rzeczywiście tak to działa ku mojej wielkiej uciesze, natomiast dziwi mnie rozwój sytuacji. W początkowej fazie krem rozprowadza się na skórze podobnie jak dobrej jakości baza silikonowa, po kilku sekundach wybucha artylerią wspomnianych mikrokropelek, skóra dosłownie tonie w nawilżającej rozkoszy, a potem nagle wszystko wysycha, do widocznego matu. Cóż za niespodziewany zwrot akcji. Na skórze zostaje cienka, prawie niezauważalna warstwa okluzyjna i właściwie nic poza tym. Oczywiście to nie tak, że krem nie nawilża wcale. Pozostawia skórę w dobrej kondycji, ale z pewnością nie jest to nawilżacz doskonały, powalający mocą i taki, który mogłabym polecić odwodnionej skórze w celu poprawy jej trudnej sytuacji.

Na pewno dużą zaletą jest fakt, że mimo żelowej formuły, to bardzo dobra baza pod makijaż. Kosmetyk nie ma charakterystycznego dla żelków rolowania, można spokojnie łączyć go z serum, filtrem, płynnym podkładem. Niestety dla mojej tłustej strefy T, Water Drop nie ogranicza wydzielania sebum, a wręcz mam wrażenie, że cera szybciej się przetłuszcza. Jedyny wyjątek stanowi duet z nieodżałowanym, wycofanym Double Wear Light, ale ten podkład dobrze trzyma mat w prawie każdych okolicznościach. 

Dr.Jart+ Water Drop Hydrasting Moisturizer opinie

Czy kupiłabym pełnowymiarowe opakowanie? Raczej nie. Przyjemność użytkowania jest ogromna, ale z tego co wiem, formuła „water drop” powtarza się w innych kosmetykach azjatyckich, więc może należałoby szukać dalej? Marzy mi się krem, który zachwycałby wspaniałym, wodnym zastrzykiem, a potem pozostawiał skórę miękką i cudownie nawilżoną przez cały dzień, ale to nie ten. Mimo wszystko zużyłam z ogromną przyjemnością i uważam, że to może być niezła opcja na lato, jeśli zadbamy o dodatkowe nawilżenie skóry w wieczornej pielęgnacji. 

Ile: 100 ml
Cena: 129 zł
Dostępność: Sephora

Zużycia maja

$
0
0
Wraz z nadejściem prawdziwie letnich dni stałam się orędowniczką życia w wersji slow. Ma to wiele zalet, m.in. obniża poziom stresu, pozwala delektować się drobiazgami, ale ma też pewne wady. Jedną z nich jest... nieco opóźnione denko. Och, cóż to za blogowy dramat!


A serio: ostatnio byłam bardzo zajęta życiem i szczerze polecam to rozwiązanie! Dużo outdooru, poprawa jakości życia domowego/rodzinnego, więcej czasu na książki, samorozwój i tak dalej. Po statystykach bloga widzę, że Wy też trochę odkleiliście nosy od ekranów. Fajnie! 

A co tam, panie, w worku ze śmieciami słychać?


Sonett, Ekologiczne mydło w płynie Rozmaryn– to mydło już chyba znacie. Rozmarynowy cud, idealny do obmywania rąk w kuchni ze wszystkich śmierdzących pyszności, które szykujecie. To opakowanie zostało niestety przez długi czas niedomknięte i końcówka mydła mocno zgęstniała, a mnie się nie chciało wyduszać i rozrzedzać, więc niezużyty bezcenny centymetr pozostanie niedoużywany, ale niezmiennie polecam.

Nacomi, Fluffy Scrub & Wash, Sweet Coconut-Banana Foam – ostatnio używałam kilku kosmetyków Nacomi i ten okazał się najgorszy. Typowe imagination vs. reality, w którym imaginacją była lekka, ślicznie pachnąca pianka z ostrymi cukrowymi drobinkami, które pięknie zedrą martwy naskórek, a rzeczywistość okazała się nieco inna. Cukrowych drobinek było niewiele, absolutnie nic nie robiły poza delikatnym drapaniem skóry, konsystencja nieco przypominająca ptasie mleczko mi się podobała, za to zapach... zupełnie rozczarowujący. Banan z kokosem wypadł sztucznie, a przy bliższym spotkaniu było tylko gorzej. To nie jest zły kosmetyk myjący, ale jako scrub do niczego się nie nadaje i nie ma co liczyć na festiwal podprysznicowych uniesień. Po raz kolejny stało się jasne, że nie ma sensu szukać dziwacznych formuł w kosmetykach do mycia, bo tradycyjny żel pod prysznic ulubionej marki w ulubionej wersji zapachowej sprawdza się najlepiej.

Isana, Coffee & Vanilla, kremowy żel pod prysznic– deserowy przyjemniaczek, ale spodziewałam się zupełnie innego aromatu. Ten był bardzo słodki, mało kawowy i niespecjalnie waniliowy – kojarzył mi się trochę z jakimś kakaowym wafelkiem z poprzedniej epoki. Mimo wszystko za niecałe 5 pln miło było spędzić razem czas pod prysznicem, chociaż do mojego kawowego ulubieńca z Yves Rocher daleeeeeka droga.

Cetaphil, Cetaphil EM Do mycia, emulsja micelarna– sama nie mam zamiaru myć się czymś bezzapachowym, niepieniącym, o konsystencji emulsji, bo jeszcze mi miłe podprysznicowe życie, ale mój siedmiolatek miał zimą spore problemy ze skórą dłoni, więc postanowiłam przełączyć go na najłagodniejszy kosmetyk w kosmosie i... było warto. Wygodna forma pompki, wysoka wydajność, otulanie skóry bezpieczną kołderką – jestem na tak, pod warunkiem że nie każecie mi się tym myć ;). Do twarzy zdarzyło mi się kilka razy użyć, nie powiem, było skutecznie i delikatnie, ale wciąż: emulsja + brak zapachu = brak przyjemności (i pomyśleć, że powiedziała to ta, która ostatnio myje paszczę fantastycznie capiącym mydłem savon noir...).


Sylveco, Lipowy płyn micelarny– moje pierwsze spotkanie z tym kosmetykiem było jakieś bardziej szałowe, tym razem nie byłam już taka zachwycona, ale wciąż uważam, że to bardzo dobry płyn micelarny i wspaniale, że pochodzi od kochanej Mamusi Natury. Pewnie będę wracać od czasu do czasu, ale teraz wróciłam po latach do różowej Biodermy i nagle okazało się, że jednak między nimi jest przepaść. Sylveco w duecie z płatkiem dość tępo sunie po skórze, przez co czasem podrażnia, mimo nieagresywnego manewrowania płatkiem kosmetycznym po powiece. Bioderma ma dobry poślizg i lepiej/szybciej domywa – gdyby nie jej gorycz, która niezmiennie wkurza mnie przy demakijażu ust, ogłosiłabym ją micelem mojego życia.

Apis, Enzymatyczny peeling do twarzy z żurawiną– tani, delikatny, ale mimo tej delikatności efekty są zauważalne (po prostu daleko im do piorunujących). Niestety, dyskwalifikuje go w mojej pielęgnacji morze ciepłej parafiny (drugie miejsce w INCI!). Unikam parafiny i dobrze na tym wychodzę – od lat nie miałam skóry zapchanej twardymi, bolącymi grudkami. Peeling stosowany raz na kilka tygodni (tak wychodziło, długo mieszkał w łazience, bo przeplatałam go innymi produktami) nie zdołał mnie wprawdzie spektakularnie zapchać, ale ze dwa razy wyskoczyły mi pojedyncze wypryski po jego użyciu i całkiem możliwe, że to on (naprawdę rzadko na twarzy wyskakuje mi cokolwiek, dlatego pozwoliłam sobie wysnuć tę teorię spiskową). Nie wrócę.

Estée Lauder, Advanced Night Repair Synchronized Recovery Complex II– z jakiegoś powodu moja skóra uwielbia to serum, co wcale mnie nie cieszy, bo jest koszmarnie drogie i w dodatku śmierdzi. Obecnie coraz chętniej eksploruję świat pielęgnacji bliskiej naturze, więc na razie do Advanced Night Repair nie wrócę (portfelu, nie ma za co), ale efekt wyrównanego kolorytu, poprawionej gęstości i ogólnie lepszej kondycji mojej skóry zdecydowanie wart jest powtórzenia.

Dr.Jart+, Water Drop Hydrating Moisturizer (mini) – pisałam ostatnio recenzję, więc serdecznie odsyłam: klik. W skrócie: było nam razem przemiło, ALE. 


Rexona, Stress Control Anti-perspirant 48h– wiele miesięcy temu popsuły się wszystkie istniejące antyperspiranty i obecnie nic nie chroni mnie tak, jakbym sobie tego życzyła. Wymyśliłam, że musiał zostać wycofany z obiegu w UE jakiś kluczowy składnik, ale żadne tego typu niusy do mnie nie dotarły, więc być może jestem po prostu starą, śmierdzącą babą, której pomogłoby tylko częstsze używanie mydła :P. Sztyft Rexony sprawdziłam pro forma. Okazało się, że ani nie lubię (już) sztyftów, ani oczywiście tyłka nie urywa. Z drugiej strony teraz w obiegu mam spray z serii Garnier Mineral i jest jeszcze gorzej, więc ta Rexona nie taka ostatnia. W wyniku pogłębiającej się frustracji wyjęłam dziś z paczkomatu dwa słoiczki naturalnego dezodorantu (nie mylić z antyperspirantem) od Pony Hütchen (pisałam o nich tu: klik), który kiedyś wydawał mi się niewystarczający, ale to było w czasach jeszcze-działającej-Nivei, więc może jednak natura okaże się łaskawa i pozytywnie mnie zaskoczy! W razie czego będę szukać do skutku lub... częściej używać mydła.

Sol de Janeiro, Brazilian Bum Bum Cream (mini) – był kiedyś szał na te balsamy, miniatura przyszła z boxem Sephory, wykorzystałam i zaspokoiłam swoją ciekawość. Pełnowymiarowe opakowanie jest drogie, a zapach trudnej gardenii tahitańskiej (monoi) połączonej z kokosem może nieźle zmęczyć. Nie zachwyciło, działanie też raczej przeciętne, ale fajnie, że mogłam to na sobie sprawdzić.

Michael Kors, Island EdP– tak bardzo boli mnie serce, gdy patrzę na tę do połowy pełną butelkę, że już nie będę patrzeć i wyrzucę z zamkniętymi oczami. Historia jest prosta: to był mój ukochany zapach, który wycofano, więc skitrałam ostatnią butelkę na okoliczność apokalipsy, w czasie której chciałam pachnieć jak najpiękniej. Apokalipsy na razie niet, lata mijały, zużyłam połowę, a reszta zmieniła kolor i zaśmierdła. Jaki to byłby hasztag? #używajcieniekitrajcie?

pędzle Real Techniques wyrzucam z powodu trzonków, które z czasem zaczęły się dekomponować. Po pięciu latach użytkowania jestem gotowa się z nimi rozstać, mimo że samo włosie pozostało w niezmienionej formie. Mały do oczu można sobie darować, ale ten do różu jest absolutnie boski – świetnie radził sobie z (za) mocno napigmentowanymi różami i był w tej dziedzinie tylko trochę gorszy od pędzla Maxineczki M Brush 04 z pierwszej kolekcji.

Tyle w maju. Teraz idę sprawdzić, co tam w Waszych denkach. 

Bell, Hypoallergenic Nude Liquid Powder Intense Cover 10h | recenzja

$
0
0
Rok temu robiłam te zdjęcia zaraz po zakupie dziwnej hybrydy, jaką jest Nude Liquid Powder i już miałam przeczucie, że to dobry produkt i że za jakiś czas napiszę o nim na blogu coś pozytywnego. Niedawno wyrzuciłam zużyte opakowanie i... trochę tęsknię. Może niekoniecznie w 30-stopniowym upale, kiedy mam ochotę zdjąć z siebie trochę skóry, zamiast dokładać kolejną warstwę, ale poza letnim skwarem jestem na tak!

Bell Nude Liquid Powder swatche


Nude Liquid Powder kupiłam jako kolejny płynny podkład, warto jednak było przeczytać nazwę ze zrozumieniem, bo jest dokładnie tym, co zostało napisane: dobrze kryjącym płynnym pudrem. Dziwne, ale działa. Oczywiście wciąż można traktować go jak matujący podkład, ale warto pamiętać o pudrowym komponencie, ponieważ nie tylko daje on matowe wykończenie, ale też sprawia, że zupełnie zbędne wydaje się omiatanie pudrową mgiełką tego, co już zostało na skórę napaćkane. 


Od razu mówię: to nie jest łatwy kosmetyk i nie u każdego się sprawdzi. Ma bardzo konkretne krycie, daje wybitnie matowe, pudrowe wykończenie, więc jeśli ktoś zupełnie nie lubi się z matem, nie ma szans, żeby był zadowolony. Ale jeśli nałożymy na twarz niewielką ilość, zdecydowanie jego cechy zadziałają na naszą korzyść. Na szczęście szybko odkryłam, że i tu nadmiar szkodzi, i zeszłam nieco z krycia na rzecz maksymalnej lekkości i naturalności.

Absolutnie nieakceptowalny jest wybór odcieni, czyli zawrotne... trzy. Wybrałam 02 – neutralny, dosyć jasny beż, który na szczęście nie ciemnieje na skórze. Dłonie mam różowe, ale twarz żółtawą (jeśli pominiemy strefy z odnaczynkowymi zaczerwienieniami), więc nie obraziłabym się, gdyby kolor był choć minimalnie żółtawy. 

