Nie ustaję w porządkowaniu mojej kosmetycznej rzeczywistości, a ostatnio zabrałam się nawet za zalegające w blogowym folderze zdjęcia. Jak na nie patrzę, to trochę mi smutno, że tak często nie potrafię się zebrać i wykonać fotek, które zaprą dech w Waszych piersiach. Co więcej, nie mam też dziś dla Was zapierających dech kosmetyków, dlatego zrozumiem, jeśli zamiast czytania tego tekstu, wybierzecie rozrywki outdoorowe.
Ten zapach mniej mi się podoba od pozostałych, bo połączenie lawendy z cytryną przywodzi na myśl cytrynowy płyn do naczyń, a najdalsze zakątki mojej zapachowej pamięci podsuwają mi nawet aromat pasty do podłogi (to ta lawendowa część). Nie zrozumcie mnie źle, z powodzeniem da się używać lawendowo-cytrynowej pianki, ale niewiele ma to wspólnego z podprysznicową aromaterapią. Zarówno zapach płynu do naczyń, jak i pasty do podłogi kojarzy mi się z czystością i porządkiem, a to przecież bardzo miłe skojarzenia. Problem w tym, że od kiedy nie jestem małą dziewczynką, to na mnie pada i na mnie bęc, jeśli chodzi o czynienie porządkowych honorów. Dlatego oprócz skojarzeń ze świeżym, wysprzątanym mieszkaniem, pojawiają się te dotyczące domowej pracy u podstaw. Ale poza tym pianka jest tak samo fajna jak koleżanki pianki. To najbardziej udana odskocznia od tradycyjnego żelu pod prysznic. W przeciwieństwie do wstrętnych maseł myjących od Bomb Cosmetics, używanie pianki z Organique to przyjemność. Już niewielka ilość potrafi skutecznie się spienić i umyć całe ciało, a efekt, jaki pozostawia na skórze, jest gdzieś pomiędzy piszczeniem czystością po mydlinach z kostki a miękkością i gładkością po użyciu żelu. Pianka nie traci swojej zbitej konsystencji nawet po wielu tygodniach od otwarcia. Nie zamienia się w mydlaną breję po dostaniu się wody i nie zmienia zapachu. Plus: w międzyczasie producent wziął pod uwagę fakt, że ludzie są wstrętni i lubią otwierać kosmetyki, a potem zostawiać je na sklepowych półkach, i w końcu zapewnił piankom bezpieczeństwo w postaci folii ochronnej.
Organique – Creamy Whip – Lavender & Lemon
Piankami myjącymi Organique już zdążyłam się nazachwycać na blogu (klik), ale nie wspominałam wtedy o wersji Lavender & Lemon, która weszła do sprzedaży później.
Ten zapach mniej mi się podoba od pozostałych, bo połączenie lawendy z cytryną przywodzi na myśl cytrynowy płyn do naczyń, a najdalsze zakątki mojej zapachowej pamięci podsuwają mi nawet aromat pasty do podłogi (to ta lawendowa część). Nie zrozumcie mnie źle, z powodzeniem da się używać lawendowo-cytrynowej pianki, ale niewiele ma to wspólnego z podprysznicową aromaterapią. Zarówno zapach płynu do naczyń, jak i pasty do podłogi kojarzy mi się z czystością i porządkiem, a to przecież bardzo miłe skojarzenia. Problem w tym, że od kiedy nie jestem małą dziewczynką, to na mnie pada i na mnie bęc, jeśli chodzi o czynienie porządkowych honorów. Dlatego oprócz skojarzeń ze świeżym, wysprzątanym mieszkaniem, pojawiają się te dotyczące domowej pracy u podstaw. Ale poza tym pianka jest tak samo fajna jak koleżanki pianki. To najbardziej udana odskocznia od tradycyjnego żelu pod prysznic. W przeciwieństwie do wstrętnych maseł myjących od Bomb Cosmetics, używanie pianki z Organique to przyjemność. Już niewielka ilość potrafi skutecznie się spienić i umyć całe ciało, a efekt, jaki pozostawia na skórze, jest gdzieś pomiędzy piszczeniem czystością po mydlinach z kostki a miękkością i gładkością po użyciu żelu. Pianka nie traci swojej zbitej konsystencji nawet po wielu tygodniach od otwarcia. Nie zamienia się w mydlaną breję po dostaniu się wody i nie zmienia zapachu. Plus: w międzyczasie producent wziął pod uwagę fakt, że ludzie są wstrętni i lubią otwierać kosmetyki, a potem zostawiać je na sklepowych półkach, i w końcu zapewnił piankom bezpieczeństwo w postaci folii ochronnej.