Bell Nude Liquid Powder odcień 02 swatche

Zaraz po nałożeniu mamy do czynienia z dobrze znaną formułą podkładu. Czuć pod palcami, że zaraz wjedzie puder ze swoim całym pyłkowym jestestwem, ale mamy chwilę na rozprowadzenie. Skóra wymaga dobrego nawilżenia, podkład-puder nie będzie dobrze wyglądał na suchej i/lub dojrzałej skórze, chyba że ta druga jest świetnie nawilżona i w dobrej kondycji. Myślę, że przy użyciu większej ilości Nude Liquid Powder, do dobrego krycia dołączy podkreślanie rozszerzonych porów i zmarszczek, dlatego po raz kolejny apeluję o lekką rękę przy aplikacji!

Produkt jest widoczny z bliska na skórze, najbardziej w sztucznym świetle, ale ja za każdym razem byłam bardzo zadowolona z uzyskanego efektu i nie miałam uwag w normalnej odległości od lustra, czyli takiej, jaką zazwyczaj zachowujemy w kontaktach z ludźmi :). A jaki to efekt? Idealnej cery, która przez kilka ładnych godzin się nie pompuje się sebum. Co ciekawe, podkład-puder nadzwyczaj dobrze radził sobie też w upałach (tylko po prostu wtedy nie lubię mieć na skórze nic więcej ponad minerały).

Bell Nude Liquid Powder swatche

Ze wszystkich cięższych, mocno kryjących podkładów (na chwilę przyznajmy, że to po prostu podkład, bo przecież trudno porównywać to coś z prasowanymi pudrami :)) ten podoba mi się najbardziej. Na mojej mieszanej w kierunku tłustej cerze wygląda dużo lepiej od klasycznego Double Weara czy Revlon Color Stay. Niestety, nie jest aż tak trwały jak wspomniane wyżej, ale za to matuje na dłużej (w tym nos!). Miałam nadzieję, że może producent pomyśli o rozszerzeniu palety, a zamiast tego widzę, że Nude Liquid Powder zniknął z katalogu produktów na stronie Bell. W ich sklepie internetowym i różnych innych miejscach wciąż jest do kupienia, ale prawdopodobnie nie ma się co przywiązywać...

Zużycia czerwca

$
0
0
Witajcie po urlopie! Wracam z nową energią, starymi śmieciami i mało wyjściowymi fotami, które naprędce zrobiłam przed wyjazdem, bo mi się wydawało, że na wakacjach spokojnie zdążę opisać zużycia czerwca. No cóż, nie było kiedy... ale to tylko dobrze świadczy o wakacjach :). 

Projekt denko czerwiec 2019

Wraz z końcem czerwca pożegnałam kilka irytujących kosmetyków i paru ulubieńców, a przy okazji z przyjemnością zauważyłam, że po latach bycia królikiem doświadczalnym w końcu zaczęłam otaczać się tym, co mi służy! Przynajmniej w większości przypadków, bo ciekawość jednak czasem wygrywa, a wtedy zdarza się, że przegrywam ja. W czerwcowej ekotorbie z kosmetycznymi śmieciami znalazłam tych oto zużytych:


Dermacol, Aroma Ritual, Summer Shower Gel Apricot & Melon– przyjemny żel o bardzo fajnym, rześkim zapachu melonowo-morelowym, któremu do bycia letnim ideałem brakuje tylko pompki (nie lubię tub). Ten egzemplarz kupiłam w słowackim DM-ie kiedyś_tam, ale z tego co wiem, Dermacol wreszcie wszedł do Polski z oficjalną dystrybucją i podobno można kupić produkty tej marki w drogeriach Natura. Prawda to? Jeśli widzieliście u nich stacjonarnie żele Dermacolu, koniecznie dajcie znać, dawno nie byłam.

The Body Shop, żel pod prysznic Satsuma– kocham, wielbię, miłuję. I tak już od lat. Satsuma, czyli jedna z odmian mandarynki, w żelu TBS pachnie oszałamiająco, intensywnie, a idealny cytrusowy zapach utrzymuje się w łazienkowym mikroklimacie tak długo, że aż trudno w to uwierzyć. Skład standardowy, żadne eko, dlatego najlepiej kupować w promocjach, które na szczęście w TBS regularnie się pojawiają. Wychodzi ok. 12 zł za 250 ml.

Perfecta Pharmacy, Femina Med, Uniwersalny preparat do higieny intymnej– już pisałam o tym na Instagramie: nie podoba mi się, że na butelce producent wrzucił info o upławach, że tak powiem, prosto w ryj. Mógł dać z tyłu lub zamienić te upławy chociaż na jakieś bardziej neutralne infekcje... Nie, nie mam problemu ze słowem „upławy”: upławy, upławy, upławy, upławy, upławy. Widzicie? Mogę tak bez końca. Tylko po co? Lubię się otaczać ładnymi przedmiotami i ładnymi słowami. Poza tym żel, a nie, przepraszam, PREPARAT, nie wyleczy infekcji, której objawem są upławy – tym bardziej mogli sobie darować ;). Poza opakowaniem nie mam uwag: wersja Femina Med jest bardzo dobra i godna zaufania. I całkiem przyjemnie (na szczęście delikatnie) pachnie. 


Garnier, Fructis, Szampon wzmacniający dla gęstszych włosów– różowy Fructis dobrze robi moim włosom, to znaczy dodaje objętości i sprawia, że są mięsiste i gładkie w dotyku. Jest to osiągnięcie nie byle jakie, bo naturalnie mam włosy najmarniejsze z możliwych: jasny, cieniutki blond, z mocno przetłuszczającym się skalpem. Nie polecam za to odżywki z tej serii. Wysusza i nie robi nic sensownego.

Barwa Naturalna, Piwny szampon z kompleksem witamin– a ten z kolei robi moim włosom niedobrze – po myciu są matowe, cienkie jak zwykle i byle jak się układają. Podobny efekt uzyskuję po użyciu Bambino o prehistorycznym składzie. Ciekawostka jest taka, że producent przeznaczył ten szampon dla włosów matowych, cienkich i suchych, ale na opakowaniu nie obiecał, że w jakiś sposób poprawi ich kondycję, dlatego nie mogę mieć pretensji: dalej są suche, cienkie i matowe :). Wodnista konsystencja mocno obniża wydajność. Zapach ładny: ziołowy, z subtelną piwną nutą. Pieni się dobrze, bo zaraz po wodzie ma w składzie SLeS. Wracać na pewno nie będę.

Anwen, Nawilżający bez, Odżywka do włosów o różnej porowatości– a tu mamy śliczną, estetyczną szatę graficzną i beznadziejną literówkę w nazwie produktu. O tym też wspominałam na Instagramie, odezwała się nawet sama Anwen i tłumaczyła, że nowe partie są poprawione, a tę wypuściła w świat, bo szkoda było wywalać to wszystko z powodu błędu. Ma to sens, szczególnie w dobie zwiększającej się ekoświadomości (również mojej), chociaż wciąż jako byłej korektorce trochę nie mieści mi się w głowie, jak można przegapić coś takiego :). Odżywka okazała się niestety poniżej oczekiwań. Faktycznie nawilżała, ale w żaden sposób nie upiększała moich włosów, a wręcz powodowała szybszy oklap i strąkowanie. Zmieniałam czas trzymania, omijałam skórę głowy, kombinowałam z ilością produktu, ale i tak było tak se.  No i zapach... hmm. Według mojego nosa anwenowy bez pachniał identycznie jak pasta do podłogi (ach, te aromaty z dzieciństwa!). Nawilżający bez ewidentnie nie jest dla mnie, ale próbki pozostałych odżywek (pierwszych trzech do konkretnych porowatości) wypadły dużo lepiej, więc możliwe, że jeszcze się z Anwen spotkam. 


Lulu & Boo Organics, Lavender & Lemon Toning Mist– tonik przeznaczony do skóry problematycznej i tłustej, 95% organicznych składników, w tym świetny oczar wirginijski i aloes. Powinno zadziałać, bardzo chciałam, żeby zadziałało, bo nawet szklana butelka z estetyczną etykietą zachęcała do sięgania_po. Niestety, mimo wielu prób i wypsikania większości, poddałam się i odetchnęłam z ulgą, kiedy resztka wpadła do torby ze zużyciami. Po pierwsze: tonik cuchnie. Wiem, wiem, lawenda to problematyczny składnik, rzadko kiedy ładnie pachnie, ale ta lawenda w połączeniu z oczarem i resztą sprawiły, że twarz śmierdziała, jakby ktoś ją oblał resztką zupy, która postała w słońcu o kilka godzin za długo. Tomek zatykał nos, mąż pytał po wejściu do łazienki, co tak wali... Poza tym okazało się, że aplikacja na całą twarz w formie mgiełki sprawia, że powieki szczypią i wysychają. Wszystko nie tak, włącznie z ceną: ponad 100 zł za 100 ml! Absolutnie nie mam ochoty na więcej Lulu & Boo w moim życiu. 

Bath & Body Works, Winter White Woods, antybakteryjny żel do rąk– niezmiennie uwielbiam i polecam żele BBW, ostatnio można było kupić 10 sztuk za 60 zł i to się już bardzo opłaca, ale akurat zimowa wersja była z połyskującymi drobinkami i wiem już, że nie chcę iść tą iskrzącą drogą.

Rituals, The Ritual Of Sakura, krem do ciała (miniatura) – miałam kiedyś większą tubę i dzięki temu minisowi przypomniałam sobie, jak pięknie pachnie biała seria Ritualsa. Właściwości pielęgnujące raczej przeciętne, ale przyjemność użytkowania ogromna! 


A poza tym dalej zużywa się kolorówka. Sama. Ja nic wielkiego nie robię, tylko czasem posmaruję oko czy usta. W tym miesiącu sięgnęłam po długiej przerwie po mój przyciężki nude'owy pewniak, czyli Max Factor Lipinity nr 160 Iced (recenzja) i okazało się, że śmierdzi (czas najwyższy), więc zaniechałam dalszej aplikacji i postanowiłam oddać moją Lipfinity w objęcia śmietnika. W przyrodzie te płynne, ultratrwałe maty występują w duecie z wazeliną w sztyfcie (która dodaje komfortu i połysku, a nie rozpuszcza – magia!), więc i wazelina zaliczyła czarter na wysypisko. Do oddzielnej torby z opakowaniami czekającymi na Back2MAC trafiły w tym miesiącu: szeroko znana w środowisku ludzi zajaranych makijażem Plumful (recenzja) i dziwna hybryda tintu z błyszczykiem, Versicolour Stain w odcieniu Tattoo My Heart (recenzja). Plumful to klasyczna, nietrwała szminka o półtransparentnym wykończeniu lustre, a jej odcień to bardzo twarzowa śliwka. Sięgałam po nią przy każdej porze roku, ale przez wieczne za-dużo-wszystkiego udało mi się zużyć tylko pół sztyftu (rocznik 2015, najwyższy czas na rozstanie, mimo że nie zjełczała). Tattoo My Heart to z kolei ciepły beżo-koral, po który sięgnęłam w sumie kilkanaście razy, a potem już nigdy nie wracałam, bo po prostu miałam o wiele fajniejsze upiększacze ust w kolekcji. Po szczegóły zapraszam do podlinkowanej recenzji – Versicolour Stain to mimo wszystko bardzo ciekawa formuła.

Papa powiedziałam w tym miesiącu miniaturze korektora NARS w odcieniu Vanilla. Mam też pełen wymiar i czasem po niego sięgam, ale jakoś zawsze wydaje mi się, że będzie za ciężko i za chłodno pod okiem. A nie jest. Faktycznie Vanilla to chłodny beż z wyraźnie różowymi podtonami, ale w dolinie łez z jakiegoś powodu dobrze to wygląda, no chyba że mam na sobie ultrażółty podkład. Korektor NARS-a ma dobrą pigmentację i trzeba stosować go z umiarem. Wtedy nie wysuszy, wszystko zakryje i przy odrobinie dobrego pudru nie podkreśli zmarszczek. Do dużego formatu wrócę jesienią, bo teraz mimo wszystko za ciężki kaliber jak na moje letnie potrzeby.

Czarna, wykręcana kredka Exaggerate od Rimmel  w odcieniu 262 Blackest Black to mój szybki, tani pewniak. Wodoodporna, wściekle czarna, ale nie zastyga zbyt prędko, jest miękka i można nią zarówno wypaćkać linię wodną (tu będzie się trochę rozmazywać na drugą linię – mimo obiecywanej wodoodporności), jak i linię rzęs – będzie też czas na roztarcie, jeśli zajdzie potrzeba. Nie jest to najlepsza kredka, jakiej używałam, ale od czasu do czasu do niej wracam. W segmencie tanioszki zdecydowanie polecam.

Więcej kosmetycznych grzechów nie pamiętam. Miłego tygodnia, smyki!

Moja pielęgnacja twarzy, lato 2019

$
0
0
Czy trzeba zmieniać pielęgnację latem, a potem, w chłodniejszych miesiącach, nakładać na twarz zupełnie co innego? No pewnie, że nie! Ale można i u mnie taka wersja sprawdza się od dobrych kilku sezonów, czyli od czasu, gdy przestałam być w pielęgnowaniu skóry spontaniczno-chaotyczna.



Jakie są powody zmian latem? W moim przypadku chodzi głównie o to, żeby nie nosić zbyt wielu ciężkich warstw w trakcie upałów, a jednocześnie żeby skóra jakoś wyglądała. Jakoś-wyglądanie polega w skrócie na tym, że im lepiej ją oczyszczę i nawilżę, tym mniej się przetłuszcza, a więc i ja wyglądam estetyczniej, i mój makijaż też (jeśli się na niego zdecyduję – przy ponad 30 stopniach to nie takie oczywiste). I już, taka to moja letnia pielęgnacyjna filozofia, nic skomplikowanego. Na bardziej zaawansowane procedury szykuję się jesienią, dam Wam znać, co wydumałam :).

Zwykle latem nie udawało mi się skutecznie zwęzić porów i byłam przekonana, że taka już ich rozszerzona uroda. Niewielkie zwężenie widać było przy dobrym oczyszczaniu, ale to wciąż za mało, żebym mogła z przyjemnością i beztroską jeździć po twarzy pędzlem wytarzanym w rozświetlaczu. Aż tu nagle w tym roku baaaam, jest lepiej! Czy to kombinacja kosmetyków, których używam? A może któryś konkretny okazał się przeciwkraterową petardą? Niełatwo odpowiedzieć na to pytanie, mogę mieć jedynie podejrzenia...

Aha, i oczywiście to nie jest żadna recepta na piękną skórę, pielęgnacja idealna czy coś. To po prostu kosmetyki, których używam w tym roku latem, które dobrze się sprawdzają i postanowiłam się tym z Wami podzielić z nadzieją, że może część z Was znajdzie tu coś ciekawego dla siebie.

No dobrze, co my tu mamy?


Po pierwsze: oczyszczanie. To nic odkrywczego – porządne usuwanie resztek makijażu, sebum, brudu miejskiego obowiązuje u mnie przez cały rok i u Was też powinno! Za każdym razem, gdy zasnę nad książką, a potem ostatkiem sił dotoczę się do łazienki i zmyję naprędce makijaż wacikiem nasączonym płynem micelarnym, następnego dnia gorzko żałuję tego minimalizmu. Mogłoby się wydawać, że przecież dobry micel domyje, co trzeba, ale każdy, kto choć raz spróbował doczyszczać twarz czymś więcej niż płynem micelarnym, wie, że w tym przypadku więcej robi różnicę. Moje oczyszczanie jest raczej mało wydumane: ma być możliwie szybko, prosto i logicznie. I tylko od czasu do czasu z takimi luksusami jak piekąca ryło maska czy peeling-zbyt-mocno-enzymatyczny.

Zwykle wygląda to tak, że największe pucowanie odbywa się wieczorem, przy okazji prysznica, ponieważ serdecznie nie znoszę myć twarzy nad umywalką. Jeśli tak wypadnie, to myję i jęczę w myślach (chyba) nad swoim smutnym losem i wodą spływającą po łokciach. Chyba mam problemy z integracją sensoryczną.

W przypadku mocnej, pełnej tapety, przecieram najpierw twarz wacikami z niewątpliwie najskuteczniejszym płynem micelarnym na rynku, czyli starą, dobrą (nieeee, niedobrą, bo gorzką!) różową Biodermą Sensibio H2O. Wróciłam do niej po latach przerwy, kiedy najpierw wydawało mi się, że równie dobry jest różowy Garnier, więc po co przepłacać, a potem się okazało, że jednak nie i przerzuciłam się na niebieską Mixę. Ta ostatnia naprawdę działa i wciąż ją polecam, ale, no cóż, nie chce być inaczej: sięgnęłam po Biodermę, bo potrzebowałam zgrabnej miniatury na wyjazd i to jednak inna liga. Jeśli na twarzy przez cały dzień miałam tylko pielęgnację i tusz do rzęs, pomijam micel i przechodzę dalej.

Dalej = sprint pod prysznic, a tam już idzie gładko: makijaż oczu rozpuszczam piekielnie skutecznym rumiankowym masłem The Body Shop /recenzja/, a twarz traktuję czymś konkretnym. W ostatnich miesiącach była to zbyt wielka tuba bananowej pianko-pasty It's Skin, na którą nie mogę już patrzeć i mąż ją wydusza do końca. Z okazji przesytu chemicznym bananem, wiosną zaliczyłam kolejny powrót po latach i włączyłam do pielęgnacji dawno niewidziane savon noir– czarne mydło z równie czarnych oliwek, które pachnie i wygląda jak jedna z cięższych frakcji ropy naftowej (a jeśli mieliście nadzieję, że może to od Nacomi będzie ładniej pachniało czy coś... przykro mi, ale nie). Najważniejsze, że myje twarz tak, jak lubię: delikatnie i konkretnie zarazem. Do zapachu dawno się przyzwyczaiłam, do konsystencji krówki ciągutki też, a moja skóra cieszy się jak głupia i widzę, że z tej radości postanowiła skończyć z dziką nadprodukcją sebum, tak typową dla letnich miesięcy. Nie żebym w ogóle przestała się świecić, ale jest wyraźnie lepiej.

W ramach powrotów do tego, co uwielbiam, zaopatrzyłam się kilka tygodni temu w pastę myjącą Lush Let The Good Times Roll /recenzja/. Od razu mówię: zrobiłam to tylko dla zapachu, bo nie jest to kosmetyk idealnie dopasowany do mojej cery i potrzeb. Czyścik Lusha pachnie obłędnie – nieupieczonym ciastem. Kocham ten niebiański aromat, więc zrobiłam czary-mary i wplotłam go w niecodzienną pielęgnację, mimo że właściwie nie był mi potrzebny. Dlaczego nie paćkam się nim codziennie? Bo ma piaskową strukturę, która niezbyt dobrze służy mojej płytko unaczynionej cerze. Nie stosuję go solo jako jedynego czyścika, bo nie lubię kończyć oczyszczania z tłustym filmem na twarzy, a Let The Good Times Roll ma w składzie glicerynę i olej kukurydziany. Dlatego po użyciu i tak wykonuję drugi krok czymś, co ten tłuszcz z twarzy zdejmie – savon noir jest w tej roli doskonały. Ja wiem, że warto chronić warstwę lipidową naskórka i w ogóle, ale po czymś tłustawym czuję się po prostu niedomyta, a tak przecież nie przystoi! Czyścik Lusha traktuję więc jak peeling i używam co któryś dzień. I za każdym razem jest wspaniale <3.

No właśnie, jeśli o peelingi chodzi, to niedawno do mojej pielęgnacyjnej gromady dołączył słynny enzymatyk marki Tołpa, czyli Sebio Peeling 3 Enzymy. Naczytałam się o nim samych wspaniałości, więc w końcu musiałam sprawdzić, o co chodzi. Stosuję go 2 razy w tygodniu i... jest grubo. Zaskoczył mnie, nie powiem. Działa genialnie, oczyszcza perfekcyjnie, wykurza wszystko, co się da, ale nie nada się dla wrażliwców, bo dość konkretnie piecze w trakcie zabiegu. Dla mnie to tylko dyskomfort, skóra nie jest po nim zaogniona, ale u Was może skończyć się gorzej, więc ostrożnie z nim. Ten kosmetyk jest łudząco podobny do peelingu enzymatycznego Dermalogica /recenzja/, który uwielbiam. Tamten też świetnie działa i też potrafi... dopiec!

Zarówno enzymatyczną Tołpę, jak i doskonałą oczyszczającą maseczkę z cynkiem Sephory /recenzja/ stosuję w ciągu dnia. Ta ostatnia jest równie skuteczna co czarna GlamGlow, a cena jednak nieporównywalnie lepsza. Sephorę aplikuję 1–2 razy w miesiącu, nie tylko latem. Piecze jak Tołpa, a może nawet bardziej, ale za każdym razem nie mogę uwierzyć w stan mojej skóry po użyciu: gładka, idealnie czysta, po prostu piękna!


Po drugie: akcja nawilżanie, regeneracja i inne takie. Po pierwsze w po drugim: nie warto pomijać toniku w swoim pielęgnacyjnym rytuale. Wyrównanie pH po wielkim szorowanku to zawsze dobry pomysł i ja nigdy z tego dobra nie rezygnuję. Tym razem miejsce toniku okupuje Vianek i jego Nawilżający tonik-mgiełka do twarzy. Powinno być raczej „nawilżająca toniko-mgiełka”, bo „nawilżający tonik” jest ok, ale „nawilżający mgiełka” już niekoniecznie, ale co ja tam wiem o gramatyce, głupia eks-korektorynka. Viankowe cudo jest treściwe jak na mgiełkę, zupełnie inne od tępo sunących po twarzy hydrolatów czy (a pfuj!) alkoholowych toników. Vianek ma w składzie glicerynę i parę innych dobrodziejstw, które czuć na skórze i wklepywanie go, opryskiwanie się nim, czy co tam sobie lubicie robić, sprawia, że czujemy się bardziej jak po koreańskiej esencji, niż po tej wyrównującej pH wodzie, z którą nie całkiem wiadomo, o co chodzi. Mimo że producent przeznaczył ten kosmetyk do cery suchej, na mojej mieszanej sprawdza się bardzo dobrze. Nadmiar mgiełki wklepuję palcami i skóra jest bardzo dobrze przygotowana do dalszych kroków.

Od wielu tygodni w mojej wieczornej pielęgnacji królują oleiste mazie zaklęte w żelowej formule. Tymi duetami już zdążyłam się nazachwycać na Instagramie, ale nie sposób nie powtórzyć tego tutaj: żel aloesowy jest wspaniały, ale tylko wtedy, gdy prawidłowo go użyjemy. Moje pierwsze z nim spotkanie (w śmierdzącym, wielkobutelkowym wydaniu od włoskiej Equilibry) było nieudane, ponieważ próbowałam używać go pod krem lub w ogóle solo na twarz czy ciało. Efekt był taki, że wchłaniał się ekspresowo, pozostawiał skórę ściągniętą, a ja zupełnie nie mogłam zrozumieć, czym się ludzie tak zachwycają. Dopiero gdy za radą Anuli (klik) zaczęłam łączyć żel aloesowy bezpośrednio z olejami i taką gotową miksturę aplikować na twarz, zadziała się magia. A, no i pomogła wymiana śmierdzącej Equilibry na świeżo pachnący żel Holika Holika. Moja wiosenno-letnia mikstura to odrobina żelu aloesowego wymieszanego z dwiema kroplami skwalanu od The Ordinary i trzema kroplami oleju z pestek malin od NaturalME (kupiłam w Super-Pharm). Mój aloesowo-olejowy żelek rozprowadza się pięknie, wchłania prędko i gdyby nie to, że jest lato i nie mam ochoty dokładać kolejnych warstw pielęgnacji, spokojnie mogłabym dodać na wierzch coś jeszcze. Twarz nie jest tłusta, nie jest też ściągnięta – ogromny komfort. Spróbujcie wklepać te olejowe formuły solo w mieszaną lub tłustą skórę... Zapewniam, że długo będzie Wam towarzyszył smalczyk na twarzy.

Skwalan bardzo sobie cenię. Możemy go znaleźć w sebum, ale jako że pozbywamy się naszego sebopancerza wraz z oczyszczaniem cery z codziennego brudu, warto go uzupełniać, bo chroni skórę przed odwodnieniem. Jest też antyoksydantem i dobrym nośnikiem składników aktywnych. Dobry skwalanek, dobry! Głask, głask. Ten z butelki pochodzi od naszych przyjaciółek oliwek :). Olej z pestek malin kupiłam eksperymentalnie, bo po prostu wcześniej go nie używałam i byłam ciekawa, jak się u mnie sprawdzi. Lekko pomarańczowy, zimnotłoczony olej z pestek malin ma dużo witamin E i A, a więc tłucze dzielnie wolne rodniki i ma działanie regenerujące. Może też chronić przed promieniami UV, ale nocą średnio mi to potrzebne. Jest dobrym elementem mojej nocnej mikstury, ale jak się skończy, chętnie wymienię go jesienią na inny olej – tyle ich jeszcze do przetestowania!

Dzięki mojej mieszance skóra jest nawilżona, wygładzona i w naprawdę dobrej kondycji, a ja nie jestem zmęczona nadmiarem ciężkich kosmetyków, które topią się w upale razem ze mną. Jakiś czas temu dołożyłam do tego zestawu serum Liqpharm LIQ CC z 15% stężeniem witaminy C i... jest jeszcze lepiej! Wydaje mi się, że to właśnie to serum zrobiło największą robotę przy minimalizowaniu porów, ale jeszcze poobserwuję i dam Wam znać w oddzielnym wpisie. Na razie jestem jego działaniem zachwycona. Stosuję naprzemiennie z moim miksem, czasem też w ciągu dnia (w dni domowe, bezmakijażowe).


Po trzecie: ochrona przeciwsłoneczna, przeciwzmarszczkowa, przeciwwszystkowa.

Po nocy pełnej wrażeń nigdy nie szoruję twarzy na nowo. Możecie sobie o mnie pomyśleć wszystko, co najgorsze, ale tak właśnie jest, a ja sięgam tylko po płyn micelarny, który rozpuszcza resztkę nocnej pielęgnacji, a potem lecę z Viankiem i dzienną artylerią. Latem pielęgnację w wersji na dzień kroję do minimum, bo po prostu nie mogę inaczej w tych temperaturach, a przecież jeszcze trzeba dowalić skórze SPF 50, który zawsze robi najgorzej mojemu makijażowi, ale co zrobić, gdy słonko praży i o rety, jakie długie zdanie wyszło, więc kropka. Co któryś dzień skóra rano jeszcze nie ma tak najgorzej, bo przed makijażem dostaje strzałem od peelingu enzymatycznego lub maski Sephory i wtedy jest już naprawdę czysto i nie ma się do czego przyczepić.