Balea – Bodybutter Kakao – masło do ciała dla skóry suchej
Masło Balei zrobiło na mnie lepsze wrażenie niż poprzednik, choć jego zapach również do idealnych nie należy. Niby czekolada, niby wszystko okej, a jednak coś tam nie do końca halo i na dłuższą metę aromat potrafił zmęczyć. Dużo lepsze wspomnienia mam z użytkowania masła The Body Shop Chocomania, choć tam z kolei gorsze były właściwości. Idealnie byłoby połączyć apetyczny kolor i zapach TBS-u z działaniem Balei.Kakaowa Balea powstała na bazie shea i gliceryny. W składzie masła kakaowego nie zabrakło... masła kakaowego. Fajnie, bo prawdziwie. Kosmetyk ma zbitą konsystencję i pozostawia na skórze tłustą, długo wchłaniającą się warstwę. Latem niekoniecznie wielbię takie rozwiązania, ale w chłodniejszych miesiącach doceniam to przyjemne otulenie, które na szczęście idzie w parze z dobrymi właściwościami pielęgnacyjnymi. Tak, tak, masło Balei nawilża, pielęgnuje, czyli po prostu działa. Oczywiście pod warunkiem, że stosujecie je regularnie. Mimo wszystko nie planuję powrotu, bo znam inne, równie dobrze działające kosmetyki o zdecydowanie milszym zapachu.
Organic Therapy – Pore-Minimizer Face Serum z organicznym olejem manuka
Jak patrzyłam na skład tego serum, byłam pewna, że nasza znajomość będzie należała do udanych. Marzę o tym, żeby moje kratery na policzkach i czole zmniejszyły się choć trochę, dlatego przez pewien czas inwestowałam w kosmetyki obiecujące upragnione zwężanie porów. Niestety, już wiem, że raczej nie tędy droga. To serum, podobnie jak dwa czy trzy inne, które miałam okazję sprawdzać, po wchłonięciu pozostawia wyczuwalną warstwę, która jest lepka, a do tego się roluje. To dyskwalifikuje Pore-Minimizer jako kosmetyk dzienny, pod makijaż, a dla mnie to duży problem, bo na noc funduję zwykle skórze solidną dawkę nawilżania i odżywiania – nie ma tam miejsca na takie nienawilżające dziwactwa. No bo właśnie: serum nie nawilża ani trochę. Wyraźnie wygładza skórę, przy tym faktycznie nieco maskuje pory, ale mam wrażenie, że robi to w sposób mechaniczny, podobnie jak wygładzające silikonowe bazy pod makijaż. Mimo pozornie lekkiej konsystencji jest obciążające dla skóry i mam przeczucia, że zamiast wspomagać nas w walce z zanieczyszczonymi porami, może je dodatkowo zapychać. No ale to tylko moje gdybanie. Nie jestem w stanie wypowiedzieć się na temat długotrwałego działania (dlatego też nie powstała na jego temat osobna, duża recenzja), bo robiłam kilka podejść do tego kosmetyku, a potem zwyczajnie go sobie odpuściłam. Szkoda tym bardziej, że cena była przystępna (ok. 25 zł), a pojemność 50 ml w połączeniu z precyzyjną pompką gwarantuje długą koegzystencję.Apis Professional – Orange Stem Cells – Skoncentrowany eliksir przeciwstarzeniowy pod oczy z komórkami macierzystymi z pomarańczy Citrustem™