Przy okazji dziennej pielęgnacji wspomnę o tym, co pod oczy, ale oczywiście wszystko podoczne ląduje na twarzy również wieczorem. Przez zimę i wiosnę wklepywałam słynny Antipodes Kiwi Seed Oil Eye Cream, o którym było głośno kilka lat temu, ale przecież lepiej późno niż wcale, nie? Jak na legendę w dziedzinie podocznego nawilżania wydał mi się trochę za lekki, ale co ja tam wiem o legendarnych kremach pod oczy? Kilka tygodni temu dołożyłam D'Alchémy Age-Delay Eye Concentrate i teeeraz dopiero jest dobrze. Najpierw wklepuję koncentrat, a potem dokładam Antipodes. Skóra pod oczami dawno nie wyglądała lepiej. Każdy z tych kosmetyków stosowany oddzielnie wchłania się prędko i będzie doskonały pod makijaż. Antipodes z powodzeniem używałam jako krem na dzień, ale wtedy wieczorem brakowało poweru. Koncentrat D'Alchémy najpierw testowałam solo, bo dobrze rokował: ma idealnie maślaną, gęstą konsystencję, niezwykle bogaty skład, więc spodziewałam się, że może być aż za ciężki i dobry tylko na noc. Okazało się, że wchłania się nawet szybciej od lekkiego Antipodes, czego do teraz nie mogę zrozumieć. Samodzielnie jest okej, ale wolę go w duecie z czymś bardziej wodnistym, bo dopiero wtedy odczuwam prawdziwy komfort w tych okolicach. Niekoniecznie warto go łączyć akurat z egzotycznym Antipodes, podejrzewam, że sprawdzi się z każdym innym lekkim, łatwiej dostępnym kremem pod oczy. 

Jeśli chodzi o pielęgnację twarzy, nie nakładam nic poza D'Alchémy All-Over Blemish Solution. To krem regulujący do cery tłustej i mieszanej, który występuje w przyrodzie w postaci lekkiej emulsji. Daje efekt lekko matowej, wygładzonej skóry i jest bardzo dobrą bazą pod makijaż. Opowiem Wam o nim więcej w osobnym wpisie o D'Alchémy. Na krem leję lekki, bezbarwny, niestety alkoholowy Anthelios Shaka Fluid, czyli filtr SPF 50 od La Roche-Posay. W tym sezonie używałam trzech  filtrów SPF 50 do twarzy (oprócz Antheliosa jeszcze matującego paskudy SVR z serii Sun Secure i Uriage Bariésun w wersji ultralekkiej)  i ten sprawdził się najlepiej. Szybko się wchłania, nie bieli i... działa. Niestety, podobnie jak pozostałe, przyspiesza świecenie, więc do ideału trochę brakuje.

Ufff, to tyle. Tak oto powstała książka o mojej obecnej pielęgnacji twarzy. Strach pomyśleć, ile tomów napiszę na temat wersji jesienno-zimowej! Mam nadzieję, że znaleźliście tu jakieś godne uwagi kosmetyki lub rozwiązania. Moja skóra latem chyba nigdy nie miała się lepiej!

Zużycia lipca

$
0
0
W tym roku mój blog powinien zmienić nazwę na Agata Denkuje. A wszystko dlatego, że czas leci jak szalony, życie pozainternetowe kwitnie, a ja kocham już nie jednego bloga, tylko dwa. Matki wielodzietne – jak Wy to robicie, że dzielicie po równo? A może jednak się nie da? 


Obiecałabym poprawę, ale nie wiem, jak będzie, więc skupię się na tym, co udało się wypracować, czyli na ponownym zebraniu worka śmieci i zrobieniu mu sesji zdjęciowej :). Świry rozumiejo! Całej reszcie dziękuję, że odwiedziła mojego dziwacznego bloga i ewentualnie zapraszam na drugiego, o sztuce i innych swawolach: klik :). 


The Body Shop wysypał się z wywrotki w grudniu, kiedy zaczęłam rozpakowywać kalendarz adwentowy. Miniatury z niego bardzo mnie ucieszyły, bo znalazłam wiele nieznanych wcześniej kosmetyków z serii Spa Of The World. Część trafiła do kosmetyczki w torbie na siłownię, część pojechała ze mną na urlop. Na siłowni zimą i wiosną używałam z dużą przyjemnością kremowego żelu pod prysznic Vanilla Marshmallow – jak zakładam, świątecznej limitki. Ostatnio robiłam porządki w torbie, znalazłam resztkę tego żelu i zużyłam do ostatniego butelki pierdnięcia. Było fajnie, słodko, otulająco. Jeśli przypiekana na ogniu waniliowa pianka znów pojawi się w ofercie TBS, możliwe, że wrócę. Swoją drogą te 60-mililitrowe maluchy są bardzo wydajne!

Seria Spa Of The World na razie wywołała mieszane uczucia. Żel pod prysznic Adriatic Peony Body Wash pachniał pięknie i intensywnie, na pewno chętnie do niego wrócę. Był równie wydajny jak Vanilla Marshmallow – wystarczył dwóm osobom na dwutygodniowym wyjeździe! Tak, myjemy się codziennie.

Podobnie pozytywne wrażenia miałam z użytkowania kremu do ciała Japanese Camellia Velvet Moisture Body Cream. Intensywny, perfumiarski zapach tym razem nie dla każdego, bo nieco w klimacie tiare, czyli gardenii tahitańskiej – specyficznie, ale według mojego nosa: pięknie. Skład przyzwoity, drogocenne olejki, brak tradycyjnych zapychaczy. Konsystencja z tych treściwszych, maślanych, a jednak krem dobrze leżał w ekstremalnym upale. Ładnie nawilżał i zostawiał ochronną, acz zupełnie niedenerwującą kołderkę. Bardzo przyjemny kosmetyk, szkoda że pełnowymiarowe opakowanie kosztuje powyżej 100 zł, bo to już się robi taka nieco wielkopańska pielęgnacja! (widzę, że teraz jest przeceniony na 69,90 zł – tak tylko mówię).

Nie spodobał mi się za to krem do ciała Firming Ritual Ethiopian Green Coffee. Lekka konsystencja, brzydki trawiasty zapach, nawilżał jakoś tam mniej więcej, a o ujędrnieniu nie powiem za wiele, bo wystarczył na kilka użyć. Zajrzałam na stronę TBS, a tam ludzkość się rozpływa nad „orientalnym, zniewalającym” zapachem. Czy w kalendarzu była jakaś zepsuta sztuka, czy trawa może się komuś kojarzyć z orientem i do tego zniewalać? Temat do sprawdzenia, bo mam wrażenie, że miałam w rękach zupełnie inny krem... 


Gąbki z konjacu są genialne, pisałam o nich tu: klik. Te z Sephory też super, ale nie polecam miniaturek – zdecydowanie za maciupkie, można przy nich stracić wszystkie punkty poczytalności, bo ślizgają się w rękach, a robota idzie wolniej, niż powinna. Cudowne do zmywania masek, pięknie się na nich pienią żele i pianki do mycia twarzy. Jeżeli macie przewrażliwioną, reaktywną skórę i wszystkie szczotki, gumowe wypustki i foreo-podobne wynalazki są za mocne, spróbujcie konjaców. Kto wie, kto wie. Mam teraz pełnowymiarową i... ufff, co za ulga.

Wróciłam do płynu micelarnego Biodermy Sensibio H2O i nie mam już wątpliwości, że to najskuteczniejszy micel w historii beauty-wszechświata. Szukałam tańszej alternatywy, najbliżej była niebieska Mixa, którą polecam, ale jednak Bioderma to jest to. Wersję mini można kupić w promocji za niecałe 10 zł, świetnie sprawdza się na wyjazdach.

Mój uprzejmie zainteresowany kosmetykami mąż zapragnął znowu poszorować swój piękny ryjek czyścikiem Lusha Angels On Bare Skin. No to zamówiłam. Męża uszczęśliwia anielski tłuścioch z kawałkami lawendy, a mnie nieupieczone ciasto na twarzy, dlatego w zamówieniu nie mogło zabraknąć Let The Good Times Roll. Recenzję ciasta zostawiłam tu: klik, a Angels On Bare Skin zrecenzował kiedyś... ON! Choćby z tego względu warto kliknąć: /klik/.


Exclusive SPA skarpety złuszczające zostały mi polecone przez Simply a woman i za pierwszym razem zadziałały świetnie. Za drugim i trzecim nie wydarzyło się... nic. U Kingi tak samo. Co oni tam namieszali??

Garnier Mineral Protection to moje kolejne nieśmiałe podejście do łatwych w obsłudze antyperspirantów, które działają. Ten jak zwykle średnio, więc wciąż na pierwszym miejscu pozostaje ultraniewygodny naturalny krem do ręcznego rozsmarowywania pod pachami marki Pony Hütchen.

Fitomed i Mój krem No. 11 do cery mieszanej i tłustej z rozszerzonymi porami to na pewno świetny pomysł, ale tak rzadko po niego sięgałam, że nie wyrobiłam sobie zdania. Minęły przepisowe 3 miesiące PAO, krem zmienił zapach i musiałam go wywalić. Myślę, że gdybym sumiennie go używała, wciąż byłby niemożliwy do wykończenia w przepisowym czasie, bo to aż 50 ml, a na całą twarz wystarczy niewielka porcja. Mogę powiedzieć tylko tyle, że ma specyficzny, wytrawny ziołowy zapach (ale łagodny) i bardzo przyjemną, lekką konsystencję. Zdaję sobie sprawę, że niewiele Wam to pomoże.

Nacomi, Aqua Hydra Skin, Nawilżający koktajl do twarzy 3w1– bardzo znany i szeroko polecany kosmetyk polskiej naturalnej marki, który kupiłam żeby sprawdzić, czy i tym razem milion much nie może się mylić. Było... w porządku. Po pierwsze: pachnie trochę jak owocowa balonówa i dziwnie mi było z tym faktem. Zapach ładny, ale spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Po drugie: koktajl jest tłusty, więc jako krem na dzień w moim przypadku odpada, stosowałam wyłącznie na noc. Nigdy nie używałam jako maski, co również zaleca producent, ale wieczorna, solidniejsza porcja była właściwie czymś w rodzaju całonocnej maski, jakich pełno oferuje koreańska pielęgnacja. Koktajl utrzymywał dobre nawilżenie, skóra była przyjemnie gładka w dotyku, ale na lato to już było zbyt wiele. Wydaje mi się też, że może zapychać – jakoś więcej pojedynczych bomb wyskakiwało, kiedy go używałam. Mam porównanie z lżejszą letnią pielęgnacją i faktycznie zimą było gorzej. Nie udało mi się zużyć całej ogromnej tuby, ale maskowicze pewnie dadzą radę :). 


Na koniec historyjka z urlopu: postanowiłam być mądra i przewidująca, więc zaprosiłam do wyjazdowej kosmetyczki nie jedną, a dwie kredki do brwi! Puder Anastasii dorzuciłam w ostatniej chwili i, jak się okazało, ocalił mój look od katastrofy. Owszem, wrzuciłam aż dwie kredki, ale nie sprawdziłam, ile ich zostało w opakowaniu. Po czterech dniach obie wyzionęły ducha dzień po dniu. Brawo, Agato.

Wosk do brwi Bell jest bardzo fajny – kolor dla blondynki odpowiedni, można sobie wyrysować ładną, niezbyt mocną brew, ale nie każdemu podejdzie miękka, woskowa formuła. Nie jest też moją ulubioną, ale zużyłam z przyjemnością. Minus: bardzo, BARDZO niewydajna. Mój nowy kredkowy ideał to Nabla w odcieniu Neptune. Precyzyjna, cieniutka końcówka, nie za twarda, nie za miękka, świetny chłodny średni brąz. Po drugiej stronie ma wygodną szczoteczkę, która – nie wiedzieć jak i kiedy – złamała się u podstawy i stała się kompletnie bezużyteczna. W użyciu kolejna sztuka. Polecam bardzo mocno.

Środkowy ogryzek to kredka Bo-Ho Green Revolution– do niedawna moja ulubienica, teraz jednak stawiam na trochę twardszą Nablę. Pisałam o niej tu: klik. Ma idealnie chłodny odcień dla blondynek. Stacjonarnie powinna być wciąż dostępna w niektórych Rossmannach. Na pewno godna polecenia, jeśli szukacie naturalnego make-upu, bo w niczym nie ustępuje naszpikowanym chemią koleżankom. 

Oto i denko.
Spóźnione, ale nie mogło go przecież zabraknąć! :)

Marc Jacobs Beauty: baza Under(cover), bronzer O!Mega Bronze i kredka do oczu Matte Highliner

$
0
0
Marc Jacobs Beauty bardzo trafia do mnie wizualnie. Lubię ten totalny minimalizm opakowań, z przyjemnością po nie sięgam. Z tego względu marzy mi się, żeby w szafie Marca Jacobsa mieszkały same perełki. Czy tak właśnie jest? 



Część kosmetyków odpuściłam bez testów. Może jeszcze kiedyś po nie sięgnę, ale recenzje nie zachęcają. Nie ma na przykład podkładu, który choćby teoretycznie mógł u mnie zadziałać. Shameless – trwały, średnio kryjący, z SPF – został zmiażdżony w recenzjach jako ten, który nie kryje, rozmazuje się przy aplikacji, a potem wygląda jak kupa. Więcej optymizmu wylewa się z opinii o mocno kryjącym i matującym Re(marc)able, ale wciąż powracają zdania, że wygląda sucho, podkreśla skórki i zmarszczki, i jeszcze do tego się ściera. No jakoś nie mam ochoty, ale jeżeli po któryś sięgnę, pewnie właśnie po Re(marc)able.

Na razie poznałam kokosową bazę pod podkład, bronzer O!Mega również z serii kokosowej i wodoodporną, wykręcaną kredkę do oczu, i zaraz Wam powiem, co z tych spotkań z Jacobsem wyszło.


O!Mega Bronze Coconut Perfect Tan (195 zł za 25 g) to wielkoformatowy puder brązujący, który swego czasu występował w przyrodzie na prawach limitki i wszyscy go pożądali. Ja również byłam tymi wszystkimi, ale nie udało mi się go kupić w pierwszym rzucie. Miałam już łezki w oczach, bo dawno nie zajarałam się tak bardzo jakimkolwiek kosmetykiem, dlatego kiedy odkryłam, że powrócił, a potem, że zostanie w stałej ofercie, klaskałam z radości jak ludzik w Simsach.

Wizualnie uwielbiam go za wszystko: biel plastiku, opływowe kształty, minimalizm niczym z salonu Apple, ogromne lusterko i przyjemne, nierozwalające się zamknięcie. Nie chce być inaczej: opakowanie JEST ważne, to ono sprawia, że mamy ochotę sięgać po dany produkt lub olewamy konsekwentnie, mimo że zawartość jest godna zaufania. Marc Jacobs zrobił to dobrze.


Puder brązujący O!Mega Bronze Coconut Perfect Tan jest obecnie dostępny w dwóch odcieniach: 104 Tan-Tastic! i nowym, 106 Tan-Tantalize. Tego ciemniejszego nie miałam w rękach, bo kupowałam moją sztukę kilka miesięcy temu i nie było go jeszcze w sprzedaży, dlatego niestety nie powiem Wam, jaka jest między nimi różnica. Odcień Tan-Tastic! to matowy, delikatnie ciepły brąz, który bladym cerom może wydać się nawet odrobinę za ciepły. Ogólnie to bardzo uniwersalny odcień, dlatego nie dziwię się, że tyle osób go polecało. W rodzinie O!Mega Bronze jest jeszcze bronzer Tantric Bronze. Moim zdaniem ma już zdecydowanie ciepły odcień, a ja szukam szczęścia wyłącznie pośród neutralnych lub chłodnych. Ten nie należy do serii kokosowej, ma czarne opakowanie i brakuje mu charakterystycznego zapachu.

No właśnie, puder subtelnie pachnie kokosem– na tyle delikatnie, żeby nie irytować, i na tyle przyjemnie, żeby sięgać z przyjemnością. Jego formuła powstała na bazie orzecha kokosowego, ale jestem przekonana, że za wydobywający się z opakowania bukiet odpowiada obecny w składzie Parfum/Fragrance ;). Bronzer jest dobrze napigmentowany, ale nie na tyle, żeby robić krzywdę niedelikatną aplikacją. Powstał na bazie talku i skrobi ryżowej, dla wielu z Was plusem może okazać się brak miki w składzie. Zawiera silikon (Dimethicone) i wyraźnie czuć tę gładkość pod pędzlem. Rozprowadza się łatwo, nie robi plam, chyba że na nieupudrowanym, jeszcze lekko wilgotnym podkładzie. Producent daje nam rok na zużycie, ale przy 25 gramach wydaje się to niemożliwe – o ile nic nie będzie się z nim działo, zamierzam go używać o wiele dłużej, bo bardzo mi się podoba efekt na skórze.

Używam O!Mega Bronze do konturowania i nie sięgam po niego tylko w przypadku naprawdę delikatnych makijaży, bo na mojej raczej jasnej cerze jest wyraźnie widoczny. Kilka razy ocieplałam nim całą twarz (a raczej przyciemniałam zbyt jasny podkład), ale łatwo było z tym przesadzić, więc do tego zadania deleguję teraz inne produkty. Na mojej skórze utrzymuje się przez wiele godzin, co też jest dużym osiągnięciem, bo róże i bronzery nie mają u mnie łatwo – nie dość, że mam mieszaną cerę, to jeszcze dotykam twarzy w ciągu dnia i regularnie tulę syna i kota, a na koniec dnia dodatkowo męża :). Nie został moim bronzerem idealnym (to miano wciąż należy do limitowanego dysku Sephory Sol de Rio), ale trafił do ścisłej czołówki.



Bronzer nie był pierwszym produktem Marc Jacobs Beauty, po który sięgnęłam. Dużo wcześniej zapoznałam się z Under(cover) – wygładzającą bazą pod podkład z tej samej, kokosowej serii. Kokosowa baza wygładzająca występuje tylko w jednym nie-odcieniu Invisible. Producent twierdzi, że do butelki wepchnął zarówno wodę kokosową, jak i mleczko z miąższem. Tania to ona nie jest (177 zł za 30 ml), więc miałam wobec niej duże oczekiwania.


Według producenta baza ma nawilżać, odżywiać i wygładzać skórę, a przy tym oczywiście przedłużać trwałość makijażu. Polecały ją na YouTube przede wszystkim posiadaczki cer normalnych i suchych, ale niezrażona tym faktem, uznałam, że na pewno ja, właścicielka mieszanej w kierunku tłustej, też będę zadowolona, bo przecież w takiej ślicznej butelce ze szronionego szkła musi znajdować się mój nowy ideał, który nie tylko będzie świetną bazą, ale też zastąpi mi krem na dzień i może jeszcze przy okazji porozwiesza za mnie pranie i ugotuje obiad. Przyznać trzeba, że nieprędko dałam się przekonać mojej skórze, że może być inaczej...


INCI: Water/Aqua/Eau, C14,22 Alkane, Dicaprylyl Ether, Butylene Glycol, Coconut Alkanes, Polysilicone,11, Polyglyceryl,10 Mono/Dioleate, Polyglyceryl,3 Oleate, Dimethicone/Vinyl Dimethicone Crosspolymer, Glycerin, Cyclopentasiloxane, Cocos Nucifera (Coconut) Water, Glyceryl Caprylate, Dimethicone, Squalane, Glycine Soja (Soybean) Sterols, Cetyl Hydroxyethylcellulose, Glyceryl Cocoate, Coco,Caprylate/Caprate, Silica, Sodium Benzoate, Xanthan Gum, Glyceryl Undecylenate, Lecithin, Laureth,12, Gellan Gum, Cocos Nucifera (Coconut) Fruit Juice, Parfum (Fragrance), Phenoxyethanol, Citric Acid, Potassium Sorbate, Ethylhexylglycerin, Hydrated Silica, Disodium Phosphate, Silica Dimethyl Silylate, Sodium Phosphate, Tocopherol, Linalool.


W składzie, oprócz kokosowych komponentów, dużo silikonów, gliceryna, tłuściutki skwalan (jego akurat moja skóra uwielbia!). I faktycznie, przy tej ilości ślizgaczy w INCI, poślizg jest idealny (a do tego baza ma zupełnie inną konsystencję od typowego silikonowego kosmetyku), podkład pięknie się rozprowadza. To w połączeniu z delikatnym, niesyntetycznym aromatem kokosa sprawia wrażenie wstępnej wspaniałości, która u mnie, niestety, nie jest w stanie się utrzymać. Zużyłam przez ostatni rok prawie pół butelki tego kokosowego cuda, za każdym razem mając nadzieję, że w nowej makijażowej konfiguracji będzie dobrze, ale dla mojej skóry to po prostu baza, którą miło się nosi, a efektem ubocznym jest ekspresowe wyświecanie twarzy– po dwóch godzinach wyglądam, jakbym wysmarowała się olejem rzepakowym. Dzieje się tak zarówno latem, jak i zimą, i nie ma żadnego sposobu (poza bibułkami w ciągu dnia, o których nigdy nie pamiętam), żeby zapobiec świeceniu i pogłębiającej się nieświeżości makijażu.

Poza tym zwykle używałam jej od czasu do czasu, a kiedy próbowałam dzień po dniu, od razu mnie wysypywało. Właściwie nie ma się czemu dziwić – tyle silikonów plus kokosowe składniki mogą powodować zapychanie, szczególnie jeśli na wierzch zapodamy mocniej kryjący podkład. Nie dla mnie Under(cover), ale wierzę, że suchym skórom może dobrze służyć ta tłustawa kołderka. PAO: 12 miesięcy.



Ostatni produkt marki Marc Jacobs Beauty to Matte Highliner – matowa żelowa kredka do oczu (99 zł za 0,5 g), która występuje w 12 mocno napigmentowanych odcieniach. Kupiłam ją niedawno, może dwa miesiące temu, bo akurat kończyły mi się wodoodporne czarne Rimmele, których używam czasem do linii wodnej i do zagęszczania linii rzęs. Tym razem miałam ochotę nie na klasyczną czerń, tylko na coś nieco mniej rzucającego się w oczy, dlatego postawiłam na odcień (Iron)y, czyli bardzo chłodny i bardzo ciemny brąz.

Taki efekt na oku w tym momencie o wiele bardziej mi się podoba od mocnej czerni, dlatego byłam bardzo zadowolona z wybranego koloru. Zszokowała mnie też trwałość swatcha na dłoni – kredka zastygła szybko i bardzo ciężko było ją usunąć! To zwykle zwiastuje niezniszczalność makijażu. No właśnie: zwykle.


Konsystencja jest bajkowa: matowy, solidnie napigmentowany żelek to coś niespotykanego. Kredka jest nieco mniej miękka i maślana od żelowych Avonów, ale z łatwością sunie po skórze i linii wodnej. Nie trzeba jej temperować – mimo że na pierwszy rzut oka nie wygląda na automatyczną, jest wykręcana. Na plus również wbudowana temperówka do ostrzenia końcówki.

Nie wiem jak inne kolory, być może sprawują się lepiej, ale (Iron)y... niestety zawiódł mnie trwałością. Sama nie wiem, jak to możliwe przy tak trudnym do usunięcia swatchu, ale na linię wodną kompletnie się nie nadaje. Już po kilku godzinach większość pigmentu znika, zarówno z górnej, jak i dolnej powieki. Pozostaje cień koloru, wyblakły, brzydki. Na linii rzęs kredka sprawuje się lepiej i zapewne tak właśnie zostanie zużyta, ale jako że producent obiecywał wodoodporność, wydałam na nią tyle kasy z myślą o wilgotnej linii wodnej. I wtopiłam.


No i tak to. Moja wymarzona marka na razie mocno poniżej oczekiwań. Będę pewnie sięgać po kolejne produkty, bo wierzę, że znajdę jeszcze coś na miarę bronzera O!Mega Bronze, ale przyznam, że zapał nieco opadł...
Znacie Marc Jacobs Beauty? 

Zużycia sierpnia

$
0
0
Szkoda, że wrzesień już mi się nie kojarzy tak dobrze jak w czasach przedtomaszowych. To był kiedyś mój ukochany miesiąc, pełen kolorów, zapachów, z idealną temperaturą. Teraz widzę w nim głównie start wielomiesięcznej szkolnej siermięgi, obietnicę rozmaitych zaraz, niedoczas, senność – słowem: torturę. I jak patrzę na te kosmetyki, to jeszcze mi smutniej, bo przecież używałam ich w ukochanym momencie roku, gdy wszystko jest duuuużo łatwiejsze...

Projekt denko 2019

No ale nie ma co się mazgaić, przed nami jeszcze tylko trzy pierdyliardy zimnych, brzydkich dni. Zleci! :P A żeby sobie ten czas jakoś umilić, proponuję mój niezobowiązujący zestaw minirecenzji. Warto przy kawie/herbacie zawiesić na czymś oko, więc czemu by nie na zużytych kosmetykach?


W sierpniu skończył się kupiony w ubiegłe wakacje w słowackim DM-ie żel pod prysznic Balea Cheers To Life Art Edition, który poza estetyczną etykietą niczym mnie nie oczarował. Pachniał tak przeciętnie, że już nie pamiętam tego aromatu (mimo że przecież regularnie go wdychałam przez kilka tygodni). Pienił się jak zwykle konkretnie i zapewne (też jak zwykle) już go nie ma w sprzedaży, bo Balea mocno żongluje wariantami swoich myjących specjałów. Poprawny kosmetyk, ale tęsknić na pewno nie będę.

The Body Shop, Satsuma Shower Gel– to już oficjalne: Satsuma to mój ulubiony bodyshopowy wariant zapachowy, jeśli chodzi o kosmetyki myjące. Zapach jest perfekcyjnie cytrusowy, ani za słodki, ani za cierpki i daleko mu do chemicznej sztuczności, a poza tym utrzymuje się w powietrzu nawet po wyjściu z łazienki. Wielbię i będę kupować wciąż i wciąż. Na szczęście na razie nikt jeszcze nie wpadł na to, żeby go wycofać.

Tołpa, Dermo Intima, Regenerujący płyn do higieny intymnej– jest moim wyjściem awaryjnym w sytuacji, gdy mam kryzys i nie mogę już patrzeć na etykietę Pefecty Mamy. Ten płyn jest gorszy od mojego ulubieńca ze wspomnianej Perfecty, bo rzadszy i znika w oka mgnieniu, ale ufam mu tylko trochę mniej niż wielokrotnie omawianej na tym blogu koleżance. Myślę, że jeszcze nie raz będą powroty. 


Yves Rocher, Brillance Shine, Płukanka octowa z malin – kilka lat temu wszyscy strasznie się jarali tą płukanką. Wtedy się na nią czaiłam miesiącami, ale z jakiegoś powodu nie kupowałam jej, mimo że regularnie robiłam zakupy w Yves Rocher. Może to był szósty zmysł, który podpowiadał mi, że i tak nie będę jej używać i że to niepotrzebny krok? No cóż, trzeba było tego szóstego posłuchać, bo kiedy w końcu kupiłam, okazało się, że płukanka YR jest... niepotrzebnym krokiem w mojej pielęgnacji włosów. No wow. Może faktycznie włosy trochę bardziej się po niej błyszczą, ale oprócz tego szybciej przetłuszczają i więcej blasku nie jest warte przyspieszonej nieświeżości, bo i bez tego muszę myć głowę co drugi dzień. Zapach też nie tak przyjemny, jak spodziewałam się po recenzjach. Nie czuć octu, ale malina jest sztuczna i duszna. Męczyłam te 400 ml chyba z rok.

The Body Shop, Fuji Green Tea, Refreshingly Purifying Shampoo (mini) – całkiem wydajna miniatura. Szampon przeznaczony do włosów normalnych, ale moje przetłuszczające się na potęgę całkiem nieźle się po nim trzymały. Szampon nie dawał efektu, jaki lubię, czyli mięsistych, gładkich cienizn o zwiększonej objętości, ale na siłownię i wakacyjny wyjazd (kiedy i tak codziennie myłam głowę) był akurat. Zapach niemęczący, przeciętny, ale 35,90 zł za 250 ml? Czy ja wiem... chyba nie warto, nawet jak się ma normalny skalp.