Ręka do góry, kto zna dłuższą nazwę kosmetyku pod oczy. Kupiłam ten eliksir w parze z wygładzającą emulsją pod oczy, która autentycznie prasowała moje, niezbyt wprawdzie głębokie, ale wciąż obecne – zmarszczki (niestety po odstawieniu wszystko wróciło do normy). Tutaj komórki macierzyste z owoców mają działać przeciwstarzeniowo i – jak zwykle w takim przypadku – nie da się tego sprawdzić tu i teraz. Można za to testować inne właściwości, a te są całkiem przyzwoite. Emulsja jest lekka i dość wodnista (ale nie lejąca), idealnie aplikuje się w trudnych, podocznych rejonach, dobrze współpracuje z korektorami. Z powodu parafiny wysoko w składzie pozostawia skórę gładką i lekko natłuszczoną. Ten efekt mi się podoba, ale w poprzedniej wersji eliksir nie zawierał parafiny i gdybym miała wybierać, oczywiście postawiłabym na to starsze INCI. W tym wypadku olej mineralny nie robi mojej skórze krzywdy, ale wydaje mi się, że może skutecznie blokować przenikanie składników aktywnych. Właściwości nawilżające produktu są przeciętne, więc nie widzę wielkiego sensu w dalszym użytkowaniu. Eliksir jest bardzo wydajny, nie ma zapachu i na stronie producenta można go kupić za 45 złotych. Nie jest zły, ale ja postawiłabym na coś innego.SPA Vintage Body Oil – Dwufazowy cukrowy peeling do ciała, rąk i stóp
Na koniec mały koszmarek. Okropnie tłusty peeling cukrowy, nie wiadomo po co dwufazowy (i na czym ta dwufazowość polega? chyba tylko na tym, że na dnie zbiera się cukier, a cała reszta to morze parafiny). Miło, że na trzecim miejscu w składzie jest olej z migdałów i śmiesznie, że producent postanowił pochwalić się na etykiecie zawartością oleju arganowego, którego w tym kosmetyku jest dużo mniej. Myślę, że zadecydowało podążanie za modą na argan (btw: zauważyliście, że argan powoli odchodzi do lamusa?), ale wciąż całość wydaje się mocno niespójna. Żeby użycie tego kosmetyku miało jakikolwiek sens, najpierw należy trochę się namachać. Cukier z dna leniwie rozpełza się po butelce i jeśli biegusiem nie wylejemy na dłoń peelingu, chętnie wróci na swoje ulubione miejsce przy denku. To oznacza, że gdy potrzebujemy więcej produktu, musimy całą procedurę machania butelką zaczynać od nowa. Już sam ten fakt mocno zniechęca, ale równie zniechęcająca jest cała koncepcja peelingu. Parafina z dodatkami wylewa się na zewnętrzne ścianki butelki, która szybko staje się ufajdana, a naklejka pomarszczona. Oleju jest duuuużo za dużo względem cukrowych drobinek i choć peeling jest całkiem porządnym zdzierakiem, jest przez to beznadziejnie niewydajny. Zużyłam go (z niemałym obrzydzeniem) na trzy razy. Po zdzierakowej sesji łatwo wybić sobie zęby, bo skóra jest całkowicie oblepiona tłustą powłoką, którą niełatwo zmyć nawet z pomocą żelu pod prysznic. Zapach jest ładny, słodko-owocowy (w sumie należałoby się spodziewać innego po orientalnej etykiecie), peeling można kupić za ok. 13 zł za 130 ml. Nie widzę absolutnie żadnego powodu, dla którego ktokolwiek miałby wybrać peeling SPA Vintage Body Oil, zamiast któregokolwiek ze zwartych tłuściochów innych firm.