Bioderma, Sensibio Deo– kulkowy antyperspirant, który poleciły mi co najmniej dwie osoby, a ja go ani trochę nie polubiłam. Używam dezodorantu zawsze na umytą skórę, a i tak miałam wrażenie, że smaruję pachy czymś nieświeżym, jakby lekko zalatującym spoconą koszulką? Ochrona przeciwpotna też raczej nie z tych wow. Bez szemrania wróciłam do niewygodnego, ale dużo lepszego (i naturalnego!) deo w kremie od Pony Hütchen.

CD, Dezodorant Grejpfrut i imbir– już ta kulka sprawdzała się lepiej, mimo że jej działanie opiera się na alkoholowej dezynfekcji pach ;). Nie zawiera soli aluminium, pachnie intensywnie i świeżo (w innych wariantach jest podobnie). Dość szybko się zużywa, ale w zwykłe dni bez nadzwyczajnego wysiłku fizycznego lub 35-stopniowego upału lubię po nią sięgać. To nie antyperspirant, tylko dezodorant, więc nie hamuje wydzielania potu, tylko ogranicza nieciekawe zapachy. 


Eveline, Facemed +, Maseczka oczyszczająco-detoksykująca Aktywny Węgiel – czarna, ma oczyszczać, ale to taki bardzo_średniaczek. Nie zwęża porów, nie oczyszcza oszałamiająco. O wiele lepsze są czyste glinki. Użyłam kilka razy, aż w końcu straciła ważność. Na pewno nie wrócę.

It's Skin, Have A Banana Cleansing Foam– i oto trafił się banan, który mnie pokonał, mimo że uwielbiam bananowe kosmetyki (no, może nie te całkiem chemicznie pachnące). Niby aromat niezły, ale niestety pianka myjąca It's Skin jest tak wydajna, że po długich miesiącach używania miałam  serdecznie dosyć. Wcześniej używałam wersji z jajkiem, nazwanej z błędem Have A Egg Cleansing Foam, pachniała po prostu kosmetycznie, zużyłam z przyjemnością. Właściwości banana te same co przy jajku – myje dobrze, nawet trochę ściąga skórę, nie podrażnia, nie czyni żadnych innych swawoli. Lubię te pianko-pasty i pewnie z czasem przetestuję inne wersje, bo robią, co trzeba, a cena vs. wydajność wypada super.

REN, Rosa Centifolia, No.1 Purity Cleansing Balm (mini) – no dobra, 125 zł za 100 ml oczyszczającego balsamu to niemała kwota, z drugiej strony to bardzo porządny kosmetyk do demakijażu i wydaje się też nieźle wydajny. Ładnie i delikatnie oczyszcza skórę w pierwszym kroku (zawsze potem muszę tłuściochy czymś domyć), ale przy demakijażu oczu wciąż bezkonkurencyjny pozostaje rumiankowe masło TBS. Zobaczymy, jak No.1 Purity Cleansing Balm sprawdzi się w pełnym wymiarze – duża tuba już czeka w szufladzie.

The Body Shop, Sumptuous Cleansing Butter /recenzja/ – jak pisałam wyżej: dla mnie bezkonkurencyjny w demakijażu oczu. Do twarzy raczej nie używam. Zużyłam wiele opakowań i nie zamierzam przestawać, chyba że bardziej zachwyci mnie balsam Clinique, którego miniatura niedawno do mnie przypełzła :). 


LiqPharm, Liq CC Serum Light, 15% Vitamin C Boost – cudowne, skuteczne serum z witaminą C, któremu niedługo wysmaruję pewnie oddzielną laurkę na blogu, a tymczasem jedyne, co powiem, to że zużycie całej butli w przepisowe 3 miesiące wydaje się niemożliwe, więc z bólem serca musiałam wywalić 1/3 (bywa, że kłócę się z PAO, ale nie w przypadku witaminy C).

SVR, Sun Secure Extrème SPF 50+– matujący żelowy filtr, który poleciła mi w aptece miła pani (skąd my to znamy...), a mnie zamroczyło i zupełnie zapomniałam, że czytałam jego negatywne recenzje. Nie wiem, o co chodzi z tą formułą, ale, podobnie jak u innych osób, w mojej tubce pełno było niedających się rozbić kryształów, które uniemożliwiały normalną aplikację i wymagały każdorazowego usuwania. Wielka szkoda, bo sama formuła sprawdzała się u mnie lepiej niż u innych znanych mi blogerek – mat w upałach utrzymywał się przez kilka godzin, nie wypryszczyło mnie i, o dziwo, żelowa formuła dobrze sprawdziła się jako baza pod podkład. Gdyby nie wadliwa formulacja, mogłabym powiedzieć, że to naprawdę dobry filtr i nawet Wam go polecić, a tak... wywalam połowę, bo już naprawdę nie mam siły ściągać z twarzy tych farfocli.

Hourglass, Veil Mineral Primer /recenzja/ – beztłuszczowa, silikonowa baza pod podkład, którą bardzo polubiłam i serdecznie polecam wszystkim przetłuszczającym się skórom. Świetnie wygładza i minimalizuje widoczność porów, a z niektórymi podkładami potrafi trzymać mat przez wiele godzin. Nie ma też klasycznej, ciężkiej konsystencji, znanej z silikonowych baz. Jest świetna i mimo że zwykle nie po drodze mi z bazami, tę zużyłam z przyjemnością.

Blend It, minigąbka do korektora – mam trzy albo cztery takie malutkie gąbeczki (Blend It i Beauty Blender) i... nie widzę sensu. Korektor zawsze aplikuję palcem lub ostrą końcówką dużej gąbki (mam też odpowiedni pędzel do tego celu), więc nie wiem, po co się bawić z takim maluchem. Ale jakość tej była bez zarzutu, po prostu według mnie to zbędny wydatek. 


Isana, Nagellack Entferner – bezacetonowy, skuteczny (!) zmywacz, który bardzo polecam.

Natura Accessories, Gąbka konjac Bamboo Charcoal– szczerze mówiąc, nie widzę różnicy pomiędzy tym konjakiem a moim pewniakiem z Sephory. Obie wyglądają i działają identycznie, a ta z Natury ma pewnie lepszą cenę (już nie pamiętam...), więc warto.

Farmona, Nivelazione, Ratunek dla stóp, Intensywnie regenerująca kuracja S.O.S. dla stóp– dobry, tłusty krem do stóp z segmentu niedrogich i łatwodostępnych. Jednak po zużyciu tego kremu i sięgnięciu po jeden z kosmetyków Podopharm, przypomniałam sobie, dlaczego między Podopharmem a całą resztą jest taka przepaść. Nivelazione działa bardziej jak ochronny filtr dla stóp po dobrym pedikiurze. Podopharm naprawia. Wszystko zależy od tego, w jakim stanie macie stopy i czego oczekujecie od kremu – podtrzymania dobrego stanu czy niwelowania szkód :).

Tarte, Lights Camera Lashes /recenzja/ – mój ukochany tusz do rzęs, którego wciąż nie ma na polskim rynku (Sephoro, zlituj się!). Nie jest może ideałem, ale mu ufam, bo ładnie wyczesuje, podkreśla, wydłuża i lekko pogrubia. W podlinkowanej recenzji możecie zobaczyć efekt na rzęsach. W użyciu ostatnia sztuka z zapasów, a ja chciałabym znaleźć godnego następcę na polskim rynku...


Na dziś to wszystko, życzę Wam miłej reszty weekendu!


D'Alchémy: All-Over Blemish Solution | Age-Delay Eye Concentrate | Micellar Cleansing Water | recenzje

$
0
0
Coraz więcej D'Alchémy na sklepowych półkach (głównie internetowych), więc to dobry moment na podzielenie się z Wami recenzjami trzech produktów, których używałam w ostatnich kilkunastu tygodniach. 

D'Alchémy: Age-Delay Eye Concentrate, Micellar Cleansing Water, All-Over Blemish Solution recenzja
Jeszcze nie tak dawno miałam wobec kosmetyków naturalnych dużo mniejsze oczekiwania – najważniejsze, żeby nie były aż tak tłuste, aż tak śmierdzące i choć w minimalnym stopniu nadawały się dla mojej mieszanej cery z mocno przetłuszczającą strefą T. Sporo się zmieniło od tego czasu. Pojawiły się na rynku marki z etykietką „naturalne”, które mogą pochwalić się naprawdę zaawansowanymi formułami, co niezmiennie mnie cieszy i sprawiło, że więcej od nich wymagam. 

D'Alchémy to właśnie taka nowoczesna marka, która ma dobre, naturalne składy, a oprócz nich udane konsystencje i całkiem przyzwoite zapachy. Poza tym producent wykorzystał opakowania ze szkła biofotonicznego– ciemnofioletowego, które pozwala wydłużyć nie tylko półkową ważność kosmetyków, ale też ich świeżość po otwarciu. Ceny produktów D'Alchémy nie należą do najniższych, dlatego tym bardziej liczyłam na dobrą jakość i widoczne efekty. 

W podobnym czasie włączyłam do pielęgnacji emulsję regulującą, koncentrat pod oczy i płyn micelarny. Co z tego wyszło?

D'Alchémy emulsja regulująca dla cery tłustej i mieszanej

Regulująca emulsja All-Over Blemish Solution, przeznaczona dla cer tłustych i mieszanych, pozytywnie mnie zaskoczyła. Nigdy wcześniej nie używałam naturalnego kosmetyku o tak lekkiej kremowo-żelowej konsystencji, który zachowywałby się na skórze jak najlepiej uwarzona chemia! W dużej, estetycznej butli z pompką mieszka standardowe 50 ml emulsji. Pompka idealnie pasuje do konsystencji, działa bez zarzutu i jest świetnym, higienicznym rozwiązaniem. Z przyjemnością sięgam po ten kosmetyk.

All-Over Blemish Solution pachnie delikatnie ziołowo (wyraźnie wyczuwam miętę), dla mojego nosa to przyjemny aromat, ale zakładam, że nie każdy będzie miał podobne zdanie. Produkt bardzo szybko się wchłania, pozostawiając na skórze delikatny film. Nie roluje się pod palcami, jest doskonałą bazą pod makijaż i tak właśnie go używam. Skóra po aplikacji jest lekko matowa i ładnie wygładzona, nie ma uczucia ściągnięcia. Przy zbyt szybkim rozsmarowywaniu krem może delikatnie bielić, ale jest to chwilowe i nie ma nic wspólnego z białą maską, jaką na mojej twarzy zostawiał już niejeden bliski naturze łobuz.

Możecie podejrzeć sobie skład:


Już sama baza dla tej formuły jest nietypowa – hydrolaty: cytrynowy, werbenowy, neroli. Nie będę rozkminiać INCI, za to skupię się na działaniu. Przez całe lato All-Over Blemish Solution dobrze mi służył w roli bazy pod makijaż lub po prostu kremu na dzień (kiedy nie ładowałam tapety z powodu nadmiernych upałów). Z uwagi na spory udział olejów w formule, nie jest z nim na twarzy idealnie lekko, ale za to cera jest ładnie zadbana. Nie zauważyłam spektakularnych zmian, ale też producent ich nie obiecuje. Założenie jest takie, że emulsja daje nawilżenie, wygładzenie i lekki mat, a także redukuje widoczność drobnych zmarszczek. Akurat w tym ostatnim zdecydowanie pomogło mi serum z witaminą C, więc mechaniczne wypełnianie drobnych linii z pomocą D'Alchémy nie było aż tak widoczne.

Moja skóra latem dobrze czuła się w duecie z tą emulsją, nie zauważyłam przytkania porów (kosmetyk ma je oczyszczać) i wysypu zaskórników, nawet na początku użytkowania (co mogłoby się teoretycznie zdarzyć, bo emulsja ma działanie oczyszczające). Cera jeszcze lepiej miewa się na początku jesieni – olejowe komponenty poza upałami są całkiem przyjazne dla mojej skóry w tej miksturze. Jestem prawie pewna, że moja mama byłaby zachwycona tym kremem – dla dojrzałej cery takie przyjemne wygładzenie i delikatna olejowa kołderka wydają się idealne.

Przy delikatnie matującej formule trudno poczuć dogłębne nawilżenie pod palcami, ale dobra kondycja skóry i brak przesadnego przetłuszczania pozwalają stwierdzić, że nawilżenia przy All-Over Blemish Solution nie brakuje, szczególnie jeśli wspomagamy się wieczorną pielęgnacją (w moim przypadku to zwykle ważniejsza część pielęgnacyjnego rytuału). Jeśli chodzi o nieobciążającą dzienną pielęgnację pod makijaż, w kategorii produktów naturalnych nie spotkałam lepszego rozwiązania.

D'Alchémy, All-Over Blemish Solution, 150 zł za 50 ml, PAO 6 M



Age-Delay Eye Concentrate, czyli koncentrat pod oczy niwelujący oznaki starzenia, jest przeznaczony do codziennej pielęgnacji skóry dojrzałej, wiotkiej i wrażliwej. Ma postać gęstego kremu, co sugerowało, że jest to formuła ciężka, treściwa i świetna solo, a już na pewno doskonała w wieczornej pielęgnacji, kiedy to większość z nas pozwala sobie na grubsze warstwy kosmetyku w imię pięknej skóry o poranku ;). A tu zonk! Koncentrat to NIE krem i moim zdaniem absolutnie nie należy go tak traktować.

INCI: Rosa Damascena (Damask rose) Flower Water, Hamamelis Virginiania (Witch Hazel) Leaf Water, Glyceryl Stearate, Propanediol, Polyglyceryl,3,Cetyl Ether Olivate Succinate, Butyrospermum Parkii (Shea) Butter, Shorea Stenoptera Seed Butter, Isopropyl Isostearate, Cetearyl Alcohol, Aqua, Glycerin, Linum Usitatissimum (Linseed) Seed Oil, Argania Spinosa (Argan) Kernel Oil, Sodium Stearoyl Glutamate, Rosa Moschata (Musk rose) Seed Oil, Cocos Nucifera (Coconut) Oil, Mauritia Flexuosa (Buriti) Fruit Oil, Tocopherol, Hamamelis Virginiana (Witch Hazel) Leaf Extract, Hypericum Perforatum (Saint John's wort) Flower Extract, Calendula Officinalis (Marigold) Flower Extract, Chamomilla Recutita (Matricaria) Flower Extract, Aesculus Hippocastanum (Horse chestnut) Seed Extract, Malva Sylvestris (Mallow) Flower Extract, Tilia Platyphyllos (Linden) Flower Extract, Menta Piperita (Peppermint) Leaf Extract, Achillea Millefolium (Yarrow) Flower Extract, Gardenia Tahitensis Flower Extract, Chlorella Vulgaris (Green algae) Extract, Benzyl Alcohol, Caprylic/Capric Triglyceride, Rosa Damascena (Damask rose) Flower Oil, Lavandula Angustifolia (Lavender) Oil, Parfume, Lavandula Stoechas (Lavender) Extract, Salicylic Acid, Sodium Phytate, Citric Acid, Sodium Benzoate, Potassium Sorbate, Gluconolactone, Calcium Gluconate, Tocopherol, Sorbic Acid, Glycine Soja (Soybean) Oil, Beta,Sitosterol, Squalene, Sodium Hydroxide, Alcohol, Citral, Citronellol, Eugenol, Farnesol, Geraniol, Limonene, Linalool

Dużo się dzieje, prawda? Oleje, mnóstwo ekstraktów, woda różana w bazie... Naprawdę byłam przekonana, że będzie gęsto, tłusto i mocno odżywczo.

D'Alchémy krem pod oczy recenzja

To, że jest gęsto, okazało się po odkręceniu słoika. To moja ukochana konsystencja kremu pod oczy: maślana, konkretna, obiecująca. Z wnętrza fioletowego szkła również sadzi ziółkami i, podobnie jak w przypadku emulsji, zapach nie zabija mocą ani kompozycją, ale może się nie podobać.

Najdziwniejsze dzieje się po nałożeniu. Człowiek nabiera sobie to masełko na palec, wklepuje pod oczy nawet całkiem solidną porcję, cieszy się, że ma coś niesamowicie komfortowego i odżywczego na skórze, a tu za chwilę... wszystko się wchłania. Kompletnie. Zupełnie jakby przed chwilą procedura aplikacji maślanego kremu się nie odbyła. To oczywiście sprawia, że Age-Delay Eye Concentrate dobrze zgra się z korektorem, ale... no hej, jak to jest możliwe???

Do teraz nie wiem, jak, ale wiem, że koncentrat mnie zachwycił chwilę po tym, jak połączyłam go z kremem pod oczy. Jeśli potraktujemy go jak serum i dołożymy zwykły, nawilżający krem na wierzch, nagle zadzieje się magia. A przynajmniej u mnie się zadziała. Łączyłam go z trzema różnymi kremami różnej jakości i za każdym razem było super: skóra pod oczami wygładzona, nawilżona, o lepszej strukturze, a zmarszczki zdecydowanie mniej widoczne. Nie mam wyraźnych cieni pod oczami, więc nie mam też pojęcia, czy koncentrat może je rozjaśnić, za to na wory, które parę razy zaliczyłam po kiepskiej nocy, pomógł tylko trochę (tu o wiele lepiej sprawdza się kofeinowe serum z The Ordinary, którego też nie próbujcie używać solo, bo na pewno szybko wysuszy Wam skórę na wiór). Mimo rozczarowania zbyt szybkim wchłanianiem, muszę jednak przyznać, że w czasie używania koncentratu D'Alchémy moja skóra pod oczami prezentowała się naprawdę świetnie, co było widać m.in. wieczorem w sztucznym świetle, po całym dniu noszenia korektora pod oczami, i niestety widać teraz, kiedy słoik wyczyściłam do zera i jeszcze nie zastąpiłam tego kosmetyku czymś równie dobrym.

Age-Delay Concentrate odebrałam jako bardzo konkretny wspomagacz kremu pod oczy, ewentualnie dobrą bazę pod korektor, jeśli wieczorem użyjecie czegoś bardziej odżywczego. Ogólnie nie polecam go jako jedynego kosmetyku w pielęgnacji skóry pod oczami, tym bardziej przy cerze dojrzałej. Wielokrotnie nakładałam go pod makijaż bez towarzystwa i spełniał swoją rolę – wygładzał i utrzymywał skórę (i makijaż) w dobrym stanie, ale tym, którzy są przyzwyczajeni do solidnego, widocznego nawilżenia, na pewno nie wystarczy. Czy wrócę do tego koncentratu? Możliwe – konsystencja, działanie i wydajność bardzo na plus, ale na pewno jeszcze będę szukać wśród naturalnej pielęgnacji czegoś bardziej kompleksowego.

D'Alchémy, Age-Delay Eye Concentrate, 150 zł za 15 ml, PAO 6 M



Ostatni produkt, Micellar Cleansing Water, to płyn micelarny do demakijażu twarzy, oczu i ust, który producent przeznaczył dla wrażliwej, dojrzałej cery, choć oczywiście tym młodym krzywdy nie zrobi – wręcz przeciwnie. Oparty na wodzie różanej, a więc delikatnie pachnie różą damasceńską, zawiera naturalne ekstrakty roślinne o działaniu antyseptycznym, kojącym i przeciwstarzeniowym. Nie trzeba go zmywać po użyciu, co najczęściej jest zalecane przy płynach micelarnych. Gładko sunie po skórze, dzięki czemu unikamy podrażnienia poprzez tarcie.

Tak naprawdę jego największą wadą jest aplikator w formie rozpylacza (działa dobrze), którego przy micelach nie cierpię. Przez takie rozwiązanie albo tracę wszystkie punkty poczytalności przy milionie psiknięć zwilżających płatek, albo po prostu kosmetyk nie działa z pełną mocą, bo jest go na skórze/waciku zbyt mało. To dokładnie ten przypadek. Jeśli odkręcam butelkę i nalewam płyn na płatek prosto z gwinta, działa bez zarzutu: rozpuszcza zarówno makijaż oczu, jak i to, co mam na twarzy i ustach. Zaznaczę tylko, że zwykle nie używam wodoodpornego tuszu.

Myślę, że D'Alchémy działaniem dorównuje lipowemu micelowi Sylveco, a jeśli komuś nie wadzi rozpylacz, to i z wydajności będzie dużo bardziej zadowolony (mam wrażenie, że Sylveco znika od samego patrzenia na butelkę).

D'Alchémy Micellar Cleansing Water INCI

Jest wolniejszy w działaniu od mojego wieloletniego, chemicznego ulubieńca, czyli Biodermy Sensibio H2O, ale za to nie ma gorzkiego posmaku, jak wyżej wspomniany Francuzik i zdecydowanie milej się go używa. W kategorii naturalnych miceli to bardzo mocny kandydat, ale psikanie doprowadza mnie do rozpaczy :D.

D'Alchémy, Micellar Cleansing Water, 119 zł za 100 ml, PAO 6 M

Zużycia września

$
0
0
Wrzesień 2019 to kosmetyczny misz-masz: zużyłam rzeczy ulubione, zalegające i rozczarowujące, a do tego cieszę się ogromnie, że coraz więcej w mojej pielęgnacji dobrych powtórek. Oczywiście nigdy nie przestanie mnie rajcować testowanie nowości – o ile przyjemniej się je kupuje! – ale to, że da się sięgnąć po ulubieńców, bo jeszcze ich nie wycofano z produkcji, to naprawdę dobra rzecz :).


Nie dość, że coraz więcej powrotów do sprawdzonych kosmetyków, to jeszcze w ostatnim roku zanotowałam zdecydowanie większy udział kosmetyków naturalnych w mojej pielęgnacji. Bo wiecie, z tą naturą mam jak z weganizmem: nigdy nie będę w tym siedzieć w 100%, bo nie lubię się ograniczać, ale odnalezienie świetnego kosmetyku naturalnego cieszy mnie tak samo jak zjedzenie pysznego ciasta wegańskiego – to już jest bardzo wysublimowana gra w samozadowolenie!

A co tam, psze państwa, w powrześniowym śmietniczku?


The Body Shop, White Musk L'Eau Shower Gel– cu-dow-ny. Kosztuje dość dużo jak na produkt do mycia ciała, ale ja kupiłam go w jakiejś szalonej promocji i było nam razem wybornie <3. To męska linia zapachowa, skomponowana przede wszystkim z piżma, ale też gruszki, jaśminu, lilii wodnej, paczuli. Woda toaletowa pachnie mocniej i wiadomo, więcej tam olfaktorycznych głębin, ale żel z tej serii sprawia ogromną radość. Zdecydowanie do powtórzenia.

The Body Shop, Cactus Blossom Hand Wash – jak zwykle przy nowych wariantach zapachowych TBS, byłam mocno zainteresowana linią Cactus Blossom, szczególnie ze zielona herbata z opuncją pachnie wspaniale. Tu zachwytu zabrakło, choć trzeba przyznać, że to nietypowy i nieprzypominający niczego innego aromat. Samo mydło spisało się bez zarzutu, choć taka 250-mililitrowa butla dość szybko wydała ostatnie pierdnięcie.

Powrót Do Natury Mydlarnia, Naturalne mydło z olejem migdałowym i arganowym Cytrusowa Świeżość– niezależnie od tego, co obiecuje producent (a obiecuje wiele), na temat tej kostki mogę powiedzieć tylko jedno: była koszmarna. Jej zapach to jedna z najobrzydliwszych rzeczy, jakie wąchałam, zapierający dech, rzygogenny cytrus – znam ten aromacik dobrze z jednego z odstraszaczy komarów i kleszczy dla dzieci, którego też nie dało się używać z powodu zapachu. Mydło zostawione w łazience na mydelniczce, było wyczuwalne w przedpokoju. Wylądowało w śmietniku po kwadransie męczarni, dlatego nie opowiem Wam o jego wspaniałych właściwościach. PS Przyjemność obcowania z tym straszydłem kosztuje 10 zł. 

Biały Jeleń, Codzienna Pielęgnacja, mydło w kostce– na pewno o niebo lepsze mydło od tego wyżej, ale i tak nie jestem z niego zadowolona, bo jest zdecydowanie za miękkie po namoczeniu i zostawia nieestetyczną paćkę w mydelniczce (a przy okazji bardzo szybko dokonuje mydlanego żywota). Zapach przeciętny, w wielu kręgach znany jako toaletowy. Przyznam, że po moich ostatnich doświadczeniach z kostkami, marzę o powrocie do płynnych formuł, co zapewne za chwilę się wydarzy.


Pilomax, Wax Daily, szampon do włosów cienkich bez objętości – poznałam już szampon do przetłuszczającego się skalpu /recenzja/ i byłam nim zachwycona, dlatego po ten sięgnęłam z dużymi oczekiwaniami. Wax Daily w tym wariancie nie trafi może na szczyt mojego szamponowego best of, ale byłam z niego naprawdę zadowolona i teraz, kiedy morduję się z gorszymi zawodnikami, jeszcze bardziej doceniam jego właściwości. Moje włosy są dokładnie takie: najcieńsze z możliwych i totalnie bez objętości. Szampon Pilomaxu sprawiał, że objętości faktycznie przybywało, a do tego dobrze współgrał z odżywką Macadamia Natural Oil, której używam z kolejnymi dwoma szamponami i teraz sprawuje się o wyraźnie gorzej. Chętnie wrócę.

Marc Jacobs, Kokosowa baza pod makijaż Under(cover) /recenzja/ – wszystko było w recenzji. W skrócie: poniżej oczekiwań i nie dla cery z przetłuszczającą się strefą T.

The Body Shop, Firming Ritual, French Grape Seed Scrub (mini) – całkiem nieźle skrobał ten skrobak, choć do porządnego peelingowania skóry trochę zabrakło. I nawet nie pamiętam już jego zapachu, taki był subtelny i... nijaki. Kosmetyki z serii Spa Of The World nie należą do tanich (110 zł za 350 ml i 27 zł za takiego 50-mililitrowego malucha), dlatego nie będę wracać do tego, co nie wywołało przyspieszonego bicia serca.  


Uriage, Eau Thermale– woda termalna Uriage towarzyszy mi od kilku lat, a ta ogromna butelka – na pewno od kilkunastu miesięcy. Niestety, nie udało mi się jej zużyć do samego końca, bo nagle... zabrakło gazu. Najpierw aerozol zamienił się w wodnego sika, a na końcu całkiem przestało lecieć, mimo że jeszcze trochę chlupotu zostało w butelce :). Ogólnie wolę format podróżny, ale ten na pewno jest zdecydowanie bardziej opłacalny. Używam Uriage w roli toniku, do zmaczania beauty blenderów, zwilżania glinkowych masek, żeby nie wysychały na skorupę i czasem dla ochłody latem też. Lubię, bo jest jedną z niewielu wód termalnych, których nie trzeba zmywać chwilę po użyciu.

Vianek, Nawilżający tonik-mgiełka do twarzy z ekstraktem z ziela owsa– używałam go przez ciepłe miesiące aż do teraz (przekroczyłam przepisowe PAO 3 M o ok. 4 tygodnie, bo po wyznaczonym czasie w butelce wciąż było sporo, a z tonikiem nic się nie działo) i dochodzę do wniosku, że przy mieszanej cerze ten produkt lepiej sprawdza się poza upałami (hm, w sumie żadne odkrycie, wszystko sprawdza się lepiej poza nimi...). Niemniej to bardzo przyjemny, bogaty tonik z dobrym składem, do którego z przyjemnością wrócę przy kolejnej okazji. Więcej w tym wpisie: klik.

D'Alchémy, Micellar Cleansing Water /recenzja/ – zbiorcza recenzja produktów tej marki pojawiła się w poprzednim wpisie. Klikajcie, a znajdziecie. 


Holika Holika, 99% Aloes Soothing Gel – już o tym pisałam, ale powtórzę: aloes z Holika Holika odczarował ideę aloesu jako kosmetyku. Poprzednia próba ze śmierdzącym żelem z Equilibry skutecznie mnie zniechęciła, a tu proszę, może być przyjemnie, pachnąco i... skutecznie! Żeby było skutecznie, należy aloesu nie pakować na skórę samodzielnie, tylko zakolegować go z jakimś przyjemnym olejem – wtedy zaczną dziać się cuda.

Clinique, Pep-Start, Double Bubble Purifying Mask (mini) – wiele wskazuje na to, że pielęgnacja z Clinique jest jedną z najgorszych, co smuci, bo jest z tych droższych i pozycjonuje się jako ta do rozmaitych zadań specjalnych. W kosmetykach Clinique alkohol leje się jak na góralskim weselu, podobnie jak silikony i parę innych budzących wątpliwości składników. Przyjemnie bąblująca na twarzy maska Clinique nie ma w składzie tych niefajnych rzeczy, więc miałam nadzieję, że może tym razem... ale jednak nie. Skóra nie była ani zdrowo rozświetlona, ani oczyszczona lepiej niż zwykle (mam wrażenie, że nawet gorzej, bo mający działanie filmotwórcze disiloksan na drugim miejscu w składzie dawał uczucie wysmarowanej czymś twarzy). Nie zauważyłam żadnych pozytywnych zmian, więc to niestety kolejny bez-sensu-kosmetyk tej marki.

Belif, The True Cream – Aqua Bomb (mini) – lekka, żelowa, bezolejowa formuła, która szybko się wchłania i ładny, choć intensywny zapach, ale z bomby wodnej nic nie wyszło. Zużyłam głównie jako bazę pod makijaż latem i było całkiem fajnie, ale kompletnie nie wierzę w pielęgnacyjne moce tego kosmetyku. Alcohol denat. i Dimethicone wysoko w INCI też nie pomagają.

D'Alchémy, Age-Delay Eye Concentrate– bardzo dobry koncentrat pod oczy, pod warunkiem że nie potraktujemy go jako zwykłego kremu (czyli samodzielnego kosmetyku). Więcej w recenzji: klik.

Benefit, It's Potent Eye Cream (mini) – wróciłam po latach, bo byłam ciekawa, czy zrobi na mnie równie dobre wrażenie co kiedyś. Zrobił bardzo przyzwoite, lubię jego bogatą konsystencję i to, jaki daje komfort. Jedyne, co doprowadziło mnie do szału, to mikrosłoiczek z mikrootworkiem. Powinni tego zabronić. Dobrze, że pełny wymiar otwiera się przed nami chętniej.


W ten sposób dotarliśmy szczęśliwie do śmieciowej mety. Wpadło Wam coś w oko? 

3 x NIE: Balea | The Body Shop | Ministerstwo Dobrego Mydła

$
0
0
Dawno nie było serii, w której wyrażam swoją dezaprobatę. Naprawdę wolałabym tylko aprobować, ale czasem o to ciężko, kiedy zawodzą składy, formuły lub zapachy. I nie, to nie jest wpis o bublach, tylko o... osobistych niewypałach.


Bubel to coś beznadziejnego wskroś, a ja dziś mam tu zaledwie jeden kosmetyk, którego nie radziłabym dotykać nikomu, ale pewnie znajdą się i tacy, którym krzywdy nie zrobi, a nawet zachwyci konsystencją i zapachem.

Proszę, oto pierwszy nie-bubel:

Balea żel pod prysznic Soft-Ol Dusche recenzja

Balea, Soft-Öl Dusche– wrzuciłam go do tego zbioru, ponieważ uwielbiam żele pod prysznic Balea, a ten wariant zdecydowanie odstaje jakością od (zazwyczaj) mocnej reszty. Etykiety tej marki zawsze cieszą moje oko, lubię idealną konsystencję żelów z DM-u i niską cenę. Kompozycje zapachowe w najgorszym razie są przeciętne, a w najlepszym – nie mogę oderwać nosa od butelki i tylko złorzeczę w trakcie nacierania cielska, że Balea tak często wycofuje swoje produkty i nie sposób zaprzyjaźnić się z konkretnym ulubieńcem na dłużej. Wszystkie żele kupuję w ciemno, bo nie czynię drugiemu, co mnie samej niemiłe, więc w trakcie wycieczki do DM, nigdy nie otwieram opakowań w celu powąchania. Zresztą ufam producentowi na tyle, że wiem, że najgorsze, co mnie spotka, to... nic nadzwyczajnego.


Wariant do suchej skóry z kompleksem olejków kupiłam w zeszłe wakacje i przeznaczyłam na chłodne miesiące. Otworzyłam go kilka tygodni temu i aż do teraz, za każdym razem gdy próbuję się nim umyć, zaliczam cofkę. Pudrowy, przytłaczający aromat jest nie do zniesienia! Pewnie gdybym wsadziła nos do butelki w sklepie, niewiele by to dało, bo prawdziwie pro-rzygowa magia dzieje się po namydleniu ciała. Aromat, który pierwotnie miałby jeszcze jakąś szansę się obronić, rozwija się w dusznym, wilgotnym podprysznicowym środowisku w sposób absolutnie nieznośny dla mojego nosa. I mówię to ja: miłośniczka oryginalnego zapachu suchego olejku do ciała Nuxe. Wiem, że zapach to kwestia bardzo indywidualna, ale uprzedzam: jeśli szukacie niewysuszającego żelu pod prysznic, a macie wrażliwy nos, lepiej nie ryzykować. Inna sprawa, że sam właściwości żelu nie różnią się od zwykłych, bezolejowych wersji. Żel nie wysusza skóry, ale i tak w sezonie grzewczym nawilżanie będzie niezbędne. Nic dziwnego – oleje występują w drugiej połowie składu, a więc nie jest to prawdziwy żel-olejek pod prysznic, tylko zwykły, drogeryjny żel, udający coś lepszego.


The Body Shop, Drops of Youth, Youth Cream review INCI

The Body Shop, Drops Of Youth, Youth Cream – tego kremu na pewno sama bym nie kupiła po zerknięciu na skład, ale znalazłam jego pełnowymiarową wersję w zeszłorocznym kalendarzu adwentowym. Właściwie nie rozumiem, o co chodzi w kalendarzach adwentowych – myślałam, że za kupę siana, jaką trzeba na nie wydać, dostaje się same hity, dzięki czemu można trafić na swojego przyszłego ulubieńca, a tym samym związać się z marką na kolejne lata. Tak przynajmniej być powinno, a tymczasem jednym z ważniejszych (droższych) kosmetyków w najdroższej wersji kalendarza TBS z 2018 roku był krem do twarzy Drops Of Youth, mający działanie nawilżające i przeciwdziałający pierwszym oznakom starzenia. Zdecydowanie nie mogę go Wam polecić.

Konsystencję ma lekką, sorbetową i bardzo przypomina niektóre kosmetyki koreańskie. Słoiczek porządny, ciężki i miły dla oka, a kompozycja zapachowa świeża. Wszystko pięknie, tylko że ta świeżość podszyta jest... intensywnym aromatem weselnej imprezy. Rzut oka na skład i wszystko jasne: woda, silikon, gliceryna, alkohol denaturowany. Aha, zaraz po alkoholu jest mikroplastik. To tak na marginesie. Ten krem NIE MOŻE działać. Alkohol przykryty jest szczelnie silikonową powłoczką, skóra się dusi i... produkuje łój na potęgę. Moja tak właśnie robiła, zarówno latem, jak i poza upałami, a ja świeciłam się już po godzinie. Poza tym Drops Of Youth nieprzyjemnie się nosi. Mimo lekkiej konsystencji, cały dzień czuć go na skórze – krem tworzy wyraźnie wyczuwalny film, który sprawia, że mam ochotę zmyć makijaż, wyszorować się mydłem węglowym i poprawić peelingiem. Nawet jeśli nie boicie się alkoholu w produktach do twarzy i Dimethicone Wam niestraszny, naprawdę warto rozejrzeć się za czymś innym, szczególnie że za 50 ml producent życzy sobie prawie 100 złotych. PS Nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałam kosmetyk, który w INCI, po magicznym zaklęciu: Limonene, Citronellol i Linalool, miałby jeszcze kilka ekstraktów i drogocenny olej ;).

Ministerstwo Dobrego Mydła bananowy sztyft recenzja

Nie do wiary, że znowu wybrałam banany. Po tych nieskończenie wielu miesiącach z bananową pianką do mycia twarzy od It's Skin i przy zapasie bananowych maseł do ciała z The Body Shopu, w niezrozumiały dla mnie sposób w koszyku wylądował kolejny banan pod postacią balsamu w sztyfcie od Ministerstwa Dobrego Mydła. Zapewne znajdzie on swoich adoratorów, ale ja – mimo niewątpliwej słabości do bananowych kosmetyków – nie polubiłam tego sztyftu. Dlaczego? Bo nie ma żadnej przewagi nad tradycyjną, kremową konkurencją, a poza tym ta wersja banana jakoś mnie nie urzekła – jest zbyt blisko aromatu balonówki.

Sztyft jest zbity, wręcz twardy, nie łamie się, jest odpowiednio duży, żeby móc wysmarować suche łokcie, kolana czy inne większe przestrzenie, ale... no nie wiem, nic nie przemawia na jego korzyść. Skóra jest po nim delikatnie się lepi, jak po maśle shea bez dodatków (brrr, nie lubię go solo), nie bardzo da się to rozsmarować, podobnie jak nie idzie rozetrzeć tego balsamu w dłoniach i w ten sposób przenieść na skórę. Jest tłusty i wierzę, że poradzi sobie z suchymi miejscami, jak będzie do tego potrzebny, ale podobną sztukę potrafią inne, milsze w obsłudze kosmetyki, więc te 75 gramów za 56 złotych to raczej zbytek. Chyba tego nie przemyślałam.

INCI: Theobroma Cacao Seed Butter, Shorea Stenoptera Seed Butter, Butyrospermum Parkii Butter, Helianthus Annuus Seed Oil, Olus Oil, Ricinus Communis Seed Oil, Oryza Sativa Bran Oil, Helianthus Annuus Seed Wax, Oryza Sativa Bran Wax, Rhus Succedanea Fruit Wax, Musa Paradisiaca (Banana) Fruit Extract, Parfum, Squalane, Tocopherol, Beta-Carotene, Ascorbyl Palmitate, Eugenol, Hexyl Cinnamal, Limonene.

Agata czyta: Eckhart Tolle, Potęga teraźniejszości

$
0
0
A dziś to ja bym chciała z innej beczki. Jeśli można. Bo myślałam, że może dzięki książce uda mi się rozwiązać palący życiowy problem, a tu jednak, że tak powiem, dupcia.




Ech... Eckhart Tolle, Eckhart Tolle, to jest gość. Książka „Potęga teraźniejszości” została mi polecona przez (naprawdę mądrą!) panią psycholog, której wyznałam swój wielki sekret: mam już dosyć poczucia, że moje życie jest tymczasowe

Początek był bardzo obiecujący. Eckhart, z iście coachingową ekspresją, zagrzewał mnie do walki o to, bym żyła tu i teraz, bo cała reszta nie ma znaczenia. Było tak mądrze i kojąco: że przeszłość już była i nie ma sensu jej rozpamiętywać, bo nic się nie da w niej naprawić, a przyszłość jest niewiadoma, bo nie znamy wszystkich zmiennych, więc może się okazać zupełnie inna, niż ją sobie zaplanowaliśmy. Liczy się tu i teraz. Och, jak mi było wspaniale, gdy Eckhart tłukł mi tę mądrość do głowy! Niestety, potem się jakby deczko rypło. 

Pozwólcie, że podzielę się z Wami naukowym cytatem:

Kiedy silniej utożsamiasz się z ciałem wewnętrznym – tym ponadczasowym – niż zewnętrznym, kiedy obecność jest dla ciebie normalnym stanem świadomości, a przeszłość i przyszłość już nie zajmują głównego miejsca w polu uwagi, czas przestaje ci się odkładać w psychice i komórkach organizmu. Nagromadzenie czasu jako psychicznego brzemienia przeszłości i przyszłości mocno osłabia zdolność komórek do samoodnowy”. 

Potem, niestety, było tylko gorzej.

Kiedy doszłam do miejsca, w którym dowiedziałam się od Eckharta, że przejawem bólu ograniczającego swobodę przepływania energii życiowej jest moja miesiączka, a potem wspomniany Eckhart obiecał, że zaraz zobaczę, w jaki sposób menstruacja może stać się katalizatorem oświecenia – wymiękłam.

Często się zdarza, że kobieta opada wtedy w niewolę ciała bolesnego. Zawiera ono ogrom energii, która z łatwością może sprawić, że bezwiednie się z nim utożsamiasz. Ulegasz wówczas opętaniu przez pole energetyczne, które gnieździ się w twojej przestrzeni wewnętrznej (...)”

Tralala, blablabla, siabada. Bez kitu. Eckhart Tolle: Paulo Coelho psychologii<3. Ta książka podobno pomogła wielu osobom zacząć żyć tu i teraz. Nie mam pojęcia, jak to możliwe, ale zazdroszczę!

Eckhart Tolle, Potęga świadomości. Serdecznie nie polecam.
Viewing all 320 articles
Browse latest View